Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Pióra albo sekretna historia literatury polskiej
Pióra albo sekretna historia literatury polskiej
Pióra albo sekretna historia literatury polskiej
Ebook577 pages5 hours

Pióra albo sekretna historia literatury polskiej

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Dlaczegóż by historia polskiej literatury nie miała wyglądać właśnie tak?Wędrowny poeta w poszukiwaniu weny przyłącza się do trupy teatralnej, by w końcu sklecić słynne frazy "Bogurodzica, Dziewica, Bogiem sławiena Maryja!". Rosyjski rotmistrz, odurzony mdlącym zapachem krwi, działa za kulisami powstania styczniowego. Młodopolski poeta wdaje się w fatalny romans z rudowłosą Ewą, która staje się jego muzą i przyczynkiem obłędu. Wojnarowski puszcza wodze fantazji i w jedenastu kunsztownych, erydycyjnych opowiadaniach snuje domysły na temat tego, jak mogła wyglądać historia Polski i krajowej literatury. Opowieści z pogranicza fantastyki i realizmu magicznego docenią miłośnicy prozy Wita Szostaka. -
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateJul 10, 2023
ISBN9788727048550
Pióra albo sekretna historia literatury polskiej

Read more from Zbigniew Wojnarowski

Related to Pióra albo sekretna historia literatury polskiej

Related ebooks

Reviews for Pióra albo sekretna historia literatury polskiej

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Pióra albo sekretna historia literatury polskiej - Zbigniew Wojnarowski

    Zbigniew Wojnarowski

    Pióra albo sekretna historia literatury polskiej

    Saga

    Pióra albo sekretna historia literatury polskiej

    Copyright ©2015, 2023 Zbigniew Wojnarowski i SAGA Egmont

    Zdjęcie na okładce: Shutterstock

    Wszystkie prawa zastrzeżone

    ISBN: 9788727048550 

    1. Wydanie w formie e-booka

    Format: EPUB 3.0

    Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

    www.sagaegmont.com

    Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

    Najdoskonalszą definicją ojczyzny jest biblioteka

    Elias Canetti

    … I wszyscy zginęli

    Jan Lechoń

    ŚMIERĆ NA CHORĄGWI

    Chram

    Wystraszony głosik w głowie otroka – całkiem jak jego własny – powtarza, żeby trzymać się martwego żercy. Co z tego, że obnażony, skłuty mieczami kapłan pływa twarzą do dołu, kołysze się jak czarna kłoda pośród odbitych w wodzie gwiazd. Jego na pół zanurzone truchło i tak będą omijać z daleka brzeginki i dziwożony, i utopki, od których roi się to zarośnięte jezioro, nawet za dnia straszne, co dopiero po nocy. Malec zagryza wargi, żeby nie płakać. Hola, hola, na psa urok! Potwory spłoszy popiół świętego dębu wtarty w zabliźnione ryty na sinym karku żercy. Nie znajdziesz lepszej ochrony. Chłopcu idzie dopiero na siódme lato, gdzie mu straszyć złe licho amuletem ze smyczą łuską, zawieszonym na podgolonej dziecięcej szyjce!

    Toteż wtula twarz w rozwartą szeroko kapłańską pachę, w pływające jak kępka wodorostów włosy, od których cuchnie teraz smolistą wilgocią. Ledwo drobny nosek wystawia nad wodę. Od płonącego chramu lśni przez jezioro migotliwy pas czerwieni. Mrocznieją w płomieniach dymiące belki, szczerzą się zwęglone czaszki turów i niedźwiedzi, które zdobiły palisadę. Przed otoczonym tynem piaszczystym wybrzeżem wycięto szuwary, więc z jeziora widać wszystko jak na dłoni. Nawet gdy krew zalewa oko.

    Chłopiec ruchem pieska przebiera w wodzie rękami i nogami. Byle ostrożnie, powoli, żeby nie zmącić spokojnego lustra. Inaczej ci na brzegu go zauważą.

    A wtedy będzie po nim. Jak po tamtych, rodzicach, sąsiadach, druhach, którzy niedawno znosili ziemskie dary Tryłobowi, faski miodu, garstki nasion, okruchy jantaru, a teraz odfrunęli z cieniami ptaków na zielone łąki Wyraju. Zostały po nich tylko ciała, skręcone na piasku w martwe strąki. Od brzegu, zamiast zwykłego zapachu błota, dmie zapach krwi i pożogi. Dym płoży się nad wodą jak nocna mgła.

    W ciemnościach przeraźliwie kwiczy koń. Nie jest jednym z potężnych ogierów, noszących napastników z krystami na płaszczach. Ci gęsiego, wytłumiając słomą końskie kopyta, przebyli wierzchem wąską ścieżynkę, która przez brodatą od mchu puszczę wiedzie wtajemniczonych do chramu. Zjawili się znienacka w środku religijnych obrzędów. Ich wierzchowce są osiodłane, podkute, niektóre noszą kropierze w szachownicę albo żelazne czuby na łbach, podobne do rogu. I parskają, a juści, parskają od żaru i odoru krwi, ale nie kwiczą z bólu.

    Oczy chłopca myszkują ze strachem między strzępami dymu. Aż go dostrzegają, oblanego ognistym połyskiem gorejącej grzywy.

    Kruczoczarny koń, trzymany przy chramie Tryłoba przez wieszczków. W święta prowadzało się go na malowanym purpurą postronku pośród zatkniętych w ziemię włóczni, żeby objawiał sekretną przyszłość. Karmiony z ręki, z barwionymi rzemykami zaplatanymi w ogon przy wtórze chóralnych pień, hołubiony przez wszystko, co czuje bojaźń bożą. Teraz jego grzywa płonie, brzuch ocieka krwią, a boki przypominają ogromnego jeża – natkane gęstwą strzał. Gryzie, drze kopytami powietrze, wspięty na zadnie nogi, nie pozwala zbliżyć się do siebie. Resztką sił przedziera się do jeziora, wzbija fontanny wody na płyciźnie, usiłując wyrwać się wpław z rąk oprawców. W końcu wystrzelony z kuszy bełt trafia go w oko. Grzęźnie po lotkę w oślepionym oczodole.

    Zwierzęcy jęk, pierwotny i niepojęty! Krew tryska na tle pożaru jak źródełko. Czarne źródełko. Z daleka widać.

    Kary rumak Tryłoba słania się na nogach. Pada na kolana w czerwoną od ognia wodę, dymi. Raz jeszcze rzuca łbem i milknie na zawsze, waląc się w rozbryzgi piany. Nieruchomieje. Już nikt się nie dowie, co niesie ze sobą straszna przyszłość.

    W blasku ognia rzeźbione bożyszcze o trzech twarzach, górujące nad zasłanym zwłokami brzegiem, porusza się nagle. Schyla i unosi głowy, zerka na dół, do góry, próbuje przejrzeć drewnianymi oczami tuman dymu, który spowija podnóże postumentu. Ukrytemu w wodzie chłopcu wraca nadzieja. Może Tryłob ma dosyć tego, co się dzieje. Zniecierpliwił się. Zagniewał. Może ruszy z miejsca i ukarze świętokradców z krystami na płaszczach. Ich boga nikt nigdy nie widział, nie słyszał, kto wie, czy nie łżą w żywe oczy, że istnieje. Jest tylu innych po siołach i grodach, jeden więcej nikomu by nie szkodził, dlaczego akurat ten nie potrafi znieść swej bożej braci?

    Przez huk płomieni, przez trzask zapadającego się pod ogniem chramu i pokrzykiwania jeźdźców niesie się po wodzie odgłos toporów. I chłopiec już wie, dlaczego Tryłob się chwieje. Nie, wcale nie pokazuje swego gniewu. Przegrał. Żelazne ostrza rąbią zażarcie, podgryzają u podstawy potężny, zdobny w reliefy słup. Topornicy oblegli go hurmą jak niezmordowane bobrze plemię. Echo bluźnierczego stuku niesie się w czarną puszczę otaczającą jezioro – a nikt nie reaguje. Blady strach padł widać na okoliczne duchy i bóstwa.

    Tryłob osuwa się wprost w gorejący chram. Miażdży dach świecący od złotych pasm żaru, które przegryzają się na wierzch, zajmuje się wysokim ogniem. Wichura iskier bucha w górę i zasnuwa nocne niebo na podobieństwo śnieżnej zadymki.

    Kończy się świat.

    Otrok zmaga się ze śmiertelnym zmęczeniem. Osłabł z upływu krwi, dwa razy opił się wody, poszedł w stronę dna jak kamień i ledwo się wyplątał z sieci wodorostów. Z trudem utrzymuje się na wodzie, jego poranione mieczami dłonie smykają się po nagim korpusie żercy, za którym się kryje.

    Tamci na brzegu – konno i pieszo – uwijają się na tle strzelających w nocne niebo płomieni. Dobijają rannych, niszczą świątynne wyposażenie. Nawet gwiazdy nad nimi zabarwiły się na czerwono, przesłonięte mgiełką dymu.

    Nikt im nie dał rady, przybłędom.

    A jeszcze niedawno uciekali w popłochu, gdy starszyzna kazała rąbać w drzazgi niebotyczne krysty, które stawiali na rubieżach wioski. Jeszcze niedawno grzęzły im w podrzynanych gardłach obcojęzyczne modły i zaklęcia, którymi prosili o zmiłowanie swojego boga. Jeszcze musieli wierzyć, że Tryłob panuje nad światem, i Swarzóg, i Perun, i Świetowiet, mają ci oni wiele twarzy i wiele postaci, ale nie najdziesz wśród nich nijakiego Krysta Elezjona, choćbyś z wywalonym jęzorem świat przebieżył i nogi schodził do kolan.

    Krysta Elezjona, któren ponoć w mękach skonał, sam siebie nie umiał obronić, co dopiero najmarniejszą choćby wioszczynę. Nie ma go – i nikomu niepotrzebny, ani ludziom, ani wilkowi o szarej sierści, ani czapli na mokradłach, ani pchle.

    Niebo podchodzi już świtem, gdy czarne od dymu opętańce znikają w gęstwinach boru. Zabierają swoje trupy przerzucone przez siodła. Miejscowe zostawiają niepogrzebane na pastwę leśnego zwierza. Krew wsiąkła w piasek, od pogorzeliska nie dmie wiatr, który bił od żywego ognia, rozwiewał płaszcze z czarnymi krystami, rozwidlonymi na końcach jak zmiejowe języki. Chłopiec długo nasłuchuje, zanim, szczękając zębami, dopływa do brzegu. Bez sił wyłazi na czworakach z jeziora.

    Rzęzi, oparty na rękach. Dyszy i wykasłuje z siebie wodę. Wzdryga się od niedawnych wspomnień. Ociera zasmarkany nos mokrym przegubem dłoni. Zrazu buczy w głos, zanosi się od szlochu, na koniec już tylko kapie gorącymi dziecięcymi łzami.

    Eja, eja, eja!... Krysta Elezjon nie zna litości!

    Trupa

    Taszek widzi ich z daleka na gościńcu, a ponieważ ma dwadzieścia lat i lubi się śmiać, na ich widok wybucha beztroskim rechotem. Bo też trzeba to widzieć! Najsamprzód zza garbu drogi wyłania się szarpana przez marcowy wiatr chorągiew. Czarna, podobna do żagla, dziurawa od starości. Wymalowany na niej kościotrup trzęsie się w lodowatych podmuchach jak w febrze. Do uszu Taszka dolatuje komiczny klekot żółtych piszczeli, tańczących po skłębionych chmurach. Ten dźwięk śmieszy go do rozpuku, choć w samej rzeczy jest tylko terkotem wysłużonych piast u wielkich jednostalnych kół. Niosą po wybojach koślawą budę. Wynurza się niby spod ziemi, przywodząc na myśl kolebiące się zamczysko. Jako pierwszy daje się widzieć dach z czterema szpiczastymi wieżyczkami, za nim powygryzane przez deszcze blanki, na koniec sczerniałe drewniane pudło, które niepogody obłuszczyły z farbowanych malunków. Ówdzie został blady ślad płomienistej czerwieni, jakby po malowanym pożarze, gdzie indziej wykrzywia się kosmata gęba diabła lub złoci się od zwitych pukli anielska. Ale i tak wszystko przesłaniają podróżne toboły, worki ze skóry, okute kufry, rondle, niezliczone bagaże przytroczone w pękach do bezokiennych ścian i rozkołysane w rytmie wybojów.

    Zziębnięty Taszek, wcześniej maszerujący przed siebie z głową wtuloną w ramiona, zatrzymuje się, zwrócony twarzą ku wehikułowi. Tak przyjemniej, zimny wiatr nie dmie mu teraz prosto w oczy, tylko w plecy odziane w połatany, sukienny kubrak. Chłopak zdejmuje z ramienia niesioną na kiju sakwę. Odpoczywa. Nie ma pojęcia, co za dziwadło zbliża się ku niemu, ale nawet czarcia kompania byłaby na tym pustkowiu nie do pogardzenia. Wokół gęsty bór, między pniami leżą kupy zlodowaciałego śniegu, od których ciągnie siarczystym mrozem, do miasta kawał drogi. Już szarówka. Tylko patrzeć zmierzchu, a wtedy odezwą się wśród drzew wygłodniałe wilki, ich złe ślepia zaświecą w mroku jak roje świętojańskich robaczków.

    Taszek dusi w sobie głupkowaty chichot i czeka, aż skrzypiący wehikuł zrówna się z nim. Przy dyszlu parują dwie wychudzone chabety, którym żebra sterczą przez skórę jak szkieletowi z trzepoczącej czarnej chorągwi. Na wysokim koźle kiwa się skulony mężczyzna, ze zwojów brunatnej opończy wystaje czerwony od zimna nos i czubek siwej brody. Lejce owinął na drążku, batog przycisnął kolanem. Drzemie. Pochrapuje przez uchylone usta. Konie truchtają własnym pomyślunkiem przez jar pni i nagich gałęzi, trzeszczących na wietrze.

    – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – zagaduje głośno Taszek.

    Z głębi kaptura wygląda pomarszczona twarz. Stary mruczy z kozła „na wieki wieków", ale nie zatrzymuje budy. Taszek zarzuca sakwę na ramię i rusza obok raźnym krokiem.

    – Ktoś ty taki?

    Woźnica otworzył tylko jedno oko, drugiego nie ma. Zaklęśnięty oczodół.

    – Nikt. – Taszek wskazuje kciukiem na przytroczone do pleców gęśle. – Biedny wagant. Poeta wędrowny. Podwieziecie choć kawałek? Nogi w tyłek wrastają.

    – Z dalekiego świata idziesz, widać – domyśla się stary, ale wciąż nie ściąga koniom cugli, nie zaprasza wsiadać. – A w Krakowie byłeś?

    – Byłem, a jakże. Łońskiego roku na jesieni.

    – Toś pewnie i króla widział na oczy?

    – Co miałem nie widzieć. Widziałem. W złotej koronie.

    – Prrrr!

    Buda zwalnia przechylona na bok w wyjeżdżonych koleinach, jakby miała przewrócić się na płask. Stary zachęcająco poklepuje dłonią ławę woźnicy wyłożoną liniejącym borsuczym futrem, a Taszek wdrapuje się tam zgrabnie po wyższym od siebie kole. Świst batoga, wioooo! – i konie ruszają truchtem. Stary też nie ma ochoty, żeby noc zaskoczyła go w borze. Stęskniony towarzystwa, zagaduje nowego znajomka, dokąd prowadzi droga. Gdy słyszy, że tam, gdzie jest co do gęby włożyć i do czego głowę na noc przytulić, uśmiecha się wyrozumiale.

    – I my tam zdążamy.

    Taszek zerka spod oka. Jacy my? Nikogo więcej nie widać oprócz woźnicy i pociągowych chabet. W odpowiedzi na jego pytające spojrzenie, stary wyjaśnia:

    – Reszta siedzi w wozie. Jeszcze czterech, moi jongleurs. Aktorowie.

    – W budzie bez okien? Jak łątki w mieszku! – Oparty o ścianę Taszek chichocze, wyciągając przed siebie zmęczone stopy, omotane skórą i suknem.

    W głębi lasu już ciemno, noc ukradkiem podchodzi do gościńca.

    – Wiła z ciebie! – Stary prycha pod nosem. – Dla trupy teatralnej nie znajdziesz wygodniejszego domostwa niż takie na kołach. Tłuczemy się od grodu do grodu, żeby ludzi zabawiać dla ich pożytku, a własnego zarobku.

    Zarobek! To słowo najmilej pieści ucho Taszka. Uwielbia, gdy słuchacze jego melodeklamacji rzucają mu datki pod nogi. Choć nigdy tyle, żeby mieć pewność jutrzejszego obiadu. To stąd, że bieda wkoło aż piszczy. Idzie koniec świata, powiadają prorokowie. Idzie nowa wojna. Pograniczne wioski zbrojni rabusie puszczają z dymem. A będzie gorzej. Zima mrozi do szpiku kości, za to z latem zarazy zaczną zbierać żniwo. Gdzie w tym jeszcze dbać ludziom o sztukę? Najsamprzód strawa, rozbeczanym dzieciakom gęby zatkać plackiem, a jak zostanie okruchów – dopiero nakarmić poetę. Do tego czasu niech się uczy żyć z żołądkiem przyschniętym do krzyża.

    – Godziwy macie zarobek z tej tułaczki? – pyta ciekawie Taszek i łyka ślinę, pieszcząc w wyobraźni pieczyste i słodki kołacz, i pasztet z zająca, i kubek wina.

    – Gdy pomrę, na pochówek starczy – stwierdza stoicko stary. – Po co więcej.

    Tedy aktorowie nie mają się źle…

    Taszkowi przychodzi nagle do głowy sprytna myśl. Syta, miodna i pieczysta. Kto to poeta? Pomazaniec boży? Nie! Też włóczy się po świecie, stroi miny przed gawiedzią, chyli się w pas po to, co łaskawie cisną. Raz gotowane kurze udko, raz surową marchewkę, raz drobny pieniążek. Nieczęsto się tak schyla, prawdę mówiąc. A gdyby przystał do wędrownej trupy? Może go przyjmą. Przy pięciu osobach jedna dodatkowa szybciej się pożywi niż w samotności.

    Gęba śmieje się Taszkowi do tego pomysłu – a jego zapadnięty brzuch wygrywa skoczne melodie. Zaraz weselej na duszy.

    Pokuta

    Turkoczą koła okute żelaznymi obręczami, skrzypią piasty i wiązania komedianckiego wehikułu, rondle dzwonią o drewniane ściany. Każdy wybój, każdy kamień bitego gościńca odciska na wytrzęsionym tyłku swoją bolesną pieczęć.

    Jeździ z nimi już trzy niedziele. To piąte miasto, do którego zbliża się buda ze śmiercią na chorągwi, odkąd Czedrog pozwolił Taszkowi przysiąść się na kozioł. Poeta drzemie dla zabicia czasu, ale nawet z zamkniętymi oczami wie, że dojeżdżają do celu. Słyszy to przez sen. Czuje. Najpierw w rześkim, wiosennym powietrzu narasta z daleka krystaliczny klang dzwonu. W miastach bez przerwy jakiś mniszek z gołymi piętami huśta się na sznurach tej czy innej dzwonnicy. Nabożeństwo, egzekucja, święto, książęcy ukaz, pożar, sto okazji. W nozdrza uderza chaos woni – ługu, dymu, nawozu, kadzidła, garbowanej skóry – a razem z nimi wóz otacza wściekłe ujadanie psów rzucających się z kłapiącymi zębiskami na kręcące się koła. Już podgrodzie. Potem ludzki gwar, głosy hodowlanych zwierząt, stukot bednarskich narzędzi, żebracze kołatki, skrzyp studziennych kołowrotów. Minęli bramę kolejnego grodu.

    Taszek jest ciekaw nowego miejsca, a juści, wszędzie dzieje się coś godnego uwagi, tyle że obecnie, na pół drzemiąc, obraca w głowie wersy układanej pieśni.

