Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Presja
Presja
Presja
Ebook486 pages5 hours

Presja

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Detektyw sierżant Helen Weeks jest przekonana, że ma przed sobą kolejny rutynowy dzień w pracy. Jednak zakupy w sklepiku, który odwiedzała od dawna, kończą się inaczej niż zwykle. Policjantka staje się zakładniczką zdesperowanego sklepikarza, który przeżył osobistą tragedię. Jego syn trafił za zabójstwo do więzienia i tam niedługo potem popełnił samobójstwo. Zbolały ojciec nie wierzy w taką desperację syna i za wszelką cenę pragnie dociec prawdy. Zmusza Helen, aby skontaktowała się z detektywem inspektorem Tomem Thorne'em, i daje mu ultimatum – albo przyprowadzi mu osobę, która zamordowała jego syna, albo poleje się krew i Helen Weeks oraz jeszcze jeden zakładnik, młody pracownik banku, zapłacą życiem za nieudolność policji. Thorne nie ma wyboru, musi odnaleźć mordercę. Zadanie wcale nie będzie łatwe, a czasu jest coraz mniej...
LanguageJęzyk polski
PublisherJentas
Release dateFeb 2, 2022
ISBN9788742860182

Read more from Mark Billingham

Related to Presja

Titles in the series (24)

View More

Related ebooks

Related categories

Reviews for Presja

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Presja - Mark Billingham

    Presja

    Presja

    Presja

    © Mark Billingham 2011

    © Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

    Tytuł oryginału: Good as Dead

    Przełożył Robert P. Lipski

    ISBN: 978-87-428-6018-2

    Tom Thorne

    Kokon

    Mięczak

    Ofiary

    Podpalona

    Zapomniani

    Uprowadzony

    Mściciel

    Naśladowca

    Pułapka

    Presja

    Perswazja

    Kości

    Czas śmierci

    –––

    Dla Davida Morrisseya i Jolyon Symonds.

    Za to, że tak wspaniale przenieśli Thorne’a na ekran.

    DZIEŃ PIERWSZY

    SZALEĆ Z ROZPACZY

    1

    Guma do żucia i czekolada, a może również butelka wody na wypadek słonecznych dni, jakie zdarzają się od wielkiego dzwonu. Gazeta na drogę do pracy i pół minuty nieobowiązującej pogawędki w oczekiwaniu na wydanie reszty.

    Nic, o co warto by się zabijać.

    Helen Weeks będzie powtarzać to sobie wielokrotnie, zanim wszystko się skończy. W ciągu tych godzin spędzonych na gapieniu się w czarną dziurę, z której śmierć mogła się wyłonić szybciej, niż nastąpiłoby kolejne uderzenie jej serca. Albo zanim przestałoby bić. W tych jakby żywcem wyjętych z horroru, zdających się toczyć w zwolnionym tempie minutach zawarte były kolejne dni i bezsenne noce. Podczas gdy mężczyzna, który mógł ją zabić w każdej chwili, pokrzykiwał sam do siebie kilka metrów od niej lub siedział w sąsiednim pomieszczeniu.

    Jeszcze nie nadszedł mój czas. Jeszcze nie umrę.

    To nie jest czas, aby moje dziecko straciło matkę...

    Guma do żucia to był nawyk, dzięki temu miała co robić i mogła zapomnieć o fajkach, które odstawiła dwa lata temu, kiedy zaszła w ciążę. Gazeta pozwalała nie patrzeć na ludzi siedzących naprzeciw niej w pociągu, o ile tylko miałaby dość szczęścia, by znaleźć wolne miejsce, a nie stać w ścisku obok tłuściocha w tandetnym garniturze, pachnącego tanim płynem po goleniu. Czekolada była jej słabostką tak po prostu. Z czasów, kiedy po urodzeniu synka usilnie starała się zrzucić wagę i udało się jej to, choć nie do końca. Próbowała radzić sobie jakoś z tym nałogiem: parę kostek do kawy, jedna lub dwie po lunchu, a reszta wieczorem na deser. Taki miała zwykle plan, ale niemal zawsze brał w łeb, kiedy tylko siadała przy komputerze albo jeśli sprawa, nad którą pracowała, okazywała się wyjątkowo nieprzyjemna, zanim jeszcze pociąg dojeżdżał, po czternastu minutach, na dworzec Streatham.

    A nieprzyjemnych spraw było sporo.

    Zdjęła gazetę ze stojaka przy drzwiach i nim stanęła przy ladzie, pan Akhtar już sięgał po jej ulubioną gumę do żucia i czekoladę. Uśmiechnął się i pomachał do niej, trzymając je w dłoni, kiedy podeszła. To samo, co zwykle. Ich mały, prywatny żarcik.

    – Jak tam synek? – zapytał.

    Pan Akhtar był niskim, przedwcześnie łysiejącym mężczyzną, który niemal przez cały czas się uśmiechał. Rzadko nosił coś innego niż ciemne spodnie, białą koszulę i sweter, choć kamizelka mogła być brązowa lub granatowa. Helen uznała, że zapewne jest młodszy, niż na to wygląda; jej zdaniem miał pięćdziesiąt parę lat.

    – Świetnie – odparła Helen.

    Zorientowała się, że klient, którego widziała, jak przeglądał czasopisma, kiedy weszła, teraz stanął za nią. Mężczyzna, wysoki, czarnoskóry trzydziestolatek, zerkał na okładki czasopism dla panów, na najwyższych półkach, ale kiedy zobaczył wchodzącą do sklepiku Helen, natychmiast przeniósł wzrok na prasę hobbystyczną i motoryzacyjną.

    – Taak, świetnie – powtórzyła.

    Akhtar uśmiechnął się, pokiwał głową i podał jej paczkę gumy do żucia oraz czekoladę.

    – Ale to ciężka harówka, prawda?

    Helen wywróciła oczami i odpowiedziała:

    – Czasami.

    W rzeczywistości nie miała prawie żadnych problemów z Alfiem. Był wyjątkowo bystry. Uśmiechnęła się, przypominając sobie, jak jej roczny synek gaworzył wesoło, kiedy odprowadzała go do opiekunki pół godziny temu. Niemal przez cały czas okazywał radość i wesołość, a kiedy coś było nie tak, natychmiast ją o tym informował. Miał charakterek po Paulu, uznała Helen, podobnie jak oczy.

    A może tylko oszukiwała samą siebie?

    – Było warto, tak?

    – Absolutnie – potwierdziła.

    – Może mi pani wierzyć, będzie tylko gorzej.

    – Och, niech pan nawet tak nie mówi. – Śmiejąc się, podała mężczyźnie dwie jednofuntowe monety i zaczekała na czterdzieści trzy pensy reszty, jak co dzień.

    Kiedy Akhtar wyjmował bilon z kasy, Helen usłyszała dzwonek przy drzwiach. Zobaczyła, jak mężczyzna unosi wzrok, i usłyszała głosy, zuchwałe i buńczuczne, gdy do sklepiku weszła grupa nastolatków. Rozejrzała się dokoła. Było ich trzech: jeden czarny i dwóch białych. Wszyscy pewni siebie.

    – Proszę – rzekł Akhtar.

    Podał Helen resztę, ale ani na moment nie odrywał wzroku od trzech chłopaków, a jego głos brzmiał ciszej niż przed chwilą. Zanim Helen odwróciła się do niego, zobaczyła, jak chłopcy podchodzą do lodówki z napojami i śmiejąc się oraz przeklinając, otwierają drzwiczki.

    Cieszą się, że mają widownię, pomyślała.

    – Zapowiada się ładny dzień.

    – To dobrze – mruknął Akhtar.

    Wciąż stał w bezruchu, spoglądając w stronę lodówki.

    – To nie potrwa długo.

    Helen wrzuciła drobne do portmonetki, a złożoną gazetę do torebki. Usłyszała, jak mężczyzna za nią robi przeciągły wydech; najwyraźniej nie mógł się już doczekać, kiedy zostanie obsłużony. Otworzyła usta, by powiedzieć „Do zobaczenia jutro", gdy pan Akhtar nachylił się do niej, po czym skinął głową w stronę trzech nastolatków i wyszeptał:

    – Nie cierpię tych gnojków.

    Helen znów się rozejrzała wokoło. Nastolatkowie grzebali w lodówce, wyjmując z niej puszki i wstawiając je z powrotem. Śmiali się i przepychali między sobą. Jeden z nich, który wchodząc, ściągnął ze stojaka gazetę, opierał się o stojak z pocztówkami okolicznościowymi i wertował ją ostentacyjnie.

    Mężczyzna stojący za Helen wymamrotał:

    – Na miłość boską.

    Nie była pewna, czy był to wyraz frustracji, że kazano mu czekać, czy rozdrażnienia na zachowanie nastolatków przy lodówce.

    – Hej – powiedział Akhtar.

    Helen odwróciła się do kontuaru, usłyszała syk otwieranej puszki i zobaczyła, że oblicze pana Akhtara nagle spochmurniało.

    – Ej!

    Kolejny syk i teraz już dwóch nastolatków popijało colę z puszek, podczas gdy trzeci wyrzucił podartą gazetę i sięgnął do lodówki, aby wziąć jedną colę dla siebie.

    – Musicie za nie zapłacić – zawołał Akhtar.

    – Zapomniałem portfela – odparł jeden z chłopaków.

    Dwaj pozostali wybuchnęli śmiechem i przybili żółwika.

    Biały chłopak, który czytał gazetę, opróżnił puszkę i ją zgniótł.

    – A jak nie zapłacimy, to co? – Rozłożył szeroko ręce w zuchwałym geście. – Wybuchniesz?

    – Musicie zapłacić.

    Helen spojrzała na Akhtara. Dostrzegła poruszające się mięśnie jego żuchwy, opuszczone wzdłuż boków ramiona, dłonie zaciśnięte w pięści. Zrobiła niewielki krok w prawo, aby ją zauważył, i pokręciła głową.

    Odpuść.

    – Wynocha z mojego sklepu – zawołał Akhtar.

    Oczy białego chłopaka wydawały się małe i martwe, kiedy upuścił zgniecioną puszkę i ruszył wolno w stronę lady. Wsunął jedną rękę do kieszeni bluzy z kapturem.

    – Zmuś nas – wycedził.

    Z tyłu za nim jego kumple rzucili prawie puste puszki na podłogę, resztki napoju rozlały się po posadzce.

    – Sorki – mruknął jeden z nich.

    Nagle Helen zrobiło się sucho w ustach. Włożyła rękę do torebki i zacisnęła dłoń na portfeliku, gdzie znajdowała się jej służbowa odznaka. To była tylko brawura nastolatków, tak w każdym razie sądziła. Jedno błyśnięcie odznaką, parę ostrych słów i gnojki zmyłyby się stąd w okamgnieniu.

    – Osama chyba się sfajdał.

    W tej samej chwili włączył się zawodowy instynkt Helen, owładnęło nią znacznie silniejsze przeświadczenie. Bądź co bądź chłopak mógł mieć w kieszeni nóż. Wiedziała, że nie może zakładać niczego z góry, i zdawała sobie sprawę z tego, co może spotkać niedoszłych bohaterów. Znała jednego z funkcjonariuszy służb pomocniczych z Forest Hill, który kilka miesięcy temu upomniał czternastolatka za rzucenie puszki na ziemię. Funkcjonariusz wciąż leżał podłączony do respiratora.

    Rok czy dwa lata temu też była taka.

    Teraz jednak ma dziecko...

    – Sklepik twój, ale kraj nie.

    Mężczyzna, który czekał, by go obsłużono, przysunął się do niej. Czy próbował ochronić ją, czy siebie? Tak czy owak ciężko oddychał, a kiedy się odwróciła, zobaczyła, że lustrował wzrokiem drzwi, rozważając, czy pobiec w ich stronę.

    Zastanawiał się, czy powinien coś zrobić.

    Tak jak ona.

    – Jeśli nie macie przy sobie plecaka wyładowanego materiałami wybuchowymi, to zachowujecie się jak cioty.

    Biały chłopak postąpił jeszcze krok w stronę lady. Uśmiechnął się i otworzył usta, aby coś jeszcze powiedzieć, ale zamilkł, kiedy zobaczył, że pan Akhtar wyjął spod lady kij bejsbolowy.

    Jeden z chłopaków przy lodówce zagwizdał ironicznie i mruknął z przekąsem:

    – Oj, uważaj.

    Sprzedawca okazał się zdumiewająco szybki.

    Helen przesunęła się w stronę końca lady, jednak dalej już nie mogła się wycofać z uwagi na stojącego za nią mężczyznę, i patrzyła w osłupieniu, jak Akhtar wyskakuje zza kontuaru i wymachuje dziko kijem bejsbolowym.

    – Precz stąd! Won, ale już!

    Biały chłopak wycofywał się szybko, wciąż trzymając rękę w kieszeni, podczas gdy jego kumple odwrócili się i rzucili w stronę drzwi, strącając po drodze z półek puszki i pudełka z płatkami. Wykrzykiwali pogróżki i zapowiadali, że wrócą, a jeden z nich zawołał, iż w sklepiku i tak śmierdzi curry.

    Kiedy ostatni z nich wybiegł na ulicę, wciąż miotając przekleństwa i groźby oraz wykonując obsceniczne gesty, Akhtar z trzaskiem zamknął drzwi. Sięgnął do kieszeni po klucze i przekręcił zamek, po czym oparł się czołem o szybę. Ciężko dyszał.

    Helen postąpiła krok w jego stronę, pytając go, czy dobrze się czuje.

    Na zewnątrz jeden z chłopaków kopnął w witrynę i splunął na szybę. Strużka zaczęła ściekać po szkle, obok reklam nauki ogrodnictwa, gry na gitarze i masażu, kiedy kumple odciągnęli chłopaka na bok.

    – Zgłoszę to – powiedziała Helen. – Wszystko jest zarejestrowane na nagraniu z kamery przemysłowej, więc nie ma się czym przejmować. – Spojrzała na niedużą kamerę nad ladą i zorientowała się, że prawdopodobnie była to atrapa. – Mogę podać dokładne rysopisy całej trójki. Wie pan, że jestem policjantką, więc...

    Wciąż odwrócony do niej plecami Akhtar pokiwał głową i ponownie zaczął gmerać przy kluczach.

    – Panie Akhtar?

    Kiedy sprzedawca znowu się odwrócił, trzymał w dłoni rewolwer.

    – Jezu – wyszeptał mężczyzna stojący obok Helen.

    Głośno przełknęła ślinę, próbując zapanować nad drżeniem nóg i głosem.

    – Co pan...?

    W tej samej chwili Akhtar zaczął krzyczeć i kląć na całe gardło, bezceremonialnie wyjaśniając Helen i drugiemu klientowi, co się stanie, jeżeli nie będą wykonywać jego poleceń. Jednak przekleństwa w jego ustach zabrzmiały dość niezręcznie, jak kwestia wypowiadana przez kiepskiego aktora.

    Albo niegroźne kłamstewko.

    – Zamknijcie się! – zawołał. – Morda w kubeł lub zaraz was tu, kurwa, pozabijam.

    2

    – Na miłość boską, mówi się espresso – oburzył się Tom Thorne. – Espresso.

    Mężczyzna, który rzecz jasna nie mógł go usłyszeć, z entuzjazmem opowiadał o tym, że nie jest w stanie rozpocząć dnia bez właściwego zastrzyku nieodzownej kofeiny. Raz jeszcze powtórzył to bluźniercze słowo, a Thorne walnął dłonią w kierownicę.

    – Nie ekspresso, ty bucu. W tym słowie nie ma cholernego ks...

    Stojąc w korku w godzinach szczytu i w żółwim tempie pełznąc na północ, ku Haverstock Hill, Thorne spojrzał w prawo i zobaczył przyglądającą mu się kobietę siedzącą za kierownicą sportowego mercedesa. Uśmiechnął się i uniósł brwi. Kiedy się odwróciła, burknął:

    – A idź w cholerę.

    Miał nadzieję, że widząc go mówiącego do siebie, kobieta pomyśli, że rozmawiał przez komórkę z zestawem głośnomówiącym, ale ona najwyraźniej wzięła go za mamroczącego pod nosem świra.

    – Zakładam, że dobre mocne ekspresso daje ekstrakopa na dobry początek ekstradnia, czyż nie?

    Szukając czegoś lepszego, jakiejś muzyki, zaczął manipulować gałką przy radiu. Ostatecznie poprzestał na słodkich folkowych klimatach, łagodnym ciepłym głosie i piosence, która wydała mu się znajoma.

    Pokrzykiwanie na radio było zapewne jeszcze jedną oznaką starzenia, uznał Thorne. Jedną z wielu. Znajdowało się na samym szczycie listy starczych ułomności, wraz z lekką utratą słuchu w prawym uchu i przekonaniem, że w telewizji naprawdę nie ma teraz nic ciekawego do oglądania. I z zastanawianiem się, dlaczego nastolatkom podoba się noszenie spodni z krokiem na wysokości kolan.

    Piosenka się skończyła, a didżej radośnie poinformował go, jaka to stacja radiowa.

    Słuchanie Programu Drugiego też plasowało się wysoko na tej liście!

    Zmiana zdania w różnych kwestiach czy temperamentu również była dla niego niewykonalna. Thorne doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale też bywały takie dni, kiedy mógł nawet przyznać, że obstawianie przy swoim niekoniecznie oznacza coś złego. Mógł zaakceptować zmianę zachodzącą stopniowo, prawie niedostrzegalnie, lecz rzadko czuł się swobodnie, gdy odbywała się choćby odrobinę gwałtowniej. Nawet jeśli było to konieczne. Ostatnio w jego życiu zaszło zbyt wiele zmian, niektóre były nadal w toku, a on wciąż nie potrafił sobie z nimi poradzić.

    Przystosować się do nich.

    Ruszył trochę zbyt ostro spod świateł, klnąc w żywy kamień, gdy jego stopa ześlizgnęła się z mało jeszcze znajomego pedału gazu.

    Choćby ten cholerny samochód.

    Ostatecznie zamienił swoje ukochane BMW CSi rocznik 1975 na dwuletnie series 5, pewniejszy model, do którego łatwiej mógł dostać części w razie potrzeby. Jak dotąd auto było pierwszą i jedyną rzeczą, z którą ostatecznie się pożegnał, ale czekały go jeszcze inne, drastyczniejsze zmiany. Jego mieszkanie w Kentish Town miesiąc temu zostało wystawione na sprzedaż, lecz wciąż wymagało drobnych renowacji, a potencjalni nabywcy jakoś nie ustawiali się w kolejce do obejrzenia nieruchomości. Poza tym, mimo iż od wielu tygodni wypytywał tu i tam, szukając po cichu okazji, nie udało mu się jak dotąd załatwić przeniesienia do innego wydziału.

    No i jeszcze sprawa z Louise...

    Wszystkie, bynajmniej niezbyt przyjemne, zmiany w życiu Thorne’a wydawały się mało znaczące w porównaniu z tą. Samochód, mieszkanie, praca. Sporo zmian w jego życiu nastąpiło w związku z tym, co się stało z Louise.

    Rozstali się ostatecznie przed kilkoma miesiącami, a ich związek trwał ponad dwa lata. Przez połowę tego czasu było lepiej, niż którekolwiek z nich tego oczekiwało, a na pewno o niebo lepiej, niż zdarza się w związkach funkcjonariuszy policji. Jednak jako para nie byli dostatecznie silni, by poradzić sobie z utratą dziecka. Żadne z nich nie potrafiło dać drugiej stronie potrzebnej pociechy, oboje cierpieli więc osobno i zapłacili za to słoną cenę. Louise była święcie oburzona, że Thorne z pozoru o wiele łatwiej radził sobie z bólem i cierpieniem obcych ludzi, a on borykał się z poczuciem winy, iż poronienie Louise nie zdruzgotało go tak bardzo, jak powinno. Zanim poczucie winy się wypaliło, a Thorne wreszcie przyznał, jak bardzo chciał zostać ojcem, dla nich obojga było już za późno.

    Łączył ich sporadyczny seks, lecz nawet i to się wypaliło. Louise zebrała się w końcu na odwagę, by powiedzieć to, co było konieczne, ale Thorne już od jakiegoś czasu się tego spodziewał. Czuł, że ich rozstanie zbliża się wielkimi krokami, zanim ich uczucia staną się zbyt mroczne i destrukcyjne.

    Oboje zatrzymali swoje mieszkania, co jeszcze bardziej wszystko ułatwiało. Z mieszkania Thorne’a w Kentish Town Louise zabrała kosz na bieliznę wypchany ciuchami i kosmetykami, a on opuścił jej mieszkanie z torbą podróżną, paroma puszkami piwa i pudełkiem płyt kompaktowyh. Pożegnali się uściskiem, ale równie dobrze mógłby być to uścisk dłoni. Ładując torbę i resztę rzeczy do bagażnika samochodu, Thorne stwierdził, że może to właściwy moment, aby dokonać innych zmian.

    Aby zacząć od nowa...

    Skręcił w stronę Finchley i niemal natychmiast znów stanął w korku. Zostało niewiele ponad osiem kilometrów, ale od Hendon i Becke House wciąż dzieliło go dobre pół godziny jazdy. Od Becke House, siedziby Sekcji Zachodniej Wydziału Zabójstw.

    – Dlaczego, u licha, chcesz zmienić pracę?

    Kilka tygodni temu wybrał się na piwo z Philem Hendricksem, a pochodzący z Manchesteru patolog jak zawsze nie wahał się wyrazić swojej opinii.

    Thorne pokręcił głową, ale i tak go wysłuchał. Cenił zdanie Hendricksa zarówno w sprawach zawodowych, jak dotyczących jego życia prywatnego, bo patolog był poniekąd jego najlepszym przyjacielem.

    Jedynym przyjacielem – jak niezmiennie powtarzał mu Hendricks.

    – Dlaczego nie?

    – Bo to nie jest... konieczne. Nie jest niezbędne. Zupełnie jakbym, przeprowadzając autopsję jakiegoś nieszczęśnika, któremu ktoś wpakował dwanaście kul w głowę, stwierdził, na marginesie, że facet miał zwężone arterie i lekką wadę serca i mogło to mieć coś wspólnego z jego śmiercią.

    – Upiłeś się – mruknął Thorne.

    – Po prostu tego już za wiele, ot i wszystko. Tylko dlatego, że się z kimś rozstałeś, nie znaczy, że powinieneś wszystko zmienić. Samochód... tak! Jak najbardziej! To cholerstwo było pieprzoną śmiertelną pułapką. Nie twierdzę też, że nie powinieneś przeprowadzić się do nowego mieszkania. Znajdziemy ci coś fajniejszego niż nora, w której teraz się kisisz, i wybiorę się z tobą, żebyś kupił jakieś naprawdę porządne meble, ale czy musisz rozglądać się za nową robotą?

    – To wszystko jest ze sobą powiązane.

    – Wszystko, czyli co?

    – Nowy początek – odparł Thorne. – Nowy rozdział, czy jak to się mówi w takich sytuacjach.

    – Jesteś bardziej pijany niż ja.

    Potem przeszli na rozmowę o piłce nożnej i żałosnym życiu seksualnym Thorne’a, ale zdawał sobie sprawę, że Hendricks miał rację, i od tej pory myślał głównie o tym. Chociaż nadal wierzył, że postępuje słusznie, szukając nowych wyzwań, na samą myśl o odejściu z wydziału zabójstw czuł się nieswojo. Natura tej pracy i powszechnie stosowana polityka chronienia własnego tyłka sprawiały, że ciężko było o atmosferę wzajemnego zaufania między członkami zespołu. Thorne nauczył się cenić relacje, jakie miał z ludźmi, z którymi pracował na co dzień. Z ludźmi, których lubił i szanował. Oczywiście zdarzali się idioci, ale to detal.

    Lepsze znane niebezpieczeństwo niż nieznane.

    W radiu Chris Evans rozzłościł go niemal tak bardzo jak facet od „ekspresso", więc je wyłączył. Włączył za to odtwarzacz i przejrzał zawartość dziesięciopłytowego zestawu, który miał akurat dostępny. Podkręcił dźwięk, gdy rozległy się pierwsze, znajome dźwięki gitary i szorstki głos zaczął śpiewać.

    Johnny Cash, Ain’t No Grave.

    – Skoro już tak się zaangażowałeś w te zmiany – powiedział Hendricks – może mógłbyś coś zrobić z tą swoją słabością do kretyńskiej kowbojskiej muzyki.

    Thorne uśmiechnął się, przypominając sobie zbolały wyraz twarzy przyjaciela, i mozolnie ruszył naprzód przez zakorkowane ulice w stronę biura.

    Nie zamierza korzystać z pierwszej okazji, jaka się nawinie. Istniało spore prawdopodobieństwo, że długo nie nadarzy się nic odpowiedniego, żaden stosowny wakat, a do tej pory będzie mógł przecież zmienić zdanie.

    Na razie będzie robił swoje i cierpliwie czekał, co się wydarzy.

    3

    Cofając się przed wymierzoną w siebie bronią, Helen spostrzegła twarz w szybie wystawowej ponad ramieniem Akhtara. Jeden z chłopaków przegnanych ze sklepiku obserwował rozwój wydarzeń z rozdziawionymi ustami. Zawołał coś do jednego z kumpli, zanim biegiem pognał w stronę dworca. Nawet jeżeli Akhtar to usłyszał, nie wydawał się specjalnie przejęty. Podszedł w stronę Helen i stojącego obok niej mężczyzny.

    Pan Akhtar.

    Nie mogła z pełną świadomością stwierdzić, że go zna, ale od ponad roku przychodziła do jego sklepiku. Codziennie rozmawiali, a właściwie wymieniali uprzejmości, lecz mimo wszystko...

    Co on kombinował, do cholery?

    Celując w ich stronę, Akhtar nakazał Helen i drugiemu klientowi, aby obeszli ladę i skierowali się na zaplecze. Na poobijanym stoliku stał telewizor. Akurat leciał Daybreak z wyciszonym dźwiękiem. Stało tu jedno krzesło, szafka, a w kącie lodówka z czajnikiem, paroma kubkami i dzbankiem do kawy. Poza niedużą umywalką niemal każdy centymetr trzech z czterech ścian zajmowały kartonowe pudła i sterty plastikowych palet z zapasami różnych towarów.

    Żywność w puszkach, chrupki, papierowe ręczniki kuchenne, papierosy.

    Było tu dwoje drzwi. Te z zasuwkami u góry i u dołu i z masywną kłódką z całą pewnością prowadziły na zewnątrz, do zaułka na tyłach sklepu. Helen domyślała się, że za drzwiami z taniej sklejki znajduje się toaleta.

    Akhtar powiedział, że jest mu przykro z powodu ciasnoty, i kazał im stanąć pod pustą ścianą. Zapytał Helen, czy ma telefon komórkowy. Odparła, że tak, w torebce. Kazał jej przesunąć torebkę po podłodze w jego stronę, a potem zażądał, aby mężczyzna oddał mu swoją komórkę. Później, kiedy już usiadł za biurkiem, rozkazał obojgu, aby usiedli na podłodze. Nie odrywając od nich wzroku, sięgnął do szuflady i rzucił Helen dwie pary metalowych kajdanek.

    – Z internetu – powiedział. – Najlepsza jakość. Myślę, że używacie takich samych.

    Helen podniosła kajdanki z podłogi.

    – Jeszcze nie jest za późno, aby to przerwać – odezwała się. – Nie wiem, co pan robi, lecz wciąż jeszcze można to wszystko odwrócić. Nie mogę obiecać, że nie trafi pan za kratki, ale uczynię, co w mojej mocy, aby potraktowano pana łagodnie. Słucha mnie pan, panie Akhtar?

    Uśmiechnął się do niej dziwnie.

    – Chciałbym, abyście się przykuli do rur kaloryfera. Każde z was z jednej strony.

    Helen wymieniła spojrzenie z siedzącym obok niej mężczyzną i pokiwała głową. Przykuła jego prawy przegub do cienkiej rurki wpuszczonej w podłogę. Kiedy skończyła, choć wyszło jej to dość nieporadnie i trwało dłużą chwilę, mężczyzna zrobił to samo z jej lewą ręką.

    – Bez obawy – rzekł sklepikarz. – Grzejnik jest wyłączony, więc nie będzie wam za gorąco. – Popatrzył na Helen. – Jak sama pani powiedziała, mamy dziś ładną pogodę.

    Zorientowała się, że próbował żartować, ale dostrzegła napięcie na jego twarzy i usłyszała drżenie w jego głosie. Widziała, że jest przerażony.

    To nie wróżyło nic dobrego.

    Zadowolony, że więźniowie zostali unieruchomieni, Akhtar wstał i wrócił do sklepiku. Mężczyzna siedzący obok Helen przez kilka sekund wpatrywał się w stronę przejścia, a kiedy uznał, że sklepikarz na razie nie wróci, powoli skierował swój wzrok na nią.

    – Jest pani policjantką, zgadza się? – Może dlatego, że odezwał się cicho, jego głos zabrzmiał delikatnie i piskliwie. Mówił ładnym językiem, z lekkim londyńskim akcentem.

    Helen popatrzyła na niego i skinęła głową.

    Miał krótkie włosy, nosił granatowy garnitur i wzorzysty krawat. Uniósł wolną rękę i ściągnął krawat, po czym gwałtownie rozpiął górny guzik koszuli. Obficie się pocił.

    – Co pani zamierza? – spytał.

    – Słucham?

    – Co zamierza pani z tym zrobić?

    Helen popatrzyła na niego.

    – Tak naprawdę niewiele mogę. Przynajmniej na razie.

    Mężczyzna zwiesił głowę.

    – Cholera.

    – Po pierwsze musimy zachować spokój. Jasne?

    – Nie rozumie pani, mam dziś rano spotkanie. Bardzo ważne spotkanie.

    Helen omal nie wybuchnęła śmiechem, ale pohamowała się, dostrzegając wyraz determinacji na twarzy mężczyzny. Wiedziała, że tego typu reakcje nie są niczym niezwykłym. Słyszała o ofiarach zamachów z siódmego lipca błąkających się po ulicach, całych we krwi i tłumaczących policji oraz ratownikom medycznym, że nie trzeba ich zabierać do szpitala, bo bardzo się spieszą na umówione ważne spotkanie czy zebranie. Taka „odwrócona" panika była naturalną reakcją niektórych ludzi, w ten sposób wypierali świadomość powagi sytuacji.

    To tylko parę kropel krwi. To tylko rewolwer...

    – Myślę, że pańskie spotkanie będzie musiało zaczekać – powiedziała.

    Patrzyli na siebie nawzajem przez kilka sekund, aż ujrzała grymas akceptacji na jego twarzy. Pokiwał powoli głową i oparł się o grzejnik, mówiąc:

    – Jestem Stephen.

    – Helen.

    Oboje odwrócili się, gdy z wnętrza sklepu dobiegł ich hałas. Głośny, metaliczny zgrzyt i klekot. Stephen spojrzał na Helen, która powiedziała podniesionym głosem:

    – Opuszcza żaluzje w oknach.

    Nasłuchiwali w ciszy, aż zgrzyt i metaliczne pobrzękiwania ucichły, i zrozumieli, że solidne metalowe żaluzje zostały całkiem zsunięte, by zasłonić sklepową witrynę.

    – Jesteśmy zamknięci – stwierdził Stephen.

    Helen obserwowała wyjście.

    – Chyba raczej chodzi o to, by nie wpuścić nikogo do środka.

    Tak czy inaczej byli zamknięci. Opuszczenie żaluzji i wiążąca się z tym zmiana oświetlenia spotęgowały panikę u mężczyzny. Zaczął szarpać za kajdanki, które grzechotały i ze zgrzytem przesuwały się po rurze grzejnika, i choć stękał z wysiłku, Helen wiedziała, że nic mu to nie da.

    – Proszę przestać – rzekła.

    Stephen zaczął mocować się jeszcze bardziej. Ukląkł i klnąc oraz pokrzykując na przemian, pomagając sobie wolną ręką, próbował wyrwać kaloryfer ze ściany.

    – Proszę przestać...

    Kiedy Akhtar wrócił na zaplecze, zauważył, że Stephen zmienił pozycję, ale wcale się tym nie przejął. Najwyraźniej wierzył w jakość kajdanek i wytrzymałość rur kaloryfera. Przez kilka minut mocował się z ciężką metalową szafką, przesuwając ją centymetr po centymetrze od ściany pod drzwi tylnego wejścia.

    Zanim skończył, ociekał potem. Usiadł za biurkiem i otarł twarz chustką, po czym wyjął rewolwer z kieszeni i położył na biurku. Odwrócił się, by spojrzeć na Helen.

    – Bywała pani setki razy w moim sklepiku – odezwał się – ale wciąż nie znam pani imienia.

    Pomimo sytuacji i chaosu myśli Helen poczuła nieprzyjemne poczucie winy. Powiedziała sobie, że to absurdalne. Kilka słów zamienianych każdego dnia i zachowanie odpowiedniego dystansu. Czy ten człowiek chciał czegoś więcej? Czy czuł się... zbywany? Albo odrzucony? Czy czuł do niej coś więcej?

    – Helen – powiedziała. – Detektyw sierżant Helen Weeks.

    Skinął głową.

    – Ja jestem Javed... – Popatrzył na mężczyznę siedzącego po drugiej stronie kaloryfera. – Bardzo mi przykro, że został pan w to wciągnięty, panie...

    Stephen wciąż ciężko oddychał. Nie uniósł wzroku.

    – Stephen Mitchell.

    – Mogę jedynie przeprosić, panie Mitchell.

    – Niech pan posłucha, Javedzie...

    Akhtar nie pozwolił Helen dokończyć.

    – W jakim wydziale pani pracuje, pani Weeks?

    To pytanie zbiło ją z tropu.

    – Słucham?

    – Jakie sprawy pani prowadzi? Włamania? Oszustwa? Morderstwa?

    – Jestem w wydziale zajmującym się ochroną dzieci.

    – A więc nie morderstwami.

    – Zdarza się...

    – Muszę jak najszybciej pomówić z kimś z policji.

    – Niech pan więc porozmawia ze mną. – Starała się, by ton jej głosu brzmiał rzeczowo i konkretnie. – Proszę mi powiedzieć, o co chodzi, postaramy się temu zaradzić. Cokolwiek pana dręczy, to im szybciej nas pan wypuści, tym lepiej.

    – Nie rozumie pani. Muszę mówić z konkretnym funkcjonariuszem policji i potrzebuję pani pomocy.

    – Chciałabym panu pomóc, ale nie mogę.

    Głos uwiązł Helen w gardle, gdy zauważyła, że wyraz twarzy Akhtara zmienił się i mężczyzna sięgnął po broń. Zorientowała się, że przynajmniej na jakiś czas zerwał z przepraszającą czy zdroworozsądkową postawą.

    – Musi pani skorzystać ze swojej komórki – zawołał. – I niech pani powie, komu trzeba, żeby ściągnął tego gliniarza.

    Mówiąc, przez cały czas wymachiwał bronią, a Helen widziała, że jego groźne gesty wywoływały u Mitchella coraz większą panikę.

    – Niech pani go tu ściągnie. Ale już! Jasne? – Akhtar rzucił Helen jej torebkę i musiała unieść wolną rękę, by osłonić twarz przed uderzeniem. – Niech tu przyjedzie, a jak już się zjawi, powiem, co ma mu pani przekazać.

    Na zewnątrz rozległ się przybierający na sile jęk syren. Przez kilka sekund Akhtar i Mitchell patrzyli na nią z przejęciem. Helen czuła gniew i strach emanujący od nich obu, a także z jej wnętrza. Choć kaloryfer był wyłączony, miała wrażenie, jakby grzał pełną parą.

    – O kogo chodzi? – spytała.

    Akhtar podał jej nazwisko.

    – Znam go – powiedziała. – Nie za dobrze, ale...

    – To świetnie – mruknął Akhtar. – To może pomóc nam obojgu. Helen drżącą ręką sięgnęła do torebki po komórkę.

    4

    Thorne zdążył akurat strzelić sobie kawę ze starego, mocno już zużytego automatu w sali odpraw i zmierzał do swojego gabinetu, kiedy w korytarzu pojawił się nadinspektor Russell Brigstocke i zastąpił mu drogę.

    – Nie zdejmuj kurtki – powiedział.

    – Do cholery, czy mogę przynajmniej dopić kawę? – Thorne dostrzegł wyraz twarzy przełożonego i przestał się uśmiechać. – Co jest?

    – Mamy problem w południowym Londynie.

    – Południowym?

    Ekipa Thorne’a działała we wschodniej i północnej części miasta, rzadko, jeżeli w ogóle, zapuszczała się na południe od rzeki. Nawet kiedy nie pracował, Thorne starał się nie zbliżać do drugiego brzegu Tamizy.

    – Wydział do spraw Ochrony Dzieci odebrał telefon od jednej z ich pracownic, która twierdzi, że jest przetrzymywana pod bronią w sklepiku w Tulse Hill. – Brigstocke spojrzał na świstek, który trzymał w ręku. – Sierżant Helen Weeks.

    – Chyba znam to nazwisko – powiedział Thorne i zaczął szukać w pamięci.

    – WOD wyszukał nas w systemie i zgłosił się z tą sprawą do mnie. Tak więc...

    – Facet tej kobiety został potrącony na przystanku autobusowym ponad rok temu. – Thorne próbował przypomnieć sobie, jak wygląda ta kobieta; rozmawiał z nią w swoim gabinecie i na pogrzebie. – On też pracował w resorcie, pamiętasz?

    – Nie, ale to może być ważne. – Brigstocke pokręcił głową. – Choć właściwie nie wiadomo. Istotne jest...

    – Chwileczkę, co to ma wspólnego z nami?

    – Nie z nami – odparł Brigstocke. – Z tobą.

    Thorne poczuł nieprzyjemne świerzbienie skóry na karku i w tej chwili żałował, że nie wziął chorobowego.

    – Ten sklepikarz najwyraźniej poprosił o sprowadzenie na miejsce właśnie ciebie. – Nadinspektor wciąż gapił się na świstek papieru, jakby mógł w ten sposób wydobyć coś więcej ze skąpych informacji, jakimi dysponował. – Albo raczej „zażądał", bo przecież trzyma na muszce funkcjonariuszkę policji.

    – Wiemy, jak on się nazywa?

    – Akhtar.

    Kolejne nazwisko, które Thorne rozpoznał, i Brigstocke wiedział, że tak właśnie będzie. Imię zapewne nic by mu nie powiedziało, ale nazwisko owszem.

    – Sprawa zabójstwa z zeszłego roku – powiedział Thorne. – Zgadza się?

    – To ojciec tego dzieciaka – mruknął Brigstocke.

    Thorne próbował przypomnieć sobie, jak wyglądał ten mężczyzna, ale bez powodzenia. Pamiętał natomiast jego niepohamowany gniew, kiedy ogłoszono wyrok, wściekłość, jaką mężczyzna wyładował na Thornie i jego kolegach przed gmachem sądu. Choć szczerze mu współczuł, próbował go uspokoić i uświadomić, że powinien wyrazić swoje niezadowolenie wobec sędziego, a nie policji.

    Thorne’owi utkwiło w pamięci to, że mężczyzna odchodził stamtąd ze łzami w oczach.

    – W czym rzecz właściwie?

    Wzruszenie ramion Brigstocke’a zdawało się mówić „wiesz tyle samo co ja".

    – To bez sensu – uznał Thorne. – Proces odbył się dawno temu. Osiem, dziewięć miesięcy temu.

    – Powtarzam, że wiem tyle co i ty. – Brigstocke pomachał świstkiem papieru. – Postaram się dowiedzieć czegoś więcej, gdy już będziesz w drodze na miejsce.

    – Mogę zabrać Hollanda?

    – Po prostu jedź tam.

    Thorne pospiesznie wrócił do sali odpraw, polecił detektywowi sierżantowi Dave’owi Hollandowi, aby poszedł za nim, i zbiegł po schodach na parking. Wyjął z bagażnika niebieskiego koguta na magnes i podał podwładnemu, zanim obaj wsiedli do samochodu Thorne’a. Holland odłożył koguta na podłogę i sięgnął po pasy, by je zapiąć.

    – Mogę się dowiedzieć, dokąd jedziemy?

    Wyjeżdżając z parkingu, Thorne podzielił się z nim informacjami, którymi dysponował, po czym skręcił w stronę obwodnicy północnej.

    – Wreszcie coś innego – mruknął Holland.

    Thorne musiał mu przyznać rację, ale nie był pewien, czy akurat teraz rzeczywiście pragnął czegoś innego.

    Wśród coraz większych korków, gdyż na Park Lane wyjeżdżali w godzinach szczytu, Thorne przypomniał sobie, że kiedy widział ostatnio Helen Weeks, była w ciąży. I zbliżał się termin porodu.

    Teraz dziecko powinno mieć około roku.

    – Włącz koguta – powiedział.

    Holland sięgnął po mocowaną na magnes

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1