Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Zapomniani
Zapomniani
Zapomniani
Ebook473 pages5 hours

Zapomniani

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Tom Thorne znalazł się na dnie. Pogrążony w depresji po śmierci ojca inspektor zostaje przeniesiony do pracy biurowej, jego kariera załamuje się.
Kiedy w Londynie zaczynają ginąć bezdomni, Thorne zgłasza się na ochotnika, by wejść jako tajniak w ich środowisko. Szybko, może nawet za szybko, staje się jednym z nich. Na ulicach miasta doświadcza strachu, głodu, zimna i biedy. Poznaje parę młodych narkomanów i pomimo gry, jaką z nimi prowadzi, i ich pragmatycznej brutalności, przyjaźń tej trójki wydaje się szczera.
Wkrótce okazuje się, że morderstwa nie są przypadkowe. Czy Thorne pozna tożasamość zabójcy, zanim zginą kolejni ludzie? Czy zdoła przy tym uporać się z trawiącym go bólem?
LanguageJęzyk polski
PublisherJentas
Release dateSep 1, 2021
ISBN9788742860083

Read more from Mark Billingham

Related to Zapomniani

Titles in the series (24)

View More

Related ebooks

Related categories

Reviews for Zapomniani

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Zapomniani - Mark Billingham

    Zapomniani

    Zapomniani

    Zapomniani

    © Mark Billingham 2005

    © Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

    Tytuł oryginału: Lifeless

    Przełożył Robert P. Lipski

    ISBN: 978-87-428-6008-3

    Tom Thorne

    Kokon

    Mięczak

    Ofiary

    Podpalona

    Zapomniani

    Uprowadzony

    Mściciel

    Naśladowca

    Pułapka

    Presja

    Perswazja

    Kości

    Czas śmierci

    –––

    Dla Mike’a Gunna

    i jego syna, Williama Roana Gunna

    –––

    Piekło to miasto przypominające Londyn.

    Percy Bysshe Shelley

    Nikt mi nie powiedział, że smutek jest tak bardzo podobny do strachu.

    C.S. Lewis

    Prolog

    12 STYCZNIA

    Nie zamierzam marnować czasu na pytanie, co u ciebie, bo wiem doskonale, a poza tym nie dbam o to. Jestem pewien, że ja ciebie też nie obchodzę i w dodatku musiałbyś być głupcem, nie domyślając się, że sprawy u niektórych z nas nie przedstawiają się różowo. Musiałbyś być głupcem (a nie jesteś), gdybyś się nie domyślał, o co chodzi.

    Nie uważam się za lepszego od ciebie. Bo niby czemu? Domyślam się jednak, że tobie powiodło się nieco lepiej. Właśnie stąd ta prośba. Potrzebuję drobnej pomocy. Nie zostało mi wiele prócz niechcianych, nieprzyjemnych wspomnień. No i jednej, znacznie bardziej konkretnej pamiątki, ma się rozumieć. „Dowodu", który, jak sądzę, wciąż ma każdy z nas.

    Nie masz pojęcia, jak bardzo gardzę samym sobą, że zwracam się do ciebie w ten sposób. Desperacja działa na szacunek do samego siebie niczym walec. Poza tym nie mógłbyś nienawidzić mnie bardziej, niż ja sam nienawidzę siebie za to, co się tam stało. I za wygrzebywanie tego wszystkiego w zamian za parę setek funciaków.

    To wszystko, czego mi trzeba...

    Zapewne zwrócisz uwagę na brak adresu. Nie próbuję być tajemniczy ani zagadkowy, po prostu w obecnej chwili nie dysponuję żadnym konkretnym. Zmuszony jestem korzystać z gościnności nielicznej grupy przyjaciół i rodziny, jaka mi jeszcze pozostała.

    Napiszę ponownie, by określić gdzie i kiedy. Wtedy będziemy mogli ustalić czas i miejsce spotkania, zgoda? Anonimowość bywa bardzo użyteczna, taka bondowska, ale jeżeli nie kontrolujesz tego, co działo się z każdym z nas, wątpię, abyś zdołał rozpoznać, kim jestem. To znaczy którym konkretnie. Rzecz jasna już wkrótce się tego dowiesz, a na razie, śmiem twierdzić, że odrobina napięcia nie zaszkodzi, prawda?

    Mogę być każdym z czterech, zgadza się? Którymkolwiek członkiem załogi. Zdziwiłbym się, gdyby akurat jednemu z nas powiodło się lepiej niż reszcie.

    To tyle... na razie.

    Szczęśliwego Nowego Roku.

    CZĘŚĆ PIERWSZA

    ŚNIADANIE

    I PRZED ŚNIADANIEM

    –––

    Pierwsze kopnięcie budzi go i równocześnie gruchocze mu czaszkę.

    Niemal natychmiast zaczyna odpływać w otchłań nieświadomości, ale zdaje sobie sprawę z przerw pomiędzy kolejnymi kopniakami – choć nie trwają one więcej niż sekundę czy dwie – w jego odczuciu ten czas wypacza się i wydłuża. To daje jego mózgowi, który zaczyna już puchnąć, chwilę na jedną jedyną, ostatnią serię przemyśleń i zaleceń.

    Liczy kopnięcia, liczy każde uderzenie buta w ciało i kości. Liczy dziwne i, o Boże, jakże cudowne przerwy pomiędzy nimi.

    Dwa...

    Jest zimno, wczesny wilgotny poranek. Próba krzyku wywołuje dojmujący ból, gdy wiadomość z mózgu zaczyna tańczyć pomiędzy fragmentami kości tego, co było niegdyś jego szczęką.

    Trzy...

    Ciepło, buzia dziecka w jego rękach. Jego dziecka. Twarz dziecka, zanim dorosło i nauczyło się nim pogardzać. Na próżno sięga po list, zatłuszczony i z oślimi uszami, który ma w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Ostatnie ogniwo łączące go z życiem, jakie miał wcześniej. Sięga po list, jego bezwładne palce odmawiają posłuszeństwa, podobnie jak złamana ręka.

    Cztery...

    Odwraca głowę, próbując uciec przed bólem w stronę ściany. Przesuwa twarz po ziemi, szorując brodą po kartonie, zarost wydaje przy tym odgłos jak szum odległych fal. Czuje krew, ciepłą i lepką pomiędzy policzkiem a zimnym kartonem, na którym leży. Myśli sobie, że cień, który spostrzegł w miejscu, gdzie powinna znajdować się twarz napastnika, wydaje się ciemniejszy niż najczarniejsza czerń. I śliski jak asfalt po ulewie. Myśli, że to zapewne sztuczka światła.

    Pięć...

    Wydaje mu się, że czuje czubek buta przełamujący delikatną konstrukcję żeber. Czuje, jak but wdziera się coraz głębiej w jego ciało, uszkadzając kolejne organy. Nerki, czy to jego nerki? Tracą swój kształt jak brutalnie zdeptane, pękające balony wypełnione wodą.

    Odpływając, zlicza pospiesznie sześć, siedem i osiem, te uderzenia są jak kopniaki w odległe drzwi, wibracja przeszywa jego bark, plecy i górną część nóg. Stęknięcia i gniewny warkot stojącego nad nim mężczyzny, mężczyzny, który zakatowuje go na śmierć, z każdą chwilą stają się coraz cichsze i coraz odleglejsze.

    I, Chryste, cóż za chaos, co za bezładna plątanina słów. Feeria dźwięków i barw. Wszystkie odpływają od niego. Robi się mętnie i ciemno...

    Myśli. Jego umysł ogarnęłyby przeraźliwe i rozpaczliwe myśli, gdyby tylko jeszcze był do tego zdolny. Tak przynajmniej sądzi. Wyczuwa, że cień w końcu odwrócił się od niego. I w tej niewysłowionej błogości rozkoszuje się narastającą świadomością, że, słodki Jezu, kopniaki w końcu ustały.

    Wszystko jest teraz takie dziwne, bezkształtne i wypływa zeń do rynsztoka szeroką strugą.

    Leży całkiem nieruchomo. Wie, że wszelkie próby poruszenia są bezcelowe. Kurczowo, jak tonący brzytwy, trzyma się swego imienia i imienia swego jedynego dziecka. Otula tym, co zostało z jego umysłu, te dwa imiona i imię Pana.

    Modli się w duchu, by pozwolono mu hołubić w sobie tych kilka cennych słów, dopóki nie nadejdzie śmierć.

    1

    Obudził się w bramie naprzeciw Planet Hollywood z kałużą czyjegoś moczu u swoich stóp i nieprzyjemną świadomością, że to wszystko działo się naprawdę i nie miał przed sobą miękkiego materaca. Zamienił kilka słów z funkcjonariuszem policji, który bezceremonialnie go obudził. Zaczął zbierać swoje rzeczy.

    Powoli uniósł głowę i spojrzał w górę, zanim ruszył przed siebie w nadziei, że pogoda się nie pogorszy. Stwierdził, że pustka, którą czuł w sobie, mogąca być strachem, w rzeczywistości była zapewne po prostu głodem.

    Zastanawiał się, czy Paddy Hayes jeszcze żyje. Czy młody mężczyzna, któremu pozostawiono podjęcie decyzji, wyciągnął wtyczkę z gniazdka?

    Przemierzając West End, otrząsał się ze snu i powoli wracał do życia, co zawsze było dlań jak objawienie. Każdego dnia dostrzegał coś, czego nigdy wcześniej nie widział.

    Piccadilly Circus było przepiękne. Leicester Square prezentował się lepiej, niż można przypuszczać. Oxford Street wyglądała gorzej, niż mu się zdawało.

    Rzecz jasna na ulicach było sporo ludzi. Miasto tętniło życiem. Nawet o tej porze było gwarno i rojno, bardziej niż na przedmieściach w godzinach szczytu. Przypomniał sobie film, który oglądał na DVD, którego akcja toczyła się w Londynie po tym, jak większość mieszkańców metropolii wskutek tajemniczej plagi zmieniła się w zombi. Były tam dziwne sceny, kiedy całe miasto wydawało się całkiem opustoszałe, i do dziś nie wiedział, jak je nakręcono. Pewnie z użyciem techniki komputerowej. O tej porze, kiedy całe miasto brało prysznic, goliło się i wypróżniało, Londyn wyglądał prawie tak jak w tym filmie. Nie był całkiem opustoszały, wałęsały się po nim zombi.

    Większość sklepów będzie zamknięta jeszcze przez godzinę, dwie. Mało który otwierano przed dziesiątą. Kafejki i bary kanapkowe funkcjonowały już w najlepsze. Tak jak parę godzin wcześniej busy oferujące hamburgery i hot dogi czy stoiska z kebabami kusiły przechodzących, by wstąpić na chwilę na herbatę i kanapkę z szynką.

    Herbata i kanapka. Zazwyczaj starał się zebrać wieczorem dość drobnych, by rankiem starczyło na coś do zjedzenia, ale dziś śniadanie ktoś mu zafunduje.

    W połowie Glasshouse Street z bramy na wprost niego wyszedł mężczyzna w ciemnozielonym garniturze i próbował go wyminąć. Zeszli równocześnie najpierw w jedną, a potem w drugą stronę na chodniku. Wymienili uśmiechy, zażenowani tą sytuacją.

    – Miły poranek, w sam raz na tańce...

    Nagła świadomość, że najwyraźniej natknął się na świra, starła uśmiech z twarzy mężczyzny. Odwrócił się bokiem i opuścił głowę. A potem minął go, mamrocząc pod nosem:

    – Przepraszam... nie mogę...

    Poprawił plecak na ramieniu i pomaszerował dalej, zastanawiając się, czego właściwie nie mógł facet w zielonym garniturze. Odpowiedzieć na uprzejme powitanie? Dać mu trochę drobnych? A może przejąć się jego losem?

    Przeszedł wzdłuż Regent Street, po czym skręcił w prawo przez zaułki Soho w stronę Tottenham Court Road. Dziwna, acz znajoma postać idąca opodal w tym samym tempie przykuła jego uwagę. Zwolnił, po czym przystanął i patrzył, jak nieznajomy robi to samo. Postąpił krok naprzód i spojrzał na widoczne w szybie odbicie mężczyzny, jakim stał się w krótkim czasie. Zdawało mu się, że włosy rosły mu szybciej niż zwykle, a siwizna bardziej odcinała się na tle czerni. Starannie przycięta bródka, którą zapuścił, zniknęła wśród zarostu, który pokrył jego policzki i szyję. Czerwony nylonowy plecak, choć i tak już zabrudzony i poplamiony, był jedynym barwnym elementem wizerunku, jaki ujrzał odbity w szkle. Brudny szary płaszcz i czarne dżinsy były tak mdłe i anonimowe, jak twarz, którą ujrzał powyżej. Nachylił się do szyby i zrobił kilka min: wyszczerzył zęby, wydął policzki, uniósł brwi. Jedynie oczy – a przecież oczy mówiły o człowieku wszystko – pozostawały mętne i obojętne.

    Włóczęga. Prawdziwy obdartus.

    Odwrócił się od szyby, by zobaczyć po drugiej stronie ulicy znajomą postać. Młody chłopak siedział oparty plecami o białą ścianę, oplatając kolana ramionami, otulony starym śpiworem. Rozmawiał z tym chłopakiem parę nocy temu. Gdzieś w okolicy Hipodromu, jak przypuszczał. A może przed jednym z tych wielkich kin przy Leicester Square. Nie był pewien. Pamiętał, że chłopak miał silny akcent z północnego wschodu, z Newcastle albo Sunderlandu. Większość tego, co mówił, była niezrozumiała, bo chłopak szczękał zębami jak oszalały. Kręcił głową z boku na bok. Równocześnie skubał palcami kołnierz kurtki. Był tak naćpany, że wyglądał, jakby chciał odgryźć sobie twarz.

    Odczekał, aż przejedzie taksówka, po czym wyszedł na ulicę. Chłopak uniósł wzrok, kiedy podszedł ku niemu, i mocniej podciągnął kolana do piersi.

    – W porządku?

    Chłopak odwrócił głowę w bok i otulił się szczelniej śpiworem. W świetle można było dostrzec, że śpiwór jest z jednej strony wilgotny, a z rozdarcia przy suwaku wyłaziła szara wyściółka.

    – Chyba nie zanosi się na deszcz...

    – Dobrze – rzekł chłopak. To zabrzmiało jak stęknięcie.

    – Raczej będzie sucho...

    – A co ty, kurde, pogodynka?

    Wzruszył ramionami.

    – Tak tylko powiedziałem...

    – Już cię gdzieś widziałem, co nie? – rzucił chłopak.

    – Niedawno.

    – Byłeś ze Spikiem? Ze Spikiem i Caroline Jednego Dnia?

    – Tak, chyba też tam byli...

    – Jesteś nowy. – Chłopak pokiwał głową. Wydawał się zadowolony, że to sobie skojarzył. – Pamiętam, że zadawałeś jakieś kurewsko durne pytania...

    – Nie było mnie parę tygodni. Wybrałem zły moment, prawda?

    No wiesz, biorąc pod uwagę to, co się dzieje...

    Chłopak patrzył na niego przez chwilę. Zmrużył lekko powieki i opuścił głowę.

    Stał w miejscu, stukając czubkiem jednego buta o piętę drugiego, aż doszedł do wniosku, że chłopak nie ma już nic więcej do powiedzenia. Zastanawiał się, czy nie dorzucić jeszcze zdania lub dwóch o pogodzie, obracając wszystko w żart. Zamiast tego odwrócił się do ulicy.

    – Życzę szczęścia – powiedział.