    – Albo tak, słuchajcie! – tknięty natchnieniem zwraca się do swojego towarzysza na koźle. – Miserere, Domine, jakże niewinnie ginę…

    – Nie teraz! – Czedrog manewruje końmi, żeby zmieścić się w wąskiej uliczce bogatych mieszczan, nad którą wiszą wykusze z gomółkami w oknach. – Znajdziemy zakątek, gdzie pozwolą się rozłożyć. Najlepiej u Bekieszki.

    Nie szanują ich w miastach. Ludzka ciżba tłoczy się na występach, to tak, nawet chętnie, ale wcześniej opróżniają z okien nocniki na głowę Czedroga i Taszka, wyrzucają śmieci na dach jadącego wozu, jakby niczego nie dostrzegali w tym miejscu. Ot, pustkę niewartą splunięcia. Aby powietrze zadymione od domowych palenisk, aby klepisko ulic, aby cuchnące rynsztoki. Ale Czedrog, rukowodca aktorowej trupy, zna niezawodne sposoby, żeby niechęć do nieznajomych włóczykijów zamienić w życiodajną ciekawość. Wie, czego trzeba miejscowym, czego łaknie ich dusza, utrudzona powszednim znojem.

    Unosi się z lekka na koźle i szarpie za sznurek, który otwiera klapkę w dachu malowanej budy.

    – Wyłaź! – rzuca półgłosem za siebie.

    Gdy zrobił to w obecności Taszka pierwszy raz, niedługo po ich spotkaniu, poeta też uniósł się zaintrygowany. Otwór, który rozwarł się za drewnianymi blankami daszku, wydał mu się zbyt mały, żeby pomieścić człowieka, toteż uznał, że wyleci stamtąd tresowany ptak albo wylezie zwierzątko na smyczy. Tymczasem przez dziurę przecisnęło się wężowymi ruchami coś, co nie było zwierzęciem, ale też nie było człowiekiem. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.

    – Bębniarz w swej istnej osobie! – zaprezentował Czedrog.

    W mieście, do którego wjeżdżają dzisiejszego popołudnia, jest nie inaczej. Bębniarz gramoli się przez otwartą dziurę. Będąc na wierzchu, zanurza się w niej jeszcze połową ciała, z głową i ramionami, żeby wyciągnąć werbelek w czerwono-zielone prążki, ozdobiony dzwoneczkami. Wiesza go sobie na szyi i bębni dwiema żółtymi pałeczkami z dębowego drewna, aż echo odpowiada.

    Dzieciaki biegną na bosaka za wozem, rozchlapując kałuże. Matrony bez czepków, po domowemu, zerkają z malutkich okien. Chłopy podnoszą rozczochrane głowy znad wykonywanych prac. Uliczki są szare od błota, zaniesione nieczystościami, ale na zapadniętych strzechach mijanych chałup puszcza się już tu i ówdzie wiosenna ruń. Łaty świeżej zieleni.

    Bębniarz wali oburącz w bęben, jakby wołał: „Hejże, myśmy tu są!".

    Jest karłem o nieforemnym ciele, które potrafi wyginać, potrafi zakładać nogi na ramiona, jakby nie miał w sobie ani kosteczki. Sięga Taszkowi do pół uda. Wesoły, ruchliwy. Przed wyjściem na dach wozu maluje twarz bielidłem, czerwieni policzki i usta burakiem, wkłada na siebie pludry i watowany kaftan obszyty frędzlami, który czyni z niego stworzenie na poły ludzkie, na poły zwierzęce. Takie potrafi przyciągnąć wzrok ciekawskich, zwłaszcza gdy z całych sił wali w bęben.

    „Hejże, myśmy tu są!".

    Zwykle zatrzymują się na uboczu. Placyki przy wysypiskach śmieci, jałowe poletka, karczowiska, czarne spłachcie pogorzelisk. Przenigdy rynek, chociaż tam na popisy szmat miejsca. Z rynku zawsze ich prześwięcą miejscy pachołkowie. Kościół krzywo patrzy na komediantów, a trupa, z którą jeździ Taszek, ma własny powód, żeby nie wchodzić w drogę mnichom. Córka Czedroga! Podczas występu, umalowana i wystrojona w kostium, nie różni się od mężczyzn, którzy odgrywają niewieście postacie w innych wędrownych ansamblach. Ale po spektaklach lepiej bez potrzeby nie pchać się na oczy bogobojnym ludziom. Zaraz zwęszą obrazę boską.

    Po co z nimi zadzierać? Doniosą jakiej świątobliwej osobie i kłopot gotowy. Czedrog jest dobrym chrześcijaninem, modli się co wieczór, święci dni święte, pod kozłem wozi szkatułkę ze śnieżnobiałym piórem, które archanioł Gabriel uronił w godzinie Zwiastowania. Byle jaki odklepywacz pacierzy nie może się pochwalić taką zacną relikwią. A przyjmując Taszka do zespołu, postawił mu jeden warunek.

    Wkupne! Czyli pieśń religijna!

    Ale nie pierwsza lepsza, o nie! Zrymowana według najlepszych reguł poetyckiej sztuki, podniosła, taka, co publiczności łzy wyciśnie, kolana zegnie, uniesie dusze pod niebo przeczyste. Żaden z jongleurs nie potrafi pięknie wiązać słów, a Taszek jest przecie poetą. Do dzieła! Za jedną łzę spektatorów, jedną czystą łzę, będzie strawa i posłanie, nie mówiąc o wiecznej zasłudze u Boga.

    Tedy Taszek składa religijne wiersze.

    Stara się, jak umie.

    Kolebiąc się na koźle, tłucze z uporem w gęśle, żeby dobrać miły dla ucha akompaniament. Podrzemując w drodze z głową opartą o bujającą się ścianę wozu, mamrocze pod nosem w poszukiwaniu zgrabnych rymów. Wciąż daremnie, wciąż nie to. Czuje przez skórę, że nie to. Jego serce nie stukocze w odpowiednim rytmie i leniwa krew nie do taktu krąży w żyłach. Wciąż nie to, więc zaczyna od nowa.

    Miserere, Domine, jakże niewinnie ginę.

    Od niestatku, niedoli, od tego, co mnie boli…

    Dotychczas Taszek wyśpiewywał madrygały. Wesołe, skoczne. Tymczasem hymn na chwałę Syna Bożego, ku czci jego Bożej Matki musi pałać najżarliwszą wiarą. Co z tego, że Taszek czuje ją w sobie, skoro nie umie jej zakląć w strofy. Więc dzień w dzień, noc w noc wyśpiewuje tę samą modlitwę – nieudaną.

    Słuchając jej kolejnych wersji, Czedrog mruży jedyne oko, kiwa głową, że ładna, w samej rzeczy. Ale nie zezwala jej śpiewać przed ludźmi. Tam ładna nie wystarczy. Musi być piękna. Najpiękniejsza.

    Ginie wszystek świat od mnogości bied,

    Ty się, Matko Boża, naszym biedom pożal…

    Pożal? A może – pożałuj? Ulituj się nad nami i naszymi biedami...? Za wiele płaczliwego smęcenia! Trzeba popracować, doszlifować, cierpliwie poczekać efektu.

    To pierwszy z powodów, dla których Taszek nie rozstaje się z trupą.

    Drugi powód jest nie mniej ważny – córka Czedroga, zwana Kosą od warkocza przerzuconego przez ramię i od Śmierci, którą odgrywa w przedstawieniach.

    Serce Taszka bije żwawiej dla dziewczyny, choć samo nie wie czemu. Przed występem Kosa musi się zdrowo wypacykować, żeby przypominać Kostuchę, ale jednak nie jest pięknością, co tu kryć. A do tego najczęściej bywa smutna i milcząca. Zamienili ze sobą może ze dwa zdania, odkąd Taszek podróżuje na koźle obok jej ojca. Odpowiada mu sennym głosem, jakby bujała w obłokach jeszcze wyżej niż on, poeta z głową w chmurach. Może jej rozmarzenie go pociąga? Smętek melancholii. Jakby mimo swej młodości zdążyła wyśnić na jawie wszystkie sny świata, dobre i złe.

    Widują się na postojach, gdy jongleurs wychodzą z budy, żeby rozprostować nogi. Albo w snach Taszka, gdzie Kosa jest wymowniejsza, chętna do swawoli. Którejś nocy ujeżdżała Taszka jak dzikiego ogiera, rozpłomieniona i zawodząca z rozkoszy wniebogłosy.

    Niedawno rozmawiał o niej z Czedrogiem, sposobność sama się nadarzyła.

    – Podoba ci się, hę? – zagadnął stary bez ogródek.

    Akurat zdejmowali worki z obrokiem uwieszone przy końskich pyskach.

    Widocznie ojciec Kosy zauważył maślane spojrzenie pomocnika, gdy opodal na łące jego córka rwała kaczeńce w białej szacie i nałęczce na włosach, smukła jak lilia.

    – Dziewka palce lizać! I dupiasta, i umna… – wyznał z entuzjazmem Taszek, aż się na koniec stropił od tego poufałego tonu. – Nie macie mi za złe szczerości?

    Czedrog otrzepał ręce o nogawice, zerknął jednym okiem w niebo, czy deszcz nie idzie. Co ciekawe, zerknął tym ślepym, jakby w roztargnieniu.

    – Lubię cię – odpowiedział niejasno Taszkowi. Gdy zaś wgramolili się na kozioł i zaciął chabety po pęcinach z większą niż zwykle zawziętością, dokończył: – Ale spróbuj ją tknąć, a zabiję jak psa! Klnę się na Boga żywego, że zabiję!

    Odtąd Taszek ani marzy, że będzie podróżował pod dachem.

    W budzie jeżdżą sami aktorowie. Nawet Czedrog rzadko tam zagląda, a z kolei żadnego z nich nie wpuszcza na kozioł. Taszek był w środku ledwie parę razy. Prawda, że na głowę nie pada, ale komfort żaden. Ciemno, ciasno, poza tym smrodliwy zaduch pachnideł, którymi jongleurs namaszczają się przed występami, żeby wywrzeć wrażenie na widzach. Jakieś łoje do skóry, pudry do peruk, tłuszcze, barwiczki, smolidła, baryłki wosku, dziegciu. Tyle dobrego, że w ciasnej klitce na końcu wozu mieszka Kosa. W niewiele obszerniejszej, bliżej przodu, gniecie się samotrzeć karzełek Bębniarz z kompanami. Pierwszy – wysoki, chudy jak szczapa Koryfej z nosem podobnym do ptasiego dzioba. Drugi – Motek o przedziwnie niezgrabnych rękach, które w czasie występów nabierają kuglarskiej zręczności.

    Żyją tam trochę jak więźniowie, zwłaszcza że spędzają w ciasnocie większość dnia. Ale nie narzekają.

    – Smutno im tak – użalił się kiedyś nad ich losem Taszek.

    Trzeba było to powiedzieć. A nuż Czedrog przejrzy na swe jedyne oko. Ulituje się nad ukochaną córką. „A co tam! – machnie ręką. – Idźże się zabawić, moje dziecko, rozweselić! Przespacerujże się po lesie z poetą! To zacny młodzian! Ptaszęcych treli posłuchajcie, z wiewiórkami się pogońcie wśród pni!".

    Ale stary tylko wzruszył ramionami.

    – Nie gnieździmy się w malowanym wozie, żeby garściami radość czerpać z życia – wyjaśnił kwaśno. – Odprawiamy pokutę!

    Takiej odpowiedzi Taszek się nie spodziewał. Aż gębę otworzył ze zdumienia.

    – Za co?

    – Za grzechy – odparł beznamiętnie Czedrog. – Choć nie tak miało być.

    – Zaś jak?

    Stary zamilkł, jakby nie usłyszał pytania. Jednak odezwał się za jakiś czas.

    – Wyprawa krzyżowa mi się roiła. Umyśliłem wyprawić się do Ziemi Świętej, żeby Grób Pański z rąk bezbożników ratować. A ich… – skinął głową za ramię, ku budzie na kołach. – Ich wziąłbym ze sobą jako swój poczet rycerski. Ale na krucjatę jak żebrak się nie wybierzesz, Taszku. Musisz mieć zbroję błyszczącą, i szyszak z piórami, i konia z rzędem, a to słono kosztuje. Nie miałem dość pieniędzy, zaś jako cudzy giermek jechać mi się nie uśmiechało. Więc za to, co uzbierałem, kazałem sklecić stolarzowi wielki wóz i zatknąłem na dachu chorągiew bożej równości.

    Ani chybi zwierzał się z prawdziwych tęsknot i rojeń, ale za co pokutuje, nie zdradził. Ani on za co, ani tamci w wozie. Wszak nie mogli pokalać duszy tym samym grzechem. Taszek niejeden raz się nad tym zastanawiał. I nagle, gdy ciasnymi uliczkami zmierzają ku oberży Bekieszki, doznaje olśnienia.

    Czerdog już zabił miłośnika córki! Może niejednego…

    Gdy groził Taszkowi, było widać po minie, że nie żartuje. Taki jest jego grzech! Najstraszniejszy! Krew na rękach! A Kosę zmusił do pokuty za drażnienie męskich żądz, chcący czy niechcący. Może każdego z nich skusiła do złego? Koryfeja, Motka, nawet, o zgrozo, karła Bębniarza! Dopuścili się z nią cielesnej zmazy albo pokutują za same chęci. Nie ma baby, która nie chowa diabła pod kiecką!

    Taszkowi robi się gorąco, mimo że wiosna dmucha jeszcze ziąbem. A jeśli on też stał się pokutnikiem, tylko o tym nie wie? W końcu Czedrog powie mu to w oczy.

    Co to za persona, ten Czedrog? Dziwny człowiek. Jakby coś ukrywał przed bliźnimi, nie kończy zdań, nie opowiada o sobie. Słucha, milczy. Jongleurs bez szemrania spełniają jego polecenia, idą za nim jak cielęta na postronku. Może gdy Taszek go spotkał – wtedy na gościńcu – w złą godzinę pomyślał, że na takim pustkowiu nie pogardziłby towarzystwem samego diabła!

    Nad końskimi łbami wyrasta strzelista wieża katedry. Stary zapiera się na koźle, ściąga wodze i skrzypiąca buda skręca między domami pod górkę. Tędy droga prowadzi do oberży Bekieszki, ale w podejrzliwych oczach Taszka wygląda to teraz tak, jakby Czedrog uciekał przed zapachem kadzideł i łojowych świec, który niesie się od uchylonych wrót świątyni.

    Danse macabre

    Dzieciątko zawodzi wniebogłosy. Chorobliwie dygoczą wątłe kończyny, wrzody zżerają spękaną, ropiejącą buźkę. Niechybnie morowe powietrze. Przeklęta zaraza, która ostatnimi czasy trzebi ludzkie plemię. Sieje strach i zamęt. Domowi uciekli gdzie pieprz rośnie w trosce o własne zadki. Zostawili biedne maleństwo na pastwę niemiłosiernego losu. Czasem wyjrzą lękliwie zza węgła, zatrzepoczą z dala rękami, wymawiając, że jeszcze nie zabrano stąd chorego, nie porzucono, nie wyrzucono. A kysz! Niech żywym da żyć, bo z niego już nic nie będzie. Ani włoska, ani paznokietka nie zostanie. To już nie to samo umiłowane dzieciątko co kiedyś, teraz całe zamieniło się w czarne konanie, w ludzką pleśń zamkniętą w mieszku ze sparciałej skóry. Wypalić je trza żywym ogniem razem z zarazą. Do cna, do zgniłego nasienia.

    Jedna tylko matka nie odstępuje nieszczęsnego. Tuli do siebie berbecia, wtykając mu w usteczka gałganek nasączony makowiną. Kołysze nogą drewniane bieguny, nuci półgłosem, aż na koniec szkrab przestaje beczeć i rzucać się w kołysce. Zasypia spokojny, cichy, cudem uleczony z nieludzkiego bólu.

    A zakapturzona matka odsłania twarz.

    Och! To była ona!

    Rozkładające się oblicze Śmierci ciemnieje jak własny cień, w oczodołach lśnią gorączką zapadnięte oczy. Ukołysała małego, teraz rozgląda się za następną ofiarą. Czujnie pochylona, podnosi z ziemi kosę na długim trzonku, przesuwa nad ludźmi wyklepane ostrze szybkim, sprawnym ruchem żniwiarza. „Przyjdę po was wszystkich – mówi ten gest. – Stanę nad wami prędzej, niż się spodziewacie!".

    Odpowiada jej przejęte milczenie zebranych.

    Pochodnie filują w mroku, oblewając okrutną scenę nierealnym światłem. Ryczy krowa w niedalekiej obórce. Na zatłoczonym dziedzińcu oberży trwa ciemny wiosenny przedwieczerz, jeszcze nie noc. Oddechy smrodliwe od cebuli, oczy błyszczące od piwa, dusze roztrzepotane. Taszek nie ma dzisiaj humoru, ale owo falowanie emocji budzi w nim rasowego artystę. Ukryty za płócienną kurtynką, na której wymalowano Sąd Ostateczny, otwarte groby, rozrzucone kości, nie odrywa wzroku od ciżby zapatrzonej w jongleurs jak w święty obrazek. Jakże pięknie się robi na bożym świecie, gdy tych smętnych przeżuwaczy jadła choć na mgnienie oka przepoczwarzyć w lotne anioły.

    Karzeł Bębniarz, który w poprzedniej scence odgrywał chore dzieciątko, teraz jest grabarzem. Z sukiennym kapeluszem na głowie, owinięty w szmaty po palce stóp, wygląda na kogoś, kto ledwie połową ciała wystaje z wykopanej mogiły. Przy twarzy trzyma maskę z malowanej gliny. Usta wykrzywione, brwi zsunięte, w garści łopata. Aż ciarki idą po grzbiecie.

    Nastąpi historia panny i jej rycerza, który powraca z wojny martwy, wyzbyty nieśmiertelnej duszy, zaledwie udający prawdziwe istnienie, a jego damę zamierza poślubić podstępna Śmierć.

    Czedrog najpierw opowiada to widzom, żeby jak należy pojęli sens zdarzeń.

    Na jego znak Taszek odsuwa kurtynkę. Panną jest Motek wystrojony w perukę z lnianej przędzy, a rycerzem Koryfej wymalowany w brunatne piszczele od stóp do głów, jakby wstał z grobu. Nagi, podobny do wysuszonej mumii, przy każdym kroku dzwoni kośćmi czaszki wewnątrz pordzewiałego hełmu. Resztę zbroi rozsiał po bezdrożach świata razem z kęsami własnego ciała. Wraca w tej postaci z daleka, z bardzo daleka, aż z Ziemi Świętej. Sztywno stawia kroki, wyciąga wychudłe ramiona jak ślepiec.

    Taszek z zajęciem obserwuje widzów, którzy gapią się na żywe obrazy, szeroko rozdziawiając gęby. Przerażenie i zachwyt wypełniają ich bez reszty. To ci dziw nad dziwy! W uciążliwym życiu, które przytrafia im się na co dzień, nic nie wygląda równie podniośle, majestatycznie, zwłaszcza śmierć i wszystkie jej zafajdane sztuczki. Patrzą, dziwują się. Jak zaklęci w kamień zastygli kaletnicy o zrogowaciałych dłoniach, szewcy z sękatymi palcami poranionymi przez szydła i dratwy, farbiarze ze skórą zżartą przez trujące ługi, piersiaste mamki napęczniałe od mleka, mieszczki odziane na dzisiejszą okazję w haftowane gorsety, czepki, kapturki, wielmożne damy z wysokimi kołnierzami i miejscy rajcy w sukiennych beretach lub kołpakach obszytych futrem. Kogo tu nie ma! Mało im oczy nie wylezą z orbit. Od dawna takich atrakcji nie widzieli, a po odjeździe jongleurs znowu długo, długo nie zobaczą.

    Taszka niepokoi wzrok, o jakim w trupie mówi się „złe oko". Nie wie jeszcze, gdzie i czyje, ale nauczył się rozpoznawać jego obecność. Czedrog zwie tak kogoś, kto nie po to przyszedł, żeby smakować wystawiane exempla, tylko żeby mieć aktorom za złe. Szukać dziury w całym. Zawczasu mu się nie podoba! Takie spojrzenie wyczuje się z dala, w ciżbie, zanim jeszcze się je spostrzeże. Jakby dziurawiło skórę. Nieczęste, ale dokuczliwe. Czasem to wzrok pijaka, czasem nienawistnika…

    Kto jest „złym okiem" dzisiejszego wieczoru?

    Taszek wędruje spojrzeniem po twarzach widzów. Tępe, cwane, mądre, głupie, szkaradne, niebrzydkie. Kaprawe ślepia, wrzody na czołach, gładkie buźki, kostropate policzki, rogowe narośla, wywichnięte szczęki, cery jak alabaster, popsute zęby owinięte szmatami, krwawe szankry, odpadnięte nosy, do wyboru, do koloru. Te bliższe, tamte dalsze, jednych sięga blask pochodni znad sceny, inne pogrążają się w mroku. Są niżej i wyżej, wychylają się nad stłoczonymi głowami z okien stryszków lub patrzą z dołu, gdzie spektatorzy przycupnęli pod cudzymi nogami na balu drewna czy też na odwróconym do góry dnem cebrzyku.

    Zmieniają się jak w kalejdoskopie sceniczne obrazy, jongleurs wędrują wokół drewnianego podestu tanecznym korowodem umrzyków, prowadzonym przez Śmierć z kosą na ramieniu, a Taszek nie potrafi wypatrzyć „złego oka". Zaczyna go irytować własna nieporadność, bo przecież ono tam jest bez wątpienia. Czuje na sobie jego świdrującą moc, od której aż mrowi za uszami.

    I na koniec odnajduje! Ecce oculus!

    Pod drzewem, zupełnie z tyłu i dlatego ledwo widoczny w ciemnościach, stoi smukły, niestary mężczyzna, a jego błyszczące źrenice zdają się przepalać wieczorne mroki. Taszek unosi się z ryczki skrytej za kurtynką i od razu widzi go lepiej. Dominikanin w zakonnej szacie. Zsunął kaptur na plecy, więc gdy pochodnie buchną na wietrze wyższym płomieniem, rzuca się w oczy wygolona tonsura. Ale dlaczego on tak patrzy? Co może mieć za złe? Tego poeta nie jest w stanie odgadnąć.

    Chodzi o Kosę?

    Mniszek w Śmierci rozpoznał dziewczynę? Zakazaną płeć!

    Powoli kończy się przedstawienie, Bębniarz tłucze na pożegnanie w czerwono-zielony werbel. Gdy Taszek krąży wraz z Czedrogiem w tłumie, potrząsając kobiałką na datki, dominikanin znika mu z oczu. Nie ma go już tam, gdzie stał wcześniej. Może sobie po prostu poszedł, może wcale nie zjawił się tu przywiedziony obowiązkami inkwizytora, może jego szpiegujący wzrok był tylko przywidzeniem. Publika rozchodzi się, gawędząc, wielu pcha się do oberży na wieczorną popijawę, aktorowie znikają w budzie, żeby zmyć z siebie trupią charakteryzację. I wtedy Taszek jeszcze raz zauważa tajemniczego widza. Stoi za otwartą bramą podwórza, niewidoczny w ciemnościach. Gdyby księżyc nie wyłonił się zza chmur, poeta przeoczyłby znieruchomiałą postać. Dominikanin nie odszedł razem z innymi. Patrzy ku wozowi komediantów, jakby na coś czekał. Taszek zastanawia się nawet, czy nie szepnąć o tym Czedrogowi do ucha, ale nie znajduje już czasu na rozmowę ze starym.

    Uśmiechnięta panna wynurza się z ciemności tuż przed nim.

    Małusza, córka Bekieszki, dziewka gorąca jak chlebowy piec. Noc zimna, para bucha z ust, a ona rozgogolona pod szyją, rozsznurowana koszula z łódkowatym dekoltem ledwie mieści wielki, mlecznobiały biust. Już po południu puszczała oko do Taszka, łasiła się niczym pies. A teraz przylepia się brzuchem do jego biodra, pociera się o nie, pociąga za sobą chłopaka w ciemny kąt podwórza. Już po drodze rozsupłuje niecierpliwymi palcami sznurki saczka u jego nogawic. Skrzypią drzwiczki. Muszą być niewysokie, bo Małusza kładzie Taszkowi dłoń na głowie, żeby się pochylił. W środku cuchnie sparzonym kurzym pierzem. Zaraz za progiem potykają się o jakieś worki, rozrzucone bezładnie na podłodze, przewracają się na nie miękko i już nie wstają. Skądeś pojawia się baranica, którą córka Bekieszki naciąga na siebie i Taszka, gdy gorączkowo wyłuskują się nawzajem z ubrań. Ale i bez tego jest im ciepło, gorąco. Wrzący od potu, dyszą i przewracają się na chrzęszczących grochowinach. Rozpalony namiętnością Taszek nie czuje już kurzego smrodu, tylko korzenny zapach gżącej się z nim dziewki. Tego mu było trzeba, gdy oblizywał się jak kot na sperkę, wodząc oczami za obojętną Kosą. Jest w siódmym niebie. Stęka, kąsa zapalczywie jędrną skórę Małuszy, pręży lędźwie, zapada się w dziewkę jak w kopę siana. I dopiero gdy zasypia, śni mu się płonący stos. Stoi po kolana w ogniu, krztusi się tłustym dymem, a dookoła dominikanie, stłoczeni jak widzowie na niedawnym przedstawieniu, śpiewają nabożne pieśni, unosząc natchniony wzrok ku niebu.

    Budzi go szarpnięcie za ramię.

    – Wstawaj, chyżo!

    Na dworze dnieje, blade światło sączy się do komórki przez szpary między deskami. Nad Taszkiem pochyla się Czedrog w sukiennej kapocie, gotów do drogi. Z niesmakiem patrzy na rozczochraną głowę Małuszy, wystającą spod baranicy.

    – Co tak wcześnie? – ziewa Taszek.

    – Bramy już otworzyli, możemy ruszać.

    – Wyjeżdżamy?

    – A na co tu chcesz czekać? Na sądny dzień? Skoro ci nie po drodze z nami, zostawaj z Bogiem.

    – Jadę, jadę – burczy Taszek, pośpiesznie wzuwając skórznie i wciągając na grzbiet ubranie, które przesiąkło odorem sparzonego pierza. – Dajcie się ubrać.

    Krzywi się z niesmakiem, wąchając własny rękaw, a potem mruży oczy, wychodząc za Czedrogiem na światło wiosennego przedświtu. Osamotniona Małusza przewraca się na drugi bok, wystawia biały zad spod baranicy i śpi dalej.

    Konie już przyprzężone, wrota podwórza otwarto ze skobla. Wdrapują się na kozioł. Cicho, czym prędzej. Nawet batog strzela na pół tonu. „Jak złodzieje" myśli Taszek, macając sennie ręką, czy w skórzanym pokrowcu są jego ukochane siedmiostrunne gęśle, czy nie zostały aby przypadkiem w oberży – i przypomina mu się wczorajszy dominikanin. A jeśli naprawdę za czymś tu węszył? Czedrog sam się w tym połapał, więc teraz w samej rzeczy wcale nie wyjeżdżają z miasta, tylko uciekają co tchu, póki ich nie złapano za kołnierz. Ratują Kosę. To bardzo możliwe.

    Ale o nic Czedroga nie pyta, ponieważ stary wygląda na wściekłego jak rzadko. Lepiej z nim nie zadzierać. Nie tykać, aż ochłonie.

    Wyjeżdżają w milczeniu przez miejską bramę. Koła dudnią głucho na uginającym się moście nad fosą. Robi się coraz widniej, znad wzgórz wstaje blade słońce.

    Na podmiejskiej drodze Czedrog zacina batogiem wysłużone chabety. Ruszają w niezdarny, kołyszący się kłus. Szybciej nie da rady. Taszek dosypia. Nad głowami dzwonią skowronki, miasto zostało daleko w tyle. Około południa zjadają w drodze podpłomyki i wędzone mięso, które zapakował im w szmatki Bekieszek, popijają cienkim winem z bukłaka. Ze dwa razy robią krótki postój dla odpoczynku, poza tym jadą bez wytchnienia. Słońce zapada już w rozległe lasy na horyzoncie, gdy Czedrog znajduje bród, żeby przeprawić się przez rzekę. Koła grzęzną w trawie, w podmokłym gruncie, ale jeszcze do zmroku jadą wzdłuż brzegu, zanim zatrzymują się na nocleg. Stary wyprzęga zmydlone szkapy i każe Taszkowi rozpalić ognisko.

    Stanęli na skarpie, nurt płynie wartko ze trzy sążnie niżej.

    Czedrog rozgląda się z dłonią u czoła, bacznym spojrzeniem lustruje łąki po obu brzegach rzeki. Na koniec kiwa ręką na poetę.

    – Chodźże, pomożesz! – woła, świdrując go wodnistym okiem.

    Stuka pięścią w drzwi budy. Trzy razy i znów raz, w umówiony sposób. Skrzypią zawiasy. Motek wypycha z wnętrza okręcony postronkiem tobół. Długi, ciężki.

    – Bierz z drugiego końca! – komenderuje Czedrog.

    Taszek z Motkiem dźwigają ciężar, a stary brodzi w wysokiej trawie, rozgarnia leszczynowe zarośla, wypatruje z wysokiego brzegu stosownego miejsca. Wreszcie daje znak uniesioną dłonią, żeby się zatrzymali. Jego palec wskazuje w dół. Woda burzy się tam na głębinie, wiruje, za zakrętem huczy wodospad.

    – Tu wrzućcie!

    Motek posłusznie rusza do przodu, ale Taszek przystaje. Przychodzi mu do głowy straszne podejrzenie, że niosą zawiniętego człowieka. Kosę, która zmarła wczorajszej nocy. Nie wie, czemu dziewczyna zmarła, lecz ani chybi niosą jej zwłoki.

    – Co to? – pyta ostro, nie ruszając się z miejsca.

    Opuszcza tobół na trawę ze swojego końca, Motek po namyśle idzie za jego przykładem. Stoją nad tym Bóg-wie-czym.

    Czedrog wzrusza ramionami, że niepotrzebnie marudzą, ale rozgarnia zamotane sukno. W świetle zmierzchu wynurza się wygolona tonsura, okolona jasnymi włosami. Martwy dominikanin, którego Taszek widział wczoraj w tłumie.

    – Tośmy go cały czas wieźli ze sobą? Co mu się stało?

    Bez słowa stary unosi z lekka tułów nieboszczyka i zsuwa sukno jeszcze bardziej. Bezwładna głowa opada ku tyłowi, w poprzek szyi na kształt krwawych ust rozwiera się poderżnięte gardło.

    – Kto mu to uczynił?

    – Ja! – wyjaśnia Czedrog, choć w istocie niczego nie wyjaśnia.

    Taszek drżącą dłonią rozpina guz kaftana pod grdyką, jakby brakowało mu tchu. Trwa milczenie, póki znów nie przerwie go głos starego.

    – Na co czekacie? Pospołu, a równo! Wrzucajcie!

    Motek schyla się po tobół i tym razem to Taszek bezwiednie powtarza jego ruchy. Rozhuśtany nieboszczyk ląduje z pluskiem w wodzie. Sam nagi trup, rozwinięty z sukna, które zostało w rękach Motka. Taki płat jest kosztowny, nie ciska się go w rzekę ot, tak sobie, jak śmiecia. Joungler zwija rulon i odchodzi, zarzuciwszy go na ramię, a poeta nadal wykonuje bezwiedne ruchy niczym we śnie. W koszmarnym śnie. Daje krok naprzód, cofa się, ociera ręce jedna o drugą, jakby uwalał je błotem. Nie wie, czy to on pomógł zrzucić ze skarpy ohydny tobół, czy tylko się temu przyglądał, nie wie, czy stawia kroki i idzie przed siebie, czy też wciąż stoi nieruchomy na wysokim brzegu. Ogląda się przez ramię. Nurt porwał skrwawionego zakonnika, poniósł za zakręt rzeki. Nic już nie widać oprócz piany na rwącej wodzie.

    Niebo poczerniało, zza horyzontu przyszła pogodna noc.

    Taszek myśli o starym. Niemożliwe, żeby zabił mnicha z powodu swojej córki. Wystarczyłoby uciec, zejść z oczu, zmylić tropy. Kto by ich znalazł w tych nieprzebytych borach, na tych niekończących się dzikich przestrzeniach. Komu by się chciało ganiać po świecie za dziewką tylko dlatego, że przystała do wędrownej trupy.

    – W czym wam zawinił? – pyta więc, a ponieważ nie słyszy odpowiedzi, odzywa się jeszcze raz: – Widziałem go wczoraj. Czegoś chciał? Groził?

    Czedrog spogląda na poetę spod oka.

    – On wie! – ucina rozmowę.

    Obaj legają spać na rozłożonych pod wozem wojłokach. Nie rozbierają się, stary wyciąga tylko spod szaty sztylet i kładzie go obok siebie. Ognisko płonie w ciemności migotliwym płomieniem, na niebie mrugają gwiazdy, szumią rzeczne fale. Czasem chlupnie w nich ryba albo zakotłuje się w trawie nocny zwierz. Coś świszcze z dala, coś wyje. Taszek nie może zasnąć. Przewraca się z boku na bok, ale wciąż budzi go chrapanie Czedroga. Stary rzęzi gardłowo przez sen, jakby się dławił.

    Baba Jaga

    Nisko nad wodą przelatuje śnieżnopióra sowa. Bezszelestny cień we mgle palącego słońca. Skąd

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1