Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Arsène Lupin. Dwa uśmiechy jednej pani
Arsène Lupin. Dwa uśmiechy jednej pani
Arsène Lupin. Dwa uśmiechy jednej pani
Ebook240 pages2 hours

Arsène Lupin. Dwa uśmiechy jednej pani

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Dziewczyna gangstera i wianuszek wielbicieli - to nie może się dobrze skończyć!Ona - Klara Blondynka, przedstawiająca się czasem jako Antonina, jest kochanką znanego bandyty. On - Monsieur Raoul mieszka w kamienicy, do której pewnego razu przychodzi Klara. Roztargniona kobieta myli piętra i przez pomyłkę puka do drzwi Raoula. Mężczyzna najchętniej zaprosiłby ją do środka i już nigdy stamtąd nie wypuścił. Tymczasem po piętach uwikłanej w ciemne interesy Klary depczą nadinspektor Gorgeret oraz - a jakże! - Arsène Lupin.W 2021 r. na platformie Netflix premierę miał serial "Lupin" zainspirowany książkowymi przygodami Arsène'a Lupina.Powieść zachwyci miłośników kryminalnych intryg wychodzących spod pióra Arthura Conana Doyle'a. Arsène Lupin to szarmancki, czuły na wdzięki kobiet mistrz charakteryzacji. Wrodzony spryt pozwala mu wychodzić z największych opresji. Żyje z kradzieży, ale trzyma się etosu, zgodnie z którym rabuje jedynie złoczyńców, wymierzając im tym samym sprawiedliwość. Postać tego dżentelmena-włamywacza była inspirowana historią Mariusa Jacoba - anarchisty, który dokonał ponad 150 włamań, za co został skazany na 23 lata więzienia.
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateDec 14, 2022
ISBN9788728463093
Arsène Lupin. Dwa uśmiechy jednej pani
Author

Maurice Leblanc

Maurice Leblanc was born in 1864 in Rouen. From a young age he dreamt of being a writer and in 1905, his early work caught the attention of Pierre Lafitte, editor of the popular magazine, Je Sais Tout. He commissioned Leblanc to write a detective story so Leblanc wrote 'The Arrest of Arsène Lupin' which proved hugely popular. His first collection of stories was published in book form in 1907 and he went on to write numerous stories and novels featuring Arsène Lupin. He died in 1941 in Perpignan.

Related to Arsène Lupin. Dwa uśmiechy jednej pani

Titles in the series (22)

View More

Related ebooks

Reviews for Arsène Lupin. Dwa uśmiechy jednej pani

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Arsène Lupin. Dwa uśmiechy jednej pani - Maurice Leblanc

    Arsène Lupin. Dwa uśmiechy jednej pani

    Tłumaczenie Wiktor Zieliński

    Tytuł oryginału La Femme aux deux sourires

    Język oryginału francuski

    Zdjęcie na okładce: Shutterstock

    Copyright © 1933, 2022 SAGA Egmont

    Wszystkie prawa zastrzeżone

    ISBN: 9788728463093 

    1. Wydanie w formie e-booka

    Format: EPUB 3.0

    Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

    Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

    www.sagaegmont.com

    Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

    PROLOG

    Dziwna rana

    Dramat, wraz z prowadzącymi do niego okolicznościami i towarzyszącymi mu zwrotami akcji, można streścić na kilku stronach, nie ryzykując przeoczeniem choćby najmniejszego epizodu, który należy wziąć pod uwagę, by dotrzeć do nieprzystępnej prawdy.

    Stało się to w sposób najnaturalniejszy na świecie. Obyło się bez podstępnych gróźb, które los czasem wysuwa, zwiastując nadejście wydarzeń o wielkiej wadze, bez duchoty zapowiadającej burzę, bez obawy. Niepokoju nie było nawet wśród zdezorientowanych widzów tego maleńkiego wydarzenia, tak tragicznego w ogromie otaczającej go tajemnicy.

    Oto fakty: państwo de Jouvelle oraz goście, których przyjmowali w swoim zamku Volnic w Owernii – rozległym dworze z wieżyczkami, pokrytym czerwoną dachówką – uczestniczyli w koncercie wydawanym w Vichy przez wspaniałą śpiewaczkę Elżbietę Hornain. Następnego dnia, trzynastego sierpnia, na zaproszenie pani de Jouvelle, która znała Elżbietę, zanim ta złożyła pozew o rozwód z bankierem Hornainem, śpiewaczka przyjechała na obiad do zamku, położonego zaledwie kilkanaście kilometrów od Vichy.

    Był to bardzo wesoły obiad. Pan i pani dobrze wiedzieli, jak połączyć gościnność z wdziękiem i delikatnością, nadającymi wagi wszystkich gościom. Tych przybyło ośmioro, wszyscy pełni werwy i dowcipu. Były to trzy młode pary oraz emerytowany generał i markiz Jean d’Erlemont, dżentelmen po czterdziestce, o wielkim powabie i uwodzicielskim uroku, na które żadna kobieta nie była obojętna.

    Ale podziw tych dziesięciu osób, ich wysiłek włożony w to, by podobać się i błyszczeć, kierowały się ku Elżbiecie Hornain, tak jakby w jej obecności nie można było wypowiedzieć żadnego słowa, którego celem nie byłoby wywołanie jej uśmiechu lub przyciągnięcie jej spojrzenia. Ona sama nie dążyła jednak do tego, by podobać się czy błyszczeć. Rzuciła tylko kilka dziwnych zdań, sensownych i subtelnych, ale nie dowcipnych czy ekspresyjnych. Po cóż zresztą? Była piękna, jej piękno dominowało nad wszystkim. Mogłaby poruszyć i najgłębsze kwestie, a te od razu zginęłyby w blasku jej urody. Stojąc naprzeciw można było myśleć wyłącznie o jej błękitnych oczach, zmysłowych ustach, blasku cery, kształcie twarzy. Nawet w teatrze, mimo że obdarzona była ciepłym głosem i prawdziwym talentem śpiewaczki operowej, podbijała publiczność przede wszystkim urodą.

    Nosiła zawsze bardzo proste suknie, na które, gdyby były bardziej eleganckie, i tak nie zwrócono by większej uwagi, bo myślano tylko o wdzięku jej ciała, harmonii gestów i wspaniałości ramion. Po jej dekolcie spływały cudowne naszyjniki, które przeplatały się ze sobą w olśniewającym nieładzie rubinów, szmaragdów i diamentów. Gdy ktoś je komplementował, studziła zachwyty z uśmiechem:

    – Biżuteria sceniczna... Ale muszę przyznać, że to dobra imitacja.

    – Przysiągłbym, że...– mówiono.

    Na co odpowiadała:

    – Ja też... Wszyscy dają się nabrać!

    Po obiedzie markiz d’Erlemont tak manewrował, że udało mu się zatrzymać śpiewaczkę dla siebie i porozmawiać z nią w cztery oczy. Słuchała z zainteresowaniem i pewną dozą zamyślenia.

    Pozostali goście utworzyli grupę wokół pani domu, która wydawała się zirytowana tą pogawędką.

    – Marnuje swój czas – mruknęła – Znam Elżbietę od lat. Żaden zakochany nie ma szans. Ona jest jak piękny, obojętny posąg. Ależ proszę, dobry człowieku, możesz odegrać swoją małą komedię i pokazać swoje najlepsze sztuczki... Nic nie wskórasz.

    Wszyscy siedzieli na tarasie w cieniu zamku. U ich stóp rozciągał się w słońcu pusty ogród, jego prosty rozkład, zielone trawniki, alejki wysypane żółtym piaskiem, kwietniki obsadzone przyciętymi cisami. Na dalekim końcu znajdowały się ruiny starego zamku, wieże, strażnica i kaplica; wznosiły się na kopcach, gdzie ścieżki pięły się przez gąszcz laurów, bukszpanu i ostrokrzewu.

    Miejsce to było majestatyczne i monumentalne, a widok imponował tym bardziej, że za olbrzymią hałdą czaiła się pustka przepaści. Niewidoczna strona wniesienia przechodziła stromo w wąwóz, który otaczał posiadłość, a w zagłębieniu, pięćdziesiąt metrów w dole, szumiały burzliwe wody potoku.

    – Co za widok! – rzuciła Elżbieta Hornain. – Wyobraźmy sobie tę scenerię namalowaną na tekturze! Drżące płótno ścian i gobelin z podciętych drzew! Tu by się dobrze grało.

    – Kto pani broni przynajmniej zaśpiewać, Elżbieto? – zapytała pani de Jouvelle.

    – Głos ginie w tym bezmiarze.

    – Nie pani – zaprotestował Jean d’Erlemont. – To byłoby takie piękne! Proszę nas zaszczycić...

    Roześmiała się. Usprawiedliwiała się i broniła przed wszystkimi, którzy nalegali na nią i błagali.

    – Nie, nie – protestowała. – Nie powinnam była tak mówić... Ośmieszyłabym się, wypadłabym tak słabo!

    Ale jej opór słabł. Markiz chwycił ją za rękę i próbował odciągnąć.

    – Proszę iść ze mną... pokażę pani drogę... Proszę, to będzie taka przyjemność!

    Zawahała się jeszcze raz, a potem podjęła decyzję:

    – Niech tak będzie. Proszę mi towarzyszyć do podnóża ruin.

    Nagle zdecydowana, ruszyła przez ogród, powoli, tym samym lekkim, rytmicznym tempem, którym zwykła przemieszczać się w teatrze. Minąwszy trawniki, wspięła się po pięciu kamiennych stopniach, które zaprowadziły ją na taras naprzeciwko zamku. Reszta stopni była węższa, z poręczą, stały tam na przemian doniczki z pelargoniami i stare kamienne wazony. Po lewej stronie zaczynała się aleja aukub. Skręciła, za nią markiz, i zniknęła za zasłoną z krzewów.

    Po chwili ujrzano ją, tym razem samą, gdy wspinała się po stromych schodach, podczas gdy Jean d’Erlemont ponownie przeszedł przez pusty ogród. Wreszcie Elżbieta wyłoniła się znowu, jeszcze wyżej, na platformie, na której stały trzy gotyckie łuki zburzonej kaplicy, a u dołu przestrzeń odgradzała ściana bluszczu.

    Zatrzymała się. Stojąc na przypominającym piedestał kopcu, zdawała się bardzo wysoka, obdarzona nadludzkimi proporcjami, a kiedy wyciągnęła ręce i zaczęła śpiewać, jej gesty i głos wypełniły rozległą kopułę liści i granitu odcinającą się od błękitu nieba.

    Państwo de Jouvelle oraz ich goście słuchali i patrzyli z napiętymi twarzami, przepełnieni wrażeniem, jakie towarzyszy ludziom, gdy w ich głębi powstają wspomnienia, o których wiadomo, że nigdy nie zostaną zapomniane. Personel zamku oraz obsługa gospodarstwa, przylegającego do murów posiadłości z jednej strony, a także kilkunastu chłopów z sąsiedniej wsi, zgromadzili się przy furtkach i w zagłębieniach nasypów, i każdy z nich w pełni doceniał wartość tej chwili.

    Co śpiewała Elżbieta Hornain, nie bardzo wiedziano. Jej głos wznosił się i rozchodził w niskich, pełnych dźwiękach, chwilami tragicznych, ale pulsujących nadzieją i życiem. I nagle...

    Należy jednak pamiętać, że scena ta rozpoczęła się absolutnie bezpiecznie i nie było żadnego powodu, możliwego do przyjęcia przez ludzki rozum, dla którego nie miałaby równie bezpiecznie trwać i równie bezpiecznie się zakończyć. To, co się wydarzyło, było nagłe, natychmiastowe. Nawet jeśli odczucia widzów różniły się między sobą, to nie w tym punkcie: wszyscy mieli pewność – o której zeznali – że wydarzenie to przypominało wybuch bomby, której istnienia nie można się było domyślić ani przewidzieć (to samo wyrażenie powtarzało się w oświadczeniach).

    Tak, katastrofa wydarzyła się nagle. Magiczny głos urwał się niespodziewanie. Żywy posąg, śpiewający w odgrodzonej przestrzeni, zachwiał się na swoim piedestale z ruin i nagle runął, bez krzyku, bez gestu świadczącego o strachu, bez najmniejszego ruchu wyrażającego chęć obrony, bez świadomości zagrożenia. Natychmiast i nieodwołalnie przekonano się, że nie było tu walki ani agonii, i że nie śpieszyło się do kobiety umierającej, tylko takiej, którą śmierć dosięgła w ułamku sekundy.

    Rzeczywiście, kiedy goście dotarli do górnej esplanady, Elżbieta Hornain leżała bezwładna i blada... Wylew? Atak serca? Nie. Po jej nagim ramieniu i gardle obficie spływała krew.

    Czerwona krew, która od razu rzucała się w oczy. Tak jak i niezrozumiały fakt, który powitano okrzykiem zdumienia:

    – Naszyjniki zniknęły!

    Przywoływanie szczegółów śledztwa, które w tamtym czasie pasjonowało wszystkich, byłoby nużące. Co więcej, śledztwo to, całkowicie bezużyteczne, szybko zakończono. Prowadzący ją sędziowie i policjanci już na początku natrafili na ślepą uliczkę, w której wszystkie ich wysiłki okazały się daremne. Wszyscy byli szczerze przekonani, że nic nie da się zrobić. Zbrodnia, kradzież. To wszystko.

    Niewątpliwie była to zbrodnia. Oczywiście nie znaleziono żadnej broni, żadnego pocisku ani żadnego mordercy. Ale nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, żeby zaprzeczać, że doszło do przestępstwa. Spośród czterdziestu dwóch obecnych osób pięcioro zeznało, że widziało jakiś rozbłysk, chociaż te pięć wypowiedzi nie zgadzało się co do jego lokalizacji i kierunku. Pozostałe trzydzieści siedem nie widziało nic. Trzy osoby twierdziły, że słyszały huk; pozostałe trzydzieści dziewięć nie słyszało nic.

    W każdym razie sam fakt zbrodni był bezdyskusyjny, bo przecież była rana, straszna, przerażająca rana na szczycie lewego ramienia, tuż pod szyją, rana, którą musiał zadać potworny pocisk. Pocisk? W takim wypadku morderca musiałby kryć się w ruinach, ponad śpiewaczką, a ta kula musiałaby wbić się głęboko w ciało i spowodować obrażenia wewnętrzne, co nie nastąpiło.

    Wyglądało to tak, jakby ranę, z której wylewała się krew, zadano tępym narzędziem, młotkiem lub pałką. Ale kto chwycił ten młotek czy pałkę? I jak ten gest mógł pozostać niezauważony?

    A z drugiej strony, co się stało z naszyjnikami? Jeśli doszło do zabójstwa i rabunku, to kto popełnił oba te przestępstwa? I jakim cudem napastnik zdołał uciec, skoro służący, stojący w oknach na ostatnim piętrze, nie spuszczali z oczu śpiewaczki, esplanady, na której występowała, jej ciała, gdy upadła, jej zwłok, gdy leżała na ziemi? Oni wszyscy z pewnością zobaczyliby nadejście i odejście napastnika, jego ucieczkę między kępami, jego szaleńczy bieg. Przecież tuż za ruinami czyhało strome urwisko, na które nie można było się wspiąć, ani z którego nie można było zejść...

    Czy ukrył się w bluszczu, w jakiejś dziurze? Teren przeszukiwano przez dwa tygodnie. Z Paryża sprowadzono młodego, ambitnego i nieustępliwego policjanta, Gorgereta, który już wcześniej po mistrzowsku rozwiązał kilka spraw. To była strata czasu: dochodzenie nie przyniosło rezultatu. Sprawa została zamknięta, ku wielkiemu zdenerwowaniu Gorgereta, który obiecał sobie, że nigdy jej nie porzuci.

    Państwo de Jouvelle, przerażeni tym zajściem, opuścili Volnic, zapowiadając oficjalnie, że nie zamierzają nigdy wracać.

    Zamek wystawiono na sprzedaż, w pełni umeblowany, tak, jak stał.

    Kupiec znalazł się pół roku później. Nie było wiadomo, kto to, ponieważ pan Audigat, notariusz, negocjował warunki sprzedaży w wielkiej tajemnicy.

    Odprawiono wszystkich służących, chłopów i ogrodników. Jedynie wysoka wieża, górująca nad bramą wjazdową, zamieszkana była przez starszego mężczyznę, który przeniósł się tam z żoną: to był Lebardon, były żołnierz. Przeszedłszy na emeryturę, przyjął to zaufane stanowisko.

    Mieszkańcy wioski na próżno próbowali nakłonić go do mówienia: ich ciekawość nie została zaspokojona. Czujnie pełnił straż. Zauważono jedynie, że niejednokrotnie, być może raz w roku, o różnych porach, jakiś dżentelmen przyjeżdżał samochodem wieczorną porą, spał w zamku i wyjeżdżał następnego dnia w nocy. Bez wątpienia właściciel, który przyjeżdżał porozmawiać z Lebardonem. Ale pewności nie było. Nic więcej na ten temat nie wiedziano.

    Jedenaście lat później stróż Lebardon zmarł.

    Jego żona została sama w wieży wejściowej. Tak samo małomówna jak mąż, nie opowiadała nic o tym, co działo się w zamku. Ale czy coś działo się w ogóle?

    I tak minęły kolejne cztery lata.

    II 

    Klara blondynka

    Dworzec Saint-Lazare. Strumień podróżnych płynął przez bramki między poczekalnią a wejściem na perony, rozwidlał się na przyjeżdzających i odjeżdżających, wirował niespokojnie i spływał gwałtownie ku drzwiom i przejściom. Punkty docelowe wyznaczały okrągłe plakietki z wbitymi igłami, a pracownicy sprawdzali i dziurkowali bilety.

    Dwóch mężczyzn, zdających się nie brać udziału w tym gorączkowym pośpiechu, przechadzało się między grupami, rozpościerając wokół siebie roztargnioną aurę spacerowiczów, których zajęcie nie miało nic wspólnego z zamieszaniem tłumu. Jeden z nich był gruby i potężny, z niesympatyczną twarzą o surowym wyrazie, drugi wątły i tyczkowaty; obaj mieli wąsy i meloniki.

    Zatrzymali się przy wyjściu pod pusta plakietką, gdzie czekało czterech pracowników. Chudszy podszedł do nich i zapytał grzecznie:

    – O której godzinie przyjeżdża pociąg z piętnastej czterdzieści siedem?

    Pracownik odpowiedział szyderczo:

    – O piętnastej czterdzieści siedem.

    Grubas wzruszył ramionami, jakby ubolewając nad głupotą towarzysza, a następnie zapytał:

    – To jest pociąg z Lisieux, czyż nie? Numer trzysta sześćdziesiąt osiem?

    – Numer trzysta sześćdziesiąt osiem, w rzeczy samej – odpowiedziano mu. – Będzie tu za dziesięć minut.

    – Bez opóźnień?

    – Bez opóźnień.

    Spacerowicze odeszli i oparli się o filar.

    Minęły trzy, cztery, potem pięć minut.

    – To irytujące – powiedział grubas. – Nie widzę gościa, którego przysyłają nam z Prefektury.

    – Potrzebuje go pan zatem?

    – Do licha! Jeśli nie przyniesie nakazu, jak mamy sobie poradzić z podróżniczką?

    – Może nas szuka? Może nas nie zna?

    – Idioto! To naturalne Flamant, że cię nie zna... Ale mnie, Gorgereta, nadinspektora Gorgereta, zawsze czujnego od czasu afery w zamku Volnic, musi!

    Człowiek o nazwisku Flamant, urażony, skomentował:

    – Sprawa z zamku Volnic jest stara. Piętnaście lat!

    – A napad na ulicy Saint-Honoré? A zasadzka, w której złapałem Dużego Paula, czy to są sprawy z czasów wypraw krzyżowych? Nie, nie mają nawet dwóch miesięcy!

    – Złapał go pan, złapał...Tyle że on zawsze ucieka, ten Duży Paul...

    – Tyle że wszystko tak dobrze poukładałem, że to znowu mnie zmobilizowano. Słuchaj, czy w poleceniu służbowym nie wymieniono mnie z nazwiska?

    Wyciągnął z portfela kartkę, rozłożył ją i razem przeczytali.

    Komenda Główna Policji

    Polecenie służbowe (Pilne)

    4 czerwca

    Kochanka Dużego Paula, Klara Blondynka, była widziana w pociągu 368, który przyjeżdża z Lisieux o 15.47. Wyślijcie natychmiast głównego inspektora Gorgereta. Nakaz zostanie mu wysłany na dworzec Saint-Lazare, przed przyjazdem pociągu.

    Opis młodej damy: faliste blond włosy, niebieskie oczy. Między 20 a 25 rokiem życia. Ładna. Ubrana zwyczajnie. Elegancka postawa.

    – Widzisz, jest na nim moje nazwisko. Ponieważ to ja zawsze zajmowałem się sprawą Dużego Paula, powierzono mi opiekę nad jego przyjaciółką.

    – Zna ją pan?

    – Słabo. Zauważyłem ją, gdy tylko wyważyłem drzwi do pokoju, w którym złapałem ją podczas zasadzki na Dużego Paula. Tyle, że tego dnia miałem pecha. Kiedy go wiązałem, ona wyskoczyła przez okno, i kiedy za nią pobiegłem, Duży Paul uciekł.

    – Był pan zdany tylko na siebie?

    – Było nas trzech. Ale Duży Paul zaczął od wyeliminowania tamtych dwóch.

    – To twardy facet!

    – A ja mimo to go złapałem!

    – Na pana miejscu bym go nie puścił.

    – Gdybyś był na moim miejscu, mój drogi, dostałbyś w łeb, jak tamci dwaj. Poza tym, masz reputację idioty.

    Był to decydujący argument w ustach nadinspektora Gorgereta, dla którego wszyscy jego podwładni byli idiotami, i który szczycił się tym,

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1