Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Ostry humor żenujący, część 2
Ostry humor żenujący, część 2
Ostry humor żenujący, część 2
Ebook162 pages2 hours

Ostry humor żenujący, część 2

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Tym razem przedstawiam zbiór opowiadanek z dużą domieszką czarnego humoru, gdzie dominują elementy nowości przeróżnych nazw, nieistniejących miejsc, zawodów, organizacji społecznych, dolegliwości czy choćby opisy samej anatomii! Surrealki stanowią dziwaczną groteskę zachwiania porządku i tym razem nonsens nabiera nowego wymiaru, a głupota i zażenowanie idą razem w parze. Dodam do tego wulgaryzm, I mamy literature brzydką! Proszę zwrócić uwagę, że używany przeze mnie styl gwary staropolskiej ze sporą domieszką archaizmu jest celowo zamierzony dla podkreślenia tego rodzaju humoru. Znacie państwo owe powiedzenie, że tam gdzie kwitnie cenzura, tam więdnie literatura? Otóż tutaj tego nie znajdziecie. W surrealkach, wszystko wypada I wszystko jest możliwe.
Miłej zabawy!

LanguageJęzyk polski
PublisherTina Medeiros
Release dateJun 21, 2011
ISBN9781458108647
Ostry humor żenujący, część 2

Read more from Tina Medeiros

Related to Ostry humor żenujący, część 2

Related ebooks

Related categories

Reviews for Ostry humor żenujący, część 2

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Ostry humor żenujący, część 2 - Tina Medeiros

    Część pierwsza

    Tak walił, aż się spalił

    W twarz jego starczą spoglądał, młodości wypatrując...

    Duże uszy nisko mu zwisały,

    a bezzębne usta pleśnią starości były pokryte.

    Szyja torbielą luźną wokół karku spoczywała,

    a podbródek wsparty był na ptasiej grdyce...

    Tym rymem okrutnym, Mateusz Wyga stale opisywał swego pradziada, którego piszczele w deskach zadzwoniły po 95-ciu wiosnach jego istnienia we wsi Korzonki Głębokie. Oprócz księdza i grabarza, na pogrzebie nie było nikogo.

    Szpageniusz Wyga był bowiem niecnotą. Pułkownik wojska swego czasu, z okrutności swej skwerczącej zasłynął. Myszy na ten przykład żołnierzom po koszarach ganiać kazał, w kota wzbraniając się zainwestować, a pewnej zimy w przypływie chwili dobroci, zapowiedział co lody dostaną na deser po obiedzie. I lody były; kulki śniegu na patykach. Największym utrapieniem zaś było to, że grochem samym pułk piechoty karmić kazał, a pierdzieć nie pozwalał. Gdy szpital lokalny zapchał się żołdakami cierpiącymi na opuchliznę jelita grubego, komisja lekarska do sądu pułkownika zaciągnęła i tak to kariera jego militarna końca doskoczyła.

    Na wieś powrócił. A że nie w smak mu robota była, to robili za niego inni. Sam na łóżku pod pierzyną leżał i śmietanę pełnotłustą popijał. Nocą łaził po wsi, pod okna chałup się zakradając. Lubił straszyć ludzi. Gdy gospodynie pracą polną znurzone pacierze przy łóżkach szeptały, twarz swą wykrzywioną szatańczo do szybek przystawiał. Krzyki wtedy wielkie echem aż do sieni frunęły, jako że w mrokach pod śliwami gęby jego nikt się nie dopatrzył, wierząc, co to sam ‘Zły’ być musi.

    Wyga zacierał wtedy ręce w satysfakcji dzikiej i dawał susa pod inne chałupy. Tak mu się ta zabawa podobała, że co noc to czynił, a przez lat 15. Aż raz, sąsiad go rozpoznał...

    Stanisław Siur pijany był. Przy stole ano siedział, a twarzą do okna, i szklaneczką wódki usta dopieszczał. Syn załapał się do pracy w biurze projektu czapek dla kolejarzy spod Karpacza i opić to należycie przystało. Pewnie, bo i zaszczyt to i honor niemały. Siur poletko miał najmniejsze we wsi, a troski największe, toż gdy jedynak chwałą łaski prawie militarnej zabłysnął, stary butelkę przed sobą postawił. Siedział se tak i plany wielce miłe dla ducha układał, gdy tu nagle morda straszna w oknie oblicze swe ukazała. Wzdrygnął się zdziebko bo to wiedział jak każdy, co na wsi straszy, ale odwaga pijacka wnet nutą geroja w nim zagrała. Twarz swą do owej twarzy przybliżył i - rozpoznał.

