Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Pułapka
Pułapka
Pułapka
Ebook451 pages5 hours

Pułapka

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Kto raz został gangsterem, pozostaje nim na zawsze.
Minęło już dziesięć lat, odkąd zwęglone szczątki Alana Langforda odnaleziono w lesie, w spