Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Arsène Lupin. Zielonooka panna
Arsène Lupin. Zielonooka panna
Arsène Lupin. Zielonooka panna
Ebook246 pages2 hours

Arsène Lupin. Zielonooka panna

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Kobieta, która wodzi na pokuszenie. Ponętna blondynka wydaje się nieco zagubiona w Paryżu. Nie umknie to uwadze wytrawnego konesera kobiet Arsène'a Lupina, który zauważa równocześnie, że angielska turystka jest śledzona przez tajemniczego mężczyznę. Niezrażony tym faktem Lupin podejmuje trop. Wiedziony przez kobietę stanie się świadkiem okrutnej zbrodni i pozna ludzi, z którymi nigdy nie chciałby mieć do czynienia. W 2021 r. na platformie Netflix premierę miał serial "Lupin" zainspirowany książkowymi przygodami Arsène'a Lupina.Idealna lektura dla miłośników wyjątkowego stylu Arthura Conana Doyle'a.Arsène Lupin to szarmancki, czuły na wdzięki kobiet mistrz charakteryzacji. Wrodzony spryt pozwala mu wychodzić z największych opresji. Żyje z kradzieży, ale trzyma się etosu, zgodnie z którym rabuje jedynie złoczyńców, wymierzając im tym samym sprawiedliwość. Postać tego dżentelmena-włamywacza była inspirowana historią Mariusa Jacoba - anarchisty, który dokonał ponad 150 włamań, za co został skazany na 23 lata więzienia.
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateDec 14, 2022
ISBN9788728463123
Arsène Lupin. Zielonooka panna
Author

Maurice Leblanc

Maurice Leblanc was born in 1864 in Rouen. From a young age he dreamt of being a writer and in 1905, his early work caught the attention of Pierre Lafitte, editor of the popular magazine, Je Sais Tout. He commissioned Leblanc to write a detective story so Leblanc wrote 'The Arrest of Arsène Lupin' which proved hugely popular. His first collection of stories was published in book form in 1907 and he went on to write numerous stories and novels featuring Arsène Lupin. He died in 1941 in Perpignan.

Related to Arsène Lupin. Zielonooka panna

Titles in the series (22)

View More

Related ebooks

Reviews for Arsène Lupin. Zielonooka panna

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Arsène Lupin. Zielonooka panna - Maurice Leblanc

    Arsène Lupin. Zielonooka panna

    Tłumaczenie Wiktor Zieliński

    Tytuł oryginału La Demoiselle aux yeux verts

    Język oryginału francuski

    Zdjęcie na okładce: Shutterstock

    Copyright © 1927, 2022 SAGA Egmont

    Wszystkie prawa zastrzeżone

    ISBN: 9788728463123 

    1. Wydanie w formie e-booka

    Format: EPUB 3.0

    Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

    Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

    www.sagaegmont.com

    Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

    I.

    – ... I niebieskooka Angielka

    Raoul de Limésy przechadzał się wesoło po bulwarach, jak człowiek szczęśliwy, któremu wystarczy rozejrzeć się wokoło, by cieszyć się życiem, jego czarującymi spektaklami i beztroską, jaką Paryż oferuje w niektóre pogodne kwietniowe dni. Był średniego wzrostu, miał szczupłą, a zarazem potężną sylwetkę. Rękawy jego marynarki wybrzuszały się na bicepsach, a tors górował nad smukłą i giętką talią. Krój i odcień ubrań wskazywały na człowieka, który przywiązuje wagę do doboru tkanin.

    Gdy mijał Gimnazjum odniósł wrażenie, że idący obok niego dżentelmen podąża za damą, wrażenie, którego prawdziwość mógł od razu potwierdzić.

    Nic nie wydawało się Raoulowi bardziej zabawne, niż widok dżentelmena podążającego za damą. Szedł więc za panem, który szedł za panią, i cała trójka, jedno za drugim, w odpowiednich odstępach, przechadzała się po gwarnych bulwarach.

    Trzeba było całego doświadczenia barona de Limésy’ego, aby odgadnąć, że jegomość rzeczywiście śledził kobietę, bo ten, pełen dżentelmeńskiej dyskrecji, starał się, aby ta nie zdała sobie z tego sprawy. Raoul de Limésy był również dyskretny i, zmieszawszy się z przechodniami, zwiększył tempo, aby dokładnie przyjrzeć się obu postaciom.

    Widziany od tyłu mężczyzna wyróżniał się starannym przedziałkiem, dzielącym czarne, przylizane pomadą włosy, oraz równie schludnym wyglądem, eksponującym szerokie ramiona i wysoką talię. Widziany od przodu oferował twarz o regularnych rysach, z zadbaną brodą i świeżą, różową cerą. Miał może trzydzieści lat; w jego chodzie była pewność, w gestach autorytet. Aparycja cokolwiek wulgarna: pierścionki na palcach, złota końcówka palonego papierosa.

    Raoul przyśpieszył kroku. Dama, wysoka, rezolutna, o szlachetnym wyglądzie, okupowała chodnik swoimi angielskimi stopami, zgrabnymi nogami i delikatnymi kostkami. Miała piękną twarz, rozjaśnioną przez godne podziwu niebieskie oczy i gęstą kaskadę blond włosów. Przechodnie zatrzymywali się i odwracali za nią: wydawała się obojętna na ten spontaniczny hołd tłumu.

    Niech mnie, co za arystokratka!, pomyślał Raoul. Szkoda, żeby śledził ją ten przylizany. Czego on chce? Zazdrosny mąż? Odrzucony zalotnik? A może raczej goguś szukający przygód? Tak, to musi być to. Ten dżentelmen ma gębę szczęściarza, który uważa, że nie można mu się oprzeć.

    Przeszła przez plac Opéra, nie przejmując się pojazdami stojącymi na drodze. Jeden próbował zagrodzić jej przejście: spokojnie złapała konia za lejce i zatrzymała go. Wściekły kierowca wyskoczył z siedzenia i ostro ją zwyzywał; uderzyła go w nos, powodując krwotok. Kiedy funkcjonariusz zażądał wyjaśnień, odwróciła się do niego plecami i spokojnie odeszła.

    Na ulicy Auber biło się dwoje dzieci: kobieta złapała je za kołnierze i rozdzieliła na dziesięć kroków. Następnie rzuciła im dwie złote monety.

    Na bulwarze Haussmanna weszła do cukierni i Raoul zobaczył z daleka, że usiadła przy stoliku. Mężczyzna, który ją śledził, nie wszedł za nią, więc wszedł sam i zajął takie miejsce, żeby go nie zauważyła.

    Zamówiła herbatę i cztery tosty, które pożerała wspaniałymi zębami.

    Siedzący przy sąsiednich stolikach obrzucali ją spojrzeniami. Pozostała niewzruszona i kazała sobie przynieść kolejne cztery.

    Ale inna młoda kobieta, siedząca dalej, również wzbudzała ciekawość. Blondynka, tak jak Angielka, z falami na głowie, ubrana mniej bogato, ale za to w zdecydowanie paryskim guście, otoczona była trojgiem biednie ubranych malców, którym podawała ciastka i sok z granatów. Natknęła się na nich w drzwiach i widok ich świecących z przyjemności oczu i policzków umazanych kremem sprawiał jej ewidentną radość. Dzieci nie miały odwagi się odezwać i napychały sobie gęby. Ale ona, przypominająca dzieciaka bardziej niż one, była nieskończenie rozbawiona i gawędziła z nimi wszystkimi:

    – Co się mówi panience? Głośniej... Nie słyszałam... Nie, nie jestem panią... Należy do mnie mówić: Dziękuję, panienko...

    Raoul de Limésy od razu uległ dwóm rzeczom: szczęśliwemu, naturalnemu rozradowaniu jej twarzy i hipnotyzującemu przyciąganiu dwojga dużych zielonych oczu o barwie jadeitu, usianych plamkami złota, od których nie można było oderwać wzroku, gdy już się go w nich utkwiło.

    Takie oczy są zwykle dziwne, melancholijne lub zamyślone, i taki był chyba ich zwykły wyraz. Ale w tej chwili promieniowały tą samą dogłębną radością życia, co reszta twarzy, co psotne usta, co drżące nozdrza, co uśmiechnięte, dołeczkowate policzki.

    Skrajne stany radości lub nieopisane bóle, nie ma półśrodków dla tego rodzaju stworzeń, powiedział do siebie Raoul, który poczuł nagłą chęć wpłynięcia na wspomniane radości lub zwalczenia tychże bólów.

    Spojrzał z powrotem na Angielkę. Była naprawdę piękna, o silnej urodzie, stworzonej z równowagi, proporcji i spokoju. Ale zielonooka panna, jak ją nazwał, fascynowała go bardziej. Podziwiając jedną, pragnęło się poznać i drugą, wniknąć w jej tajemnice.

    Zawahał się, gdy zapłaciła rachunek i wyszła z trójką dzieci. Czy pójdzie za nią, czy zostanie? Komu da się ponieść? Zielonym oczom? Niebieskim?

    Wstał pospiesznie, rzucił pieniądze na ladę i wyszedł. Zielone zwyciężyły.

    Uderzył go niespodziewany widok: zielonooka panna rozmawiała na chodniku z przystojnym mężczyzną, który pół godziny wcześniej śledził Angielkę jak nieśmiały lub zazdrosny kochanek. Rozmowa była ożywiona, gorączkowa z obu stron, wyglądała na sprzeczkę. Było oczywiste, że młoda dziewczyna próbuje przejść, a fircyk jej w tym przeszkadza, było to tak oczywiste, że Raoul, wbrew wszelkim zasadom, zamierzał się wtrącić.

    Nie zdążył. Przed cukiernią zatrzymała się taksówka. Wysiadł z niej dżentelmen, który, ujrzawszy scenę na chodniku, podbiegł, uniósł laskę i ruchem ręki zrzucił kapelusz z głowy wypomadowanego mężczyzny.

    Ten, oszołomiony, cofnął się, a następnie wypalił, nie przejmując się tłoczącymi się wokół gapiami:

    – Ależ pan jest szalony! Szalony!

    Nowo przybyły, mniejszy i starszy, bronił się, krzycząc z uniesioną laską:

    – Zabroniłem panu rozmawiać z tą dziewczyną. Jestem jej ojcem i mówię, że jest pan nędznikiem, tak, nędznikiem!

    Obu przebiegł dreszcz nienawiści. Elegancik poderwał się z miejsca pod wpływem obelgi, gotów skoczyć na przybysza, którego dziewczyna trzymała za ramię i próbowała pociągnąć w stronę taksówki. Udało mu się ich rozdzielić i zabrać laskę mężczyzny, gdy nagle znalazł się twarzą w twarz z głową, która wyrosła między nim a jego przeciwnikiem – nieznaną, dziwną głową, której prawe oko mrugało nerwowo, a usta, wykrzywione ironicznym grymasem, trzymały papierosa.

    Raoul wyprostował się i zagadnął zachrypniętym głosem:

    – Ogień, proszę.

    Żądanie wysoce niestosowne. Czego chciał ten intruz? Wypomadowany mężczyzna mruknął:

    – Zostawcie mnie w spokoju! Nie mam ognia.

    – Ależ tak, palił pan wcześniej – zapewnił intruz.

    Ten drugi, zdenerwowany, próbował go odepchnąć. Nie mógł tego zrobić, nie mógł nawet ruszyć rękami: opuścił głowę, by zobaczyć, co stoi mu na przeszkodzie. Wyglądał na zdezorientowanego. Ręce mężczyzny obejmowały jego nadgarstki w taki sposób, że żaden ruch nie był możliwy. Żelazne imadło nie sparaliżowałoby go w ten sposób. Intruz powtarzał nieugięty, z uporczywym naciskiem:

    – Trochę ognia, proszę. Byłoby bardzo niestosowne, żeby odmówić mi trochę ognia.

    Otaczający ich ludzie śmiali się. Zirytowany elegancik rzucił:

    – Zostawi mnie pan w spokoju, co? Mówię przecież, że nie mam.

    Mężczyzna potrząsnął melancholijnie głową.

    – Jest pan dość nieuprzejmy! Nigdy nie odmawia się ognia komuś, kto prosi tak uprzejmie. Ale skoro tak bardzo nie chce pan wyświadczyć mi przysługi...

    Rozluźnił uścisk. Uwolniony fircyk szybko się oddalił. Ale samochód odjechał, zabierając ze sobą napastnika i zielonooką pannę, i było jasne, że pośpiech wypomadowanego na nic się nie zda.

    – No i proszę – powiedział Raoul do siebie, przyglądając się biegnącemu. – Zgrywam Don Kichota dla pięknej zielonookiej nieznajomej, a ta ucieka, nie dzieląc się nazwiskiem i adresem. Nie ma jak jej znaleźć. I co teraz?

    Postanowił wrócić do Angielki. Ta właśnie odchodziła, niewątpliwie będąc świadkinią bójki. Poszedł za nią.

    Raoul de Limésy znajdował się w jednym z tych momentów, kiedy życie jest w jakiś sposób zawieszone pomiędzy przeszłością a przyszłością. Jego przeszłość obfitowała w wydarzenia, przyszłość zapowiadała się podobnie. Między nimi nie było nic. A kiedy ma się trzydzieści cztery lata, to właśnie kobieta zdaje się trzymać klucz do naszego przeznaczenia. Jako że zielone oczy zniknęły, dostosował swój niepewny krok do blasku niebieskich.

    Ale gdy tylko wznowił spacer, przekonał się, że elegancik z przylizanymi włosami również wyruszył w pościg, a odepchnięty z jednej strony, zaatakował, tak jak i on, z drugiej. Wszyscy troje zaczęli na nowo swoją wędrówkę; Angielka nie była w stanie odczytać zamiarów swoich zalotników.

    Przechadzała się wzdłuż zatłoczonych chodników, przypatrując się uważnie witrynom sklepów, obojętna na spojrzenia rzucane w jej stronę. W ten sposób przemierzyła plac Madeleine, przez Royale dotarła na Faubourg Saint-Honoré aż do wielkiego hotelu Concordia.

    Przystojniak zatrzymał się, pochodził tam i z powrotem, kupił paczkę papierosów, po czym wszedł do hotelu, gdzie Raoul zobaczył, jak rozmawia z konsjerżem ¹  . Trzy minuty później wyszedł, a gdy Raoul również zbierał się do tego, aby wypytać o młodą Angielkę o niebieskich oczach, ta przeszła przez hol i wsiadła do samochodu, do którego przyniesiono małą walizkę. Czyżby wybierała się w podróż?

    – Proszę za tym autem – zarządził Raoul, wsiadając do wezwanej taksówki.

    Angielka poszła na zakupy, a o ósmej wysiadła przed dworcem Paryż-Lyon i usadowiła się w bufecie, gdzie zamówiła posiłek.

    Raoul usiadł z boku.

    Po skończonym obiedzie wypaliła dwa papierosy, a następnie, około wpół do dziesiątej, spotkała przed bramkami pracownika Compagnie Cook, który wydał jej bilet i kwit bagażowy. Następnie wsiadła do ekspresu z dziewiątej czterdzieści sześć.

    – Pięćdziesiąt franków – zaoferował Raoul urzędnikowi. – Jeśli poda mi pan nazwisko tej damy.

    – Lady Bakefield.

    – Dokąd jedzie?

    – Do Monte Carlo, proszę pana. Siedzi w wagonie numer pięć.

    Raoul zastanowił się, po czym podjął decyzję. Niebieskie oczy były warte tej podróży. To przecież podążając za nimi poznał oczy zielone i, być może, poprzez Angielkę można było znaleźć elegancika, a poprzez elegancika ponownie do nich dotrzeć.

    Wrócił po bilet do Monte Carlo i pospiesznie wszedł na peron.

    Ujrzał Angielkę na szczycie stopni wagonu, wślizgnął się między grupki i zobaczył ją ponownie przez okno, rozpinającą płaszcz na stojąco.

    Było bardzo mało ludzi. Było to na kilka lat przed wojną, pod koniec kwietnia, a ten dość niewygodny pociąg pospieszny, bez wagonów sypialnych i restauracji, przewoził na Południe tylko kilku pasażerów pierwszej klasy. Raoul zauważył obecność jedynie dwóch mężczyzn, którzy zajmowali przedział na samym przodzie tego samego wagonu.

    Przeszedł się po peronie, w sporej odległości od wagonu numer pięć, wypożyczył dwie poduszki, wyposażył się w gazety i broszury z ruchomej biblioteki, a na dźwięk gwizdka skokiem zdobył schodki i wszedł do trzeciego przedziału, jak ktoś, kto przybywa w ostatniej chwili.

    Angielka była sama, tuż przy oknie. Usiadł na przeciwległym siedzeniu, ale blisko korytarza. Podniosła oczy, popatrzyła na intruza, który nie miał nawet kwitu na walizkę czy paczkę i, nieporuszona, wróciła do pochłaniania ogromnych czekoladek z szeroko otwartego pudełka leżącego na jej kolanach.

    Przyszedł kontroler i skasował ich bilety. Pociąg pędził w kierunku przedmieść, światła Paryża gasły. Raoul w zamyśleniu przeglądał gazety i, nie znalazłszy w nich nic ciekawego, odrzucił je na bok.

    Żadnych przygód, pomyślał. Żadnej sensacyjnej zbrodni. Ta młoda osoba jest o wiele bardziej urzekająca!

    Fakt przebywania w małym, zamkniętym pokoju, z nieznajomą, zwłaszcza ładną, oraz spędzenia nocy tuż przy niej, wydał mu się anomalią na skalę światową, anomalią, którą bardzo doceniał. Był więc zdecydowany nie tracić czasu na czytanie, rozmyślanie czy ukradkowe spojrzenia.

    Zbliżył się do siedzenia. Angielka musiała się oczywiście domyślić, że jej towarzysz podróży ma zamiar się do niej odezwać, ale nie była tym ani poruszona, ani nie zamierzała mu tego ułatwiać. Konieczne było zatem, aby to Raoul podjął wysiłek nawiązania relacji. Nie przeszkadzało mu to. Zwrócił się do niej pełnym szacunku tonem:

    – Bez względu na to, jak niepoprawnie to robię, proszę panią o pozwolenie, aby ostrzec ją o czymś, co może być dla pani ważne. Czy wolno mi powiedzieć kilka słów?

    Wybrała czekoladkę i nie odwracając głowy, odpowiedziała krótko:

    – Jeśli to tylko kilka słów, proszę pana, to tak.

    – W rzeczy samej, pani...

    Poprawiła go:

    – Panienko.

    – W rzeczy samej, panienko. Przypadkowo wiem, że przez cały dzień była pani śledzona, w dwuznaczny sposób przez dżentelmena, który się przed panią ukrywa i...

    Przerwała Raoulowi:

    – Pańskie zachowanie jest rzeczywiście zadziwiająco niepoprawne jak na Francuza. Nie jest pana zadaniem monitorowanie ludzi, którzy mnie śledzą.

    – To dlatego, że ten wydał mi się podejrzany...

    – Ten, którego znam i który został mi przedstawiony w zeszłym roku, pan Marescal, ma przynajmniej tyle wyczucia, by śledzić mnie z daleka i nie wdzierać się do mojego przedziału.

    Raoul, dotknięty do żywego, ukłonił się:

    – Dobra robota, panienko, celny traf. Nie pozostaje mi nic innego, jak zamilknąć.

    – W rzeczy samej, ale tylko do najbliższej stacji, gdzie radzę panu wysiąść.

    – Stokrotnie przepraszam. Interesy wzywają mnie do Monte Carlo.

    – Wzywają tam pana od kiedy wie, że ja tam jadę.

    – Nie, panienko – powiedział Raoul dobitnie. – Od kiedy ujrzałem panią w cukierni na bulwarze Haussmanna.

    Odpowiedź była błyskawiczna.

    – Nie do końca, proszę pana – powiedziała Angielka. – Pański podziw dla młodej osoby o pięknych zielonych oczach z pewnością pociągnąłby pana w jej stronę, gdyby mógł pan podążyć za nią po skandalu, do którego doszło. Ale nie mógł pan, więc podążył za mną najpierw do hotelu Concordia, jak ten osobnik, o działalności którego mnie pan poinformował, a potem do dworcowego bufetu.

    Raoul był szczerze rozbawiony.

    – Pochlebia mi, że żadne z moich działań nie umknęło pani uwadze, panienko.

    – Nic mi nie umknęło, sir.

    – Zdaję sobie z tego sprawę. Może mi nawet pani powie, jak się nazywam.

    – Raoul de Limésy, badacz, który niedawno powrócił z Tybetu i Azji Środkowej.

    Raoul nie ukrywał swojego zdziwienia.

    – Coraz bardziej mi to pochlebia. Czy mam zapytać, w wyniku jakiego dochodzenia...

    – Nie było żadnego dochodzenia. Ale kiedy dama spostrzeże dżentelmena, który w ostatniej chwili wbiega do jej przedziału, i to bez bagażu, powinna go obserwować. Zaznaczył pan dwie lub trzy strony swojej broszury jedną z wizytówek. Rzuciłam na nią okiem i przypomniałem sobie niedawny wywiad, w którym Raoul de Limésy opowiadał o swojej ostatniej wyprawie. To proste.

    – Bardzo proste. Ale trzeba mieć dobre oko.

    – Moje są doskonałe.

    – A jednak nie odrywa pani wzroku od pudełka ze słodyczami. Jest pani już na osiemnastej czekoladce.

    – Nie muszę patrzeć, żeby zobaczyć, ani myśleć, żeby się domyślić.

    – Aby czego się domyślić?

    – Domyślić się, że pana prawdziwe nazwisko to nie Raoul de Limésy.

    – Nie ma mowy...

    – W przeciwnym razie, sir, inicjałami na dole pańskiego kapelusza nie byłyby H i V... Chyba, że nosiłby pan kapelusz przyjaciela.

    Raoul zaczynał się niecierpliwić. Nie podobało mu się, że w pojedynku, który zaczął, przeciwniczka miała stałą przewagę

    – A co według pani oznaczają te inicjały?

    Zajadała się dziewiętnastą czekoladą i tym samym beztroskim tonem mówiła:

    – To, proszę pana, są inicjały, które rzadko występują razem. Kiedy spotykam je przypadkiem, mój umysł zawsze mimowolnie kojarzy je z inicjałami dwóch nazwisk, które kiedyś zwróciły moją uwagę.

    – Mogę zapytać, jakimi?

    – Nic by to panu nie powiedziało. To nazwisko jest panu nieznane.

    – Tym bardziej...

    – Horace Velmont.

    – A kim jest ten Horace Velmont?

    – Horace Velmont to jeden z wielu pseudonimów, pod którymi ukrywa się...

    – Ukrywa się?

    – Arsène Lupin.

    Raoul wybuchnął śmiechem.

    – A zatem jestem Arsènem Lupinem?

    Zaprotestowała:

    – Co za pomysł! Opowiadam panu tylko o wspomnieniu, jakie

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1