    Szpageniusz Wyga znalazł se więc nowe atrakcje i okrutność jego okryta całunem kreatywności, w terror rodzinny zainteresowania obróciła. Batem ano łoił wszystko co się pod jego dachem ruszało. Prawnuczka Mateusza w piwnicy zamykał i pająkami straszył, to znowu mocz do karmy kaczej oddawał. A że antyreligijny był, to co niedziela buty domowników kałem nadziewał, by do kościoła iść się nie ośmielili. Raz gdy pies w budzie spał, kota sielnie opierającego się tam wcisnął, właz pokrywą od kotła blokując. Długo potem ręce zacierał, wspominając odgłosy iście diabelskie, które falą swą nikczemną aż za stodołę do wychodka dobiegały.

    Lubił to miejsce. Gdy ktoś z domowników z miejsca tego korzystał, on już tam stał na tyłach ukryty i kijem po deskach tarabanił, skupić się nie pozwalając.

    Pięty miodem se nacierać kazał, by gładkość zachowały, to znowu napary genitalii co wtorek urządzał. Przy stole grymasy straszne wyczyniał. Kłuł widelcem, obrzucał resztkami kości z talerza i bezwstydnie dmuchał w spodnie.

    Aż razu pewnego, gdy synowa kał oddawała w wychodku, a on przyczajony z boku w deski kijem walił, piorun go ubił. W pień gruszy ano walnął, a że to prawie przylegała do miejsca ustronnego i pochylony zad Szpageniusza w kontakcie zeń był w chwili owej, toć i jego samego czort powitał w duecie. Dymek ano z postaci zwęglonej czóbkiem głowy jego postarzałej zakopcił. A tak ci przy tym zesztywniał, że czterech gospodarzy się mocowało by rękę w zamachu uniesioną na dół przygiąć, bo to w deskach śmiertelnych się nie mieścił.

    Radość ci wielka po tym zapanowała. Ale nie na długo, bo w dni parę się rozniosło, co to gęba straszna nocami w okna zagląda...

    KONIEC 14.8.2004

    Tańcowały dwa pedały

    Antonio Proteza z Brazylii pochodził. Zajechał to na wystawę Liliputów w Toruniu i już na obszarze tym pozostał. Panów ano lubił i w imię zadośćuczynienia płci brzydkiej, w parę a pod rękę, z Arkadiuszem Bzykaczem do domu dał się poprowadzić.

    Bzykacz swego czasu koncerty charytatywne na rzecz Zjednoczenia Głuchoniemych organizował, to znowu petycje przeciw nagonkom na zające. Aż pewnego razu, zapaści zwieraczy odbytu się nabawił i czyny jego dobroczynne w cichości poddasza osiadły na spoczynek wieloletni. Tam to też popędy swe zakotwiczył, w partnerstwa różnorakie się wdając. Żadne zaś ku jego zgryzocie wielkiej, nie przetrwało tygodnia.

    Pierwszy był Jarosław Cuchaj. Niby miły koleś ale cóż z tego, kiedy nogi mu tak śmierdziały, że powietrze gęstniało niezdrowo. Za nic do wanny wleźć nie chciał, bo ponoć ktoś z rodziny się w kąpieli utopił i przez to fobii do wody się nabawił.

    Potem Mietek Cioteńka balował tam dni cztery. Przy radyjku ano siedział, gałkami kręcił i muzyczek jakichś lichych wysłuchiwał. Na bezsenność cierpiał, i wody w ustępie nie spuszczał. Co rano kał jego zakręcony na dnie muszli pana domu witał. A że zjeść lubił dużo i często, to i kupa odpowiednio gruba była. Arkadiusz Bzykacz z niesmakiem to odebrał i wygonił obesraja.