    Odszedł, nie doczekawszy się ani słowa w odpowiedzi. Gdy ruszył na północ, uświadomił sobie, że spotkanie z chłopakiem nie było wcale przyjaźniejsze od tego z facetem w zielonym garniturze, który próbował go ominąć. Reakcja chłopaka była przewidywalna, zważywszy na to, co on sam miał okazję ujrzeć w krótkim czasie, odkąd rozpoczął to nowe życie. Czemu miałaby być inna? Dystans... ostrożność, wręcz podejrzliwość były naturalnymi reakcjami większości londyńczyków, niezależnie od okoliczności. Ci, którzy żyli i sypiali na ulicach, byli z natury rzeczy ostrożniejsi względem obcych. Oczywiste było, że tych, którzy ich nie unikali ani nie dręczyli, traktowali z pewną dozą nieufności, dopóki nie uznali, że są ludźmi godnymi zaufania. W ten czy inny sposób...

    To było trochę jak z więzieniem. Jak z relacjami panującymi za kratami. A na ten temat wiedział całkiem sporo.

    Bezdomni żyjący na ulicach Londynu mieli jego zdaniem wiele wspólnego z tymi, którzy zajmowali cele w więzieniach Jej Królewskiej Mości. I tu, i tam istniały nieformalne grupy, hierarchie i w obu tych wspólnotach dominowała zrozumiała nieufność wobec obcych. Kto chciał przetrwać w więzieniu, musiał się przystosować, robić to, co konieczne. Rzecz jasna nie upadlał się ponad miarę, ale gdy było trzeba, kładł uszy po sobie i robił, co należało. To, co on miał okazję ujrzeć, odkąd został bezdomnym, uświadomiło mu, że na ulicy panowały podobne zwyczaje.

    Kafejka była nędznym przybytkiem z pretensjami. Miejscem z rodzaju tych, gdzie parę tanich kanapek w plastikowym pojemniku uważanych jest za rarytas. Reakcja obsługi, kiedy, powłócząc nogami, wszedł do środka i usiadł, ewidentnie nie zamierzając niczego kupić, była oczywista.

    – E!

    Nie odpowiedział.

    – Zamawiasz coś?

    Poszedł po czasopismo zostawione przy sąsiednim stoliku i zaczął czytać.

    – To nie przytułek.

    Uśmiechnął się.

    – Myślisz, że żartuję?

    Skinął w stronę znajomej postaci za szybą wystawową, gdy tłusty, czerwony na twarzy właściciel wyszedł zza lady i ruszył w jego stronę. Z idealnym wyczuciem czasu mężczyzna, do którego się uśmiechał, wszedł do kafejki, w momencie gdy właściciel nachylił się nad nim z groźną miną.

    – Wszystko w porządku, on jest ze mną...

    Groźny wyraz twarzy właściciela nieco złagodniał, ale tylko nieznacznie, gdy odwrócił się od stolika włóczęgi i ujrzał podsuniętą mu pod nos legitymację policyjną.

    Detektyw sierżant Dave Holland schował legitymację, podszedł i przysunął krzesło.

    – Dwie herbaty – powiedział.

    Mężczyzna siedzący przy stoliku dorzucił pospiesznie:

    – Dwa kubki herbaty.

    Właściciel wrócił za ladę, wzdychając i odchrząkując.

    – Mój ty bohaterze – powiedział włóczęga.

    Holland postawił aktówkę na podłodze i usiadł. Zerknął na pozostałych dwoje klientów: elegancko ubraną kobietę i faceta w średnim wieku w uniformie listonosza. Właściciel spiorunował go wzrokiem, zdejmując z półki dwa białe kubki.

    – Wyglądało na to, że gdybym nie zjawił się na czas, wyrzuciłby stąd pana siłą. Miałem ochotę postać tam i zaczekać. Byłem ciekaw, co się wydarzy.

    – Zobaczyłbyś, jak rozkładam tego tłustego buca na łopatki.

    – No jasne. A wtedy musiałbym pana aresztować.

    – To byłoby ciekawe...

    Holland wzruszył ramionami i odgarnął z czoła kosmyki blond włosów.

    – Paddy Hayes zmarł wczoraj wieczorem, po wpół do dwudziestej – oznajmił.

    – Jak sobie radzi jego syn?

    – Był bardzo wzburzony. Ciężko to zniósł, rozumie pan? Kiedy podjął ostateczną decyzję i wyłączono urządzenie podtrzymujące życie, jakby się trochę uspokoił.

    – Zapewne to tylko pozory...

    – Zapewne.

    – Kiedy wraca do domu?

    – Ma pociąg dziś rano – odparł Holland. – Powinien wrócić do domu mniej więcej w tym samym czasie, kiedy jego ojcu zaczną robić sekcję.

    – Nie liczyłbym na żadne rewelacje.

    Obaj odchylili się lekko do tyłu, kiedy właściciel bezceremonialnie postawił na stoliku dwa kubki z herbatą. Grubas rzucił też na stolik dwa zestawy sztućców owiniętych w papierowe serwetki. Przesunął w ich stronę dwa egzemplarze karty dań, po czym odwrócił się, by opróżnić popielniczkę przy sąsiednim stoliku.

    – Jest pan głodny? – spytał Holland.

    Mężczyzna siedzący naprzeciw niego uniósł wzrok znad menu, które zaczął studiować.

    – Nie bardzo. Zjadłem dziś już porcję jajecznicy i wędzonego łososia. – Powrócił wzrokiem do karty dań. – Oczywiście, że jestem cholernie głodny.

    – No dobrze...

    – Mam nadzieję, że zabrałeś swoją książeczkę czekową. To może być dość droga impreza.

    Holland sięgnął po swoją herbatę. Uniósł kubek na wysokość podbródka i pozwolił, by fala ciepła owionęła mu twarz. Patrzył przez wąską zasłonę pary na siedzącego naprzeciw niego obszarpańca.

    – Wciąż nie mogę do tego przywyknąć – powiedział.

    – Do czego?

    – Do tego. Do pana.

    – Ty nie możesz do tego przywyknąć? Jezu!

    – Wie pan, o co mi chodzi. Nie spodziewałem się ujrzeć pana kiedykolwiek w takim stanie. Był pan ostatnią osobą... Jest pan ostatnią osobą...

    Tom Thorne wypuścił kartę dań z dłoni i skrzyżował nad nią brudne palce. Decyzja zapadła. Spojrzał surowym wzrokiem na Hollanda.

    – Wszystko się zmienia – powiedział.

    2

    Wiele się zmieniło...

    A właściwie zmieniło się praktycznie wszystko i od tego się zaczęło. Kiedy po krótkiej przerwie wrócił do pracy, Thorne odniósł wrażenie, że pozmieniały się niemal wszystkie nazwy. Grupa do spraw Przestępstw Szczególnych (Zachodnia), w której był detektywem inspektorem w jednym z dziewięciu głównych zespołów śledczych wydziału zabójstw, stanowiła obecnie część tego, co nazwano Dyrektoriatem Przestępstw Szczególnych. Śmiechu warte. I jeszcze ten Dyrektoriat. Czy ci biurokraci naprawdę uważali, że zmiana nazwy poprawi w jakimkolwiek stopniu efektywność danej komórki?

    Dyrektoriat, grupa, ekipa, wydział, zespół, jednostka... drużyna, kompania, gang, jak zwał, tak zwał.

    Ot po prostu grupa ludzi o różnych zdolnościach, rozpaczliwie starających się czynić, co w ich mocy, aby złapać tych, którzy kogoś zabili. Którzy nadal zabijali.

    Lub, jeśli im się poszczęściło, tych, którzy dopiero zamierzali zabić.

    Dyrektoriat Przestępstw Szczególnych. Thorne przypomniał sobie reklamę o naborze w jednym ze znanych supermarketów, gdzie poszukiwano osoby do „zapełniania wystroju otoczenia". Praca polegała na uzupełnianiu zapasów towaru na półkach.

    Oczywiście struktura, do której powrócił Thorne, także się zmieniła. Każdy zespół śledczy w ramach wydziału zabójstw składał się obecnie z trzech detektywów inspektorów, z których każdy miał własną niedużą grupę operacyjną i przez to jeszcze więcej papierkowej roboty, oznaczało to rozszerzenie odpowiedzialności administracyjnej, a co za tym idzie, więcej czasu spędzonego za biurkiem. Każdy z nich zmuszony był poświęcić kolejnych kilka godzin cennego czasu na wzmocnienie i utrwalenie morale załogi oraz zmniejszenie liczby nieobecności wynikających, dajmy na to, z chorobowego, a także na niezmienne powtarzanie, że wszelkie działania służbowe powinny być realizowane z uwzględnieniem cholernego budżetu, w ramach godzin pracy itpe, itede...

    – Wiem, że trzeba się tym zająć, i to jak należy, ale musimy brać pod uwagę pewne priorytety. Czyż nie? Na litość boską, mam dwóch młodych Azjatów z kulami w głowach i jakiegoś świra, który najwyraźniej z dziką rozkoszą lubi wbijać ludziom w kręgosłup zaostrzoną szprychę od roweru, ale nie pozwalają mi podjąć koniecznych działań, żeby coś z tym zrobić.

    – Posłuchaj...

    – Za każdym razem, kiedy tylko wystawię stopę za próg mojego gabinetu, ten czy inny z moich tak zwanych kolegów zaczyna się skarżyć, że musi odwalać za mnie papierkową robotę, człowiek od tego głupieje. Ja chcę tylko robić, co do mnie należy, rozumiemy się? Zwłaszcza teraz. Potrafisz to zrozumieć, prawda? Jestem tylko gliniarzem, to wszystko. Nie ma w tym nic skomplikowanego. Nie pracuję w kadrach, dziale PR-u czy pieprzonej prewencji.

    – Tom...

    – Myślisz, że ten, kto rozwalił tych dwóch gnojków, siedzi w domu i odwala papierkową robotę? Że ten szajbus, którego usiłuję dopaść, wypełnia jakieś formularze? Albo spisuje – w kilku egzemplarzach – raport o tym, ilu konkretnie szprych użył, ile go one kosztowały i jak długo musiał je ostrzyć, aby kogoś móc dzięki temu sparaliżować? Nie sądzę. Za cholerę nie...

    Facet siedzący w fotelu jak zwykle miał na sobie czarną bluzę z kapturem i bojówki. Jego małżowiny uszne były ozdobione licznymi kolczykami i ćwiekami, a kolczyk w dolnej wardze poruszał się, kiedy przesuwał językiem po zębach. Doktor Phil Hendricks był patologiem współpracującym ściśle z grupą Thorne’a. Był także jedyną osobą, którą Thorne mógłby określić mianem dobrego przyjaciela. Brutalna śmierć i to, co z natury rzeczy było później konieczne, sprawiało, że połączyła ich silna więź. Hendricks złapał taksówkę i przyjechał do mieszkania w Kentish Town, kiedy tylko Thorne do niego zadzwonił.

    Gość odczekał chwilę, aż upewnił się, że Thorne już się trochę wyładował, i nie dał mu czasu na rozpoczęcie kolejnej gniewnej tyrady.

    – Jak sypiasz? – zapytał.

    Thorne przestał krążyć w tę i z powrotem, po czym usiadł ciężko na podłokietniku kanapy.

    – Czy wyglądam na zmęczonego?

    – Wydajesz się... nadmiernie pobudzony. To zrozumiałe.

    Thorne znów się podniósł i podszedł do kominka.

    – Nie zaczynaj tych swoich sztuczek ze zniżaniem głosu, Phil. Jakby coś mi dolegało. Akurat w tym wypadku mam rację.

    – Posłuchaj, jestem pewien, że masz rację. Tylko nie jestem na tyle obeznany z tym tematem, aby móc to dostrzec.

    – Wszystko się zmieniło.

    – Może ty się zmieniłeś.

    – Uwierz, stary, wszystko wali się na łeb. Czasami mam wrażenie, jakbym pracował w banku w pieprzonym City!

    – Co się wydarzyło, kiedy spotkałeś się z Jesmondem?

    Thorne wziął głęboki oddech, przyłożył otwartą dłoń do piersi i patrzył, jak drga. Raz, drugi, trzeci...

    – Usłyszałem od niego wykład – odparł. – Najwyraźniej w obecnych czasach obowiązuje zasada zera tolerancji dla zbędnego balastu.

    Wiele się zmieniło...

    Hendricks poruszył się w fotelu, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć...

    – Zbędny balast – powtórzył Thorne, jakby wypowiadał słowa w obcym języku. – Ciekawe, jak to wygląda z jego perspektywy? Cholerny, zwarty aż do obesrania pojeb!

    No dobrze, wiemy, że on nie przyłożył do tego wszystkiego ręki, ale... może nadmiar spraw ciebie też trochę przytłoczył. Nie uważasz? Daj spokój, przecież wiesz, że do żadnej z tych spraw nie przyłożyłeś się jak należy.

    – No jasne, a wiesz dlaczego? O czym właśnie rozmawialiśmy?

    – O niczym nie rozmawialiśmy, ty tylko na mnie krzyczałeś! A tak w ogóle to szukałeś dla siebie wymówek. Jestem po twojej stronie, Tom, ale musisz znać pewne fakty. Albo ich nie znasz, albo coś sobie uroiłeś, tak czy owak nieodmiennie wszyscy są na ciebie wkurzeni. I z każdym dniem wkurzają się na ciebie bardziej...

    – Jacy wszyscy?

    Nagle wbrew temu, co Thorne powiedział przed chwilą, Hendricks zniżył głos.

    – Nie byłeś gotowy, aby wrócić do pracy.

    – Bzdura.

    – Wróciłeś za wcześnie...

    Minęło niespełna osiem tygodni, odkąd ojciec Thorne’a zmarł w pożarze mieszkania. Jim Thorne cierpiał na chorobę Alzheimera i można przypuszczać, że pożar był wyłącznie dziełem przypadku. Wadliwej synapsy. Tragicznego w skutkach zapomnienia. Były jednak inne możliwości. Thorne pracował nad sprawą dotyczącą kilku grubych ryb londyńskiego półświatka. Całkiem możliwe, że ktoś z nich – a konkretnie jedna osoba – postanowił uderzyć w Thorne’a poprzez zlikwidowanie najbliższego członka jego rodziny. To musiało wywołać ból, który pozostawałby w nim dłużej niż ten spowodowany raną od noża czy kuli.

    Inne możliwości...

    Thorne wciąż usiłował dojść do ładu z wieloma sprawami. Między innymi próbował pogodzić się z myślą, że prawdopodobnie nigdy nie dowie się na pewno, czy jego ojciec został zamordowany. Tak czy inaczej wiedział, że to była jego wina.

    – Wróciłbym wcześniej, gdybym mógł – rzekł Thorne. – Jeszcze w dniu pogrzebu. Co innego miałem do roboty?

    Hendricks podniósł się z fotela.

    – Napijesz się herbaty?

    Thorne pokiwał głową i wskazał w stronę kominka. Oparł się o prążkowane sosnowe obramowanie kominka i wpatrując się w lustro powyżej, wycedził:

    – Detektyw nadkomisarz Jesmond myśli o tym, by wysłać mnie na urlop okolicznościowy. Gdy zapytałem, co miałbym robić przez ten czas, odparł: Choćby popracować w ogródku...

    Stojąc tego popołudnia przed biurkiem Trevora Jesmonda, Thorne miał wrażenie, jakby zarobił pięścią w brzuch. Wysilił się na uśmiech. Pohamował się, by nie rzucić krótkiej ciętej riposty: „Ale ja mam tylko doniczkę na parapecie".

    Gniew znów rozpalił się w jego wnętrzu, ale tylko uśmiechnął się ironicznie na wspomnienie eufemistycznego zwrotu.

    – Urlop okolicznościowy – mruknął. – Na okoliczność porządkowania ogrodu. Jakie to miłe. Jak cholernie wygodne.

    Ale, jak stwierdził, to miało sens. Przecież nie sposób było nazwać tego po imieniu: bezsensowną, pospiesznie wymyśloną synekurą, przeznaczoną dla osoby sprawiającej zgoła niepotrzebne problemy. Dla osoby na tyle ważnej, że nie można jej było wylać, którą można jedynie przenieść gdzieś, gdzie przestanie stwarzać kłopoty. „Urlop okolicznościowy brzmiało lepiej niż „puszczenie w odstawkę czy „odesłanie na zieloną trawkę. O wiele lepiej niż „pozbycie się, „spławienie czy „usunięcie.