    Leon Kicia miał pryszczycę kości ogonowej. Ten pański z natury osobnik, uważał za wielce niestosowne podcieranie odbytu po użytku i stąd to paskuda nieczystości w miejscu tym zagrała.

    I wreszcie ostatni z orszaku nieudolców, Wichary Pryskaj. U tego miażdżyca ust suchoty jamy ustnej wywołała takie, że mówił tylko szeptem i przez to zrozumieć go było trudno, bo Bzykacz na ten przykład nie dosłyszał.

    Wystawa Liliputów szczęście mu wypstrykała w postaci Protezy. W gadkach na migi się dogadali i iskry romansu sypnęły rześką nutą, kiedy to wąsy kamrata z Ameryki Południowej zalśniły pod żyrandolem w sali pokazowej. Arkadiusz wnetki zgadł, co to duszę bratnią w postaci tej odnalazł i pod pierzynę z gęsich piórek tej samej nocy wpuścił.

    Przez pierwszy tydzień było bardzo dobrze. Przez drugi - dobrze. W trzecim niedobrze, a w czwartym bardzo niedobrze. Arkadiusz inwalidą stopnia piątego był, i na chudym zasiłku dla niepracujących żywot prządł. Wąsaty przybysz zdrów był, ale chorobliwie bał się pracy. I stąd niesnaski zawarczały nad sielanką. Głód bowiem piszczał nieprzyjemnie po jelitach cienkich, tonem zawodzącym na świat ulatując, a powodując tym dźwiękiem okrutnym w swej niecnocie - zwiędnięcie prącia u obojga.

    Wąs Protezy połysk zawadiacki utracił, a ponury wydech ust niedokarmionych, diabelską wonią stęchłości wszelkie wychuchiwał. Czeluście chuci się unicestwiły. Kieszeń pana domu pusta była jak torba żebraka pod synagogą.

    Aż raz, rybki jakieś wędzone skąś Proteza przyniósł. Nie pierwszej ani drugiej świeżości, bo kolor mógł zadziwić najwybitniejszego artystę sztuki malarskiej, a zapach powalić z nóg najbardziej wytrzymałego stachanowca z ziemi nowosybirskiej...

    Jednak kształt rybi się zachował, więc obaj do wniosku doszli co muszą być dobre. Chwycili za widelce i po chwili dość prędkiej, kęsy wielkie do ust wyposzczonych dostarczone zostały. Smak trupi twarze im wykrzywił, ale jedli, ustami kłapiąc a powietrze świeże łapiąc.

    Bzykacz nie wytrzymał. Z rykiem wielkim w ubikacji azyl odnalazł, ostatni kęs w postaci chwosta rybiego do klozetu wypluwając. Nigdy mu nic tak nie smakowało.

    Proteza porcję swją dokończył i rozsiadł się w pokoju z miną wyższości. Pokonał bowiem niemożliwości smakowe.

    Dwie godziny później...

    Zjełczały powiew zaatakował nos pana domu przez szparkę w pierzynie, która otulała połowę twarzy jego. Poruszył się gwałtownie, ruchem tym poszerzając szparę w pierzynie. Swąd omało go nie udusił. Proteza spał z boku na boku, hańby swej nieświadomy, co to w postaci jadowitych szeptów upust dawała odbytem ciała jego egzotycznego.

    Bzykacz z łóżka wyskoczył i tańcem opętanym do czeluści okiennej przylgnął, a na świat opasany nocą wyglądając. Wnet też i kamrat jego oprzytomniał ze snu twardego, a rześko wyro okadzone opuścił, w podskokach miejsca świeżego po pokoju poszukując. Ale letnia i parna ci to noc była, wielce sprzyjając zawiesinie, co to obłokiem nikczemnym na 20-stu metrach kwadratowych kisła. Uciec od tego było tak niemożliwie, jak ujrzenie ucha swego bez zwierciadła.

    Niczym w wędzarni srogiej, tańcowali więc do rana, aż zorze poranka wiaterkiem litościwym chuchnęły.

    KONIEC 9.8.2004

    Upał, pokrzywy, gówno I muchy

    Malicjusz Niewysoki był człowiekiem niskiego wzrostu. Pracował w wytwórni łapek na myszy, gdzie co rano dojeżdżał pekaesem ze wsi Małżowina Uszna. 39-te urodziny zawitały u niego w postaci łysiny, co to rozhulała się jak głowa długa i szeroka. Siedząca praca, oraz prawa grawitacji dokonały dzieła obwisu ciała tu i tam, a stan długotrwałego kawalerstwa - obwisu prącia. Czyli inaczej mówiąc, został zaatakowany brzydotą klapy fizycznej, która nikczemnie uchyliła wrota wieku średniego. Inne atrakcje, niestrawności dotyczyły. Wzdęcia okrutne żywot mu uprzykrzały, to znowu na nieżyt smakowy cierpiał. Kozim mlekiem brzuch nacierał, ale dało tyle, że jak cap stary śmierdział, w pracy płeć piękną od siebie odstraszając.

    Żył w cichości chałupy, co to na skraju łąki stojała. Ogródek niewielki uprawiał, plony jego na stole piastując w czasie pory letniej.

    Raz kolega z pracy wprosił się do niego na niedzielę. Bogusław Spalina w mieście całe życie pomieszkiwał i powietrzem świeżym zapragnął odetchnąć. Wykarmiony na biedzie, bylejakością się zadawalał. A że wyobraźnia bujna u niego była jak owłosienie łonowe córki Rabaja, to i z łatwością cudeńka myślami se w głowie malował. Wiejske uroki na pierwsze plany przykładał, jako że matka Natura hojnie te miejsca obcykiwała tym i owym. Widział jabłonie rozłożyste, a pokłonione ku ziemi ciężarem jabłuszek różowiukich. Widział śliwy granatowe, rozrzucone w cieniu soczystej zieleni trawy, to znowu kwiecia bogactwo wokół bajecznych chatek o ganeczkach barwnych a milutkich dla ducha, jako że do środka szlachetnie zapraszały, a tam, na ławie sosnowej chlebek wiejski i kobiałka śmietanki gościnności swe obnażały. Były i inne rozkosze smakowo-duchowe. Choćby na ten przykład widok świeżego rosołku, z dopiero co ubitego kogutka, co to kipi sobie wolniuteńko na piecu, kolorami jarzynek się mieni i od czasu do czasu mignie w nim nóżka czy skrzydełko, co to gorącym ukropem na powierzchnię z dna wypstryknie.

    A potem te odgłosy kojące, co bujnie w obejściach wiejskich harce uprawiają. Tu kurka zagdacze, tam żóraw studzienny powiewem wiaterku skrzypnie, czy owoc dojrzały z drzewa pacnie na daszek pochyły. Ach...!!! Wzdychał Bogusław Spalina do tych myśli iście bajkowych, a tak rozkosznych, że aż dusza w nim ożywała jak podlotek na dźwięk muzyki. Czas to wielce niebylejaki wyobrażenia mu szykowały!...

    Z emocji tych wielkich spać nie mógł, a rano o świcie w autobusie przy okienku zasiadł niecierpliwie. Słoneczko co ano na niebo bławatkowe się wtoczyło, zwiastując przyjemności niemałe. Trasa przez lasy cieniste prowadziła, a tam dęby stare i brzózki wdzięcznie się ku niemu kłaniały.

    Małżowina Uszna pierwszą wioską za zakrętem była. Ruszył rześko w stronę chałupy kamrata z pracy. Cichość skwarem dnia letniego nadziana otoczyła posturę jego, gdy krokami wielkimi zarośla trawiaste przemierzał.

    Malicjusz na podwórzu czekał. Twarz skapciałą od niewyspania miał, jako że wizyta Spaliny wczesnością nieciekawą go spod pierzyny wygarnęła. Jako człowiek w mieście pracujący, czasu nie miał na obrządki, to i natura przyodziana w chwasty a pokrzywy harce wokół chałupy wyczyniała. Badyle jakieś straszne tuż za progiem się czaiły, a za wpół zawalonym płotem, latryna nieświeżością ziejąca stojała.

    Bogusław Spalina wnet spostrzegł niedoskonałości owe, ale miną nadrabiając entuzjazm lica dla przyzwoitości zachował. Ogród najpierw obejrzeć zapragnął...

    Dojść tam było niełacno, bo osty

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1