    Hendricks wolno poczłapał do kuchni.

    – Myślę, że powinieneś przyjąć tę ofertę – powiedział.

    Następnego dnia Thorne przekonał się, że przeciwności, którym musiał stawić czoło, wciąż się piętrzą.

    – Nie mam wyjścia, prawda?

    Russell Brigstocke wlepił wzrok w blat biurka.

    – Znajdziemy ci coś, żebyś za bardzo nie zgnuśniał – powiedział.

    Thorne wskazał nadinspektora palcem. Groźba wydawała się bez pokrycia.

    – Oby.

    To była niezręczna sytuacja, gdzie od łez dzielił go już tylko włos. Pojawiła się już nawet wilgoć w kącikach oczu. Thorne czym prędzej przetarł oczy wnętrzem dłoni i kopniakiem posłał metalowy kosz na śmieci na drugi koniec gabinetu Russsella Brigstocke’a.

    – Kurwa mać...

    Scotland Yard.

    Chyba najsłynniejsza na świecie siedziba służb śledczych. Miejsce będące synonimem najtęższych umysłów dysponujących najnowocześniejszą technologią służącą zwalczaniu przestępczości. To tu rozwiązywano zagadki kryminalne i badano mechanizmy działania najbardziej pokrętnych zbrodniczych umysłów.

    To właśnie tu Thorne był zmuszony przesiedzieć trzy tygodnie w pokoju nie większym od dusznej garderoby, powoli popadając w obłęd i usiłując obmyślić, na ile sposobów człowiek mógłby popełnić samobójstwo, używając do tego celu wyłącznie standardowego wyposażenia biurowego.

    Ze zrozumiałych względów sądził, że demografia zatrudnienia nie może być tak nudna, jak się zrazu wydawała. Mylił się jednak. Nauczono go obsługi programu komputerowego, w którym mógł zmienić setki stron materiału badawczego w dokument nadający się do prezentacji, włącznie z tworzeniem tabel i wykresów. Instruktor obsługi komputera był tak interesujący, jak Thorne tego oczekiwał. Ale miał przynajmniej z kim pogadać.

    Gdy pozostawiono go samego, Thorne szybko odkrył najprzyjemniejszy sposób zabijania czasu. I równie szybko go zdemaskowano. Ktoś rychło się zorientował, że większość stron w sieci odwiedzanych z konkretnego terminalu miało niewiele wspólnego z naborem mniejszości etnicznych albo odpowiedzią na pytanie, dlaczego większość opiekunów psów pochodziła z południowego zachodu. W ciągu jednej nocy bez ostrzeżenia odebrano mu dostęp do internetu i od tej pory Thorne miał niewiele więcej do roboty prócz lektury codziennej gazety i rozważania sposobów na popełnienie samobójstwa.

    Zastanawiał się właśnie nad śmiercią wskutek tysiąca zacięć od papieru, gdy w drzwiach pojawiła się jakaś postać. Twarz była szczuplejsza niż zwykle, a uśmiech bardziej nerwowy. Minęły cztery tygodnie, odkąd Thorne widział ostatni raz człowieka, który po części był odpowiedzialny za jego przeniesienie tutaj, i Russell Brigstocke miał wszelkie podstawy, by się bać. Uniósł rękę i odezwał się, zanim Thorne zdążył cokolwiek powiedzieć:

    – Przepraszam. Postawię ci lunch.

    Thorne udał, że się zastanawia.

    – Czy jest w to wliczone piwo?

    Brigstocke się skrzywił.

    – Jestem na diecie, niech to szlag, ale w twoim wypadku czemu nie.

    – To co tu jeszcze robimy?

    Thorne nie zarejestrował nawet nazwy lokalu, do którego weszli. Opuścili gmach Scotland Yardu, skręcili w stronę Parliament Square i weszli do pierwszego napotkanego pubu. Posiłek był standardowy – chili con carne, które miejscami lepiło się do talerza, a gdzie indziej było przypalone, ale mieli tu niezły bekon i stellę artois z beczki. Kelnerka odniosła właśnie talerze, gdy zjawił się Brigstocke z kolejnymi drinkami.

    – Czemu to właściwie miałoby służyć? – spytał Thorne.

    Brigstocke usiadł i sięgnął po swoją szklankę. Upił łyk wody mineralnej.

    – A niby czemu miałoby to czemuś służyć? Ot po prostu dwóch kumpli wyszło do pubu na jednego.

    – Parę tygodni temu w swoim gabinecie nie zachowywałeś się, jakbyśmy byli kumplami.

    Brigstocke nawiązał kontakt wzrokowy, utrzymując go dłużej, niż to było stosowne.

    – Uwierz mi, że tak, Tom.

    Chwila niezręcznej ciszy została przerwana przez zduszone „przepraszam" potężnego faceta, który wciśnięty w kąt obok Thorne’a, podniósł się i powoli wyszedł. Thorne zdjął swoją wyświechtaną brązową skórzaną kurtkę z oparcia krzesła i położył na ławie obok siebie. Rozsiadł się wygodniej. W pubie było tłoczno, ale teraz miał odrobinę czegoś, co od biedy można by nazwać prywatnością.

    – Albo chcesz się na coś pouskarżać – rzekł Thorne – albo pogadać o sprawie, która cię wkurza.

    Brigstocke przełknął ślinę i poprawił kłykciem okulary.

    – Po trosze jedno i drugie.

    – Kryzys wieku średniego? – spytał Thorne.

    – Co, proszę?

    Thorne wskazał swoją szklanką.

    – Modne nowe okulary. Dieta. Masz kogoś na boku, Russell?

    Brigstocke lekko się zaczerwienił, przeczesując palcami gęste czarne włosy.

    – Mógłbym mieć, zważywszy na to, ile czasu spędzam w domu.

    – Zabójstwa bezdomnych, tak? – Thorne uśmiechnął się, rozbawiony wyrazem zdziwienia na twarzy Brigstocke’a. – Nie żyjemy w Timbuktu, Russ. Rozmawiałem parę dni temu przez telefon z Dave’em Hollandem. A wcześniej przeczytałem to i owo w gazecie. Ze dwa trupy, tak?

    – Były dwa...

    – Szlag...

    – Jeszcze jak. Jesteśmy w głębokiej dupie.

    – Przecież o sprawie wcale nie jest głośno. W gazecie pisano o tym tyle co nic.

    – Aż do wczoraj. Sprawa się rypła. Na jutro po południu przewidziano konferencję prasową.

    – Powiedz coś więcej.

    Brigstocke nachylił się nad stołem i na tyle głośno, by Thorne mógł go usłyszeć pośród zawodzenia Dido z głośników nad barem, powiedział:

    – Jak dotąd mamy trzy ofiary.

    Pierwsze ciało znaleziono niemal dokładnie przed miesiącem. Bezdomny po czterdziestce zamordowany w zaułku przy Golden Square. Minęły cztery tygodnie, a jego tożsamość wciąż pozostawała nieznana.

    – Rozmawialiśmy z innymi bezdomnymi z tej okolicy i nie mamy nawet jego ksywki. Sądzą, że był nowy i na pewno nie utrzymywał kontaktów z miejscową pomocą społeczną. Niektórzy z tych ludzi lubią się kumplować, a inni wolą trzymać się na uboczu. Tak jak to bywa wszędzie.

    – A co, najogólniej rzecz biorąc, z szeroko pojmowaną opieką społeczną?

    – Wciąż sprawdzamy, czy ktoś opuścił wyznaczone spotkanie, ale nie oczekiwałbym żadnych rewelacji. Poza tym i tak nie wszyscy się rejestrują. Niektórzy z nich żyją na ulicy, bo nie chcą, by ich znaleziono.

    – Ale przecież wszyscy mają gdzieś oficjalne dane, prawda? Akt urodzenia. Cokolwiek.

    – Może coś miał – odparł Brigstocke. – Mógł zostawić to gdzieś na przechowanie i tam już pozostanie. Musimy też brać pod uwagę możliwość, że miał to przy sobie i zabójca to zabrał.

    – W każdym razie nie macie nic.

    – Tylko tatuaż, to wszystko. Jest dość charakterystyczny. To jedyne, nad czym obecnie pracujemy...

    Mniej kłopotów było z identyfikacją drugiego bezdomnego, zabitego dwa tygodnie później, kilka ulic dalej. Raymond Mannion był znanym narkomanem z przestępczą przeszłością. Kilka lat wcześniej został skazany za brutalną napaść i choć przy ciele nie znaleziono dokumentów, jego DNA przechowywano w archiwum.

    Obu mężczyzn zakatowano na śmierć kopniakami. Byli w podobnym wieku i zabito ich przed świtem. Zarówno w wypadku Manniona, jak i niezidentyfikowanej ofiary, do ciała ofiar przypięto dwudziestofuntowy banknot.

    Thorne napił się piwa.

    – Seryjny?

    Na to wygląda.

    – A teraz mamy kolejnego?

    – Przedwczoraj w nocy. Ta sama okolica, podobny wiek, ale są też różnice. Przy zwłokach nie znaleziono pieniędzy.

    – Ktoś mógł je zabrać.

    – Fakt, to możliwe. Dlatego powiedziałem, że przy ciele nie znaleziono pieniędzy.

    – Wspomniałeś o różnicach. Co jeszcze?

    – On nadal żyje – rzekł Brigstocke. Thorne uniósł brwi. – Choć wątpliwe, aby ten nieszczęśnik zdawał sobie w ogóle z tego sprawę. Nazywa się Paddy Hayes. Jest podłączony do urządzeń podtrzymujących życie w szpitalu Middlesex...

    Thorne poczuł dreszcz, jakby zimna dłoń musnęła drobne włoski na jego karku. Przypomniał sobie dziewczynę poznaną kilka lat wcześniej, zaatakowaną i pozostawioną na granicy życia i śmierci przez człowieka, który wcześniej zabił trzy inne osoby. Bezradną, podtrzymywaną przy życiu przez maszyny. Kiedy ją znaleźli, policja sądziła, że człowiek, którego ścigali, popełnił pierwszy błąd. To Thorne odkrył, że morderca tak naprawdę nie chciał nikogo zabić. Z pozostałymi ofiarami chciał zrobić dokładnie to samo, co z ostatnią. To była jedna z tych chwil, gdy Thorne’a na przemian oblewały zimne poty i zalewały fale gorąca, bo właśnie wtedy w pełni uświadamiał sobie potworną naturę tego, z czym przyszło mu walczyć.

    – Sądzisz, że ten Hayes należy do wzorca czy nie?

    – To byłby cholerny zbieg okoliczności, gdyby było inaczej.

    – Jak udało się go zidentyfikować?

    – On także nie miał

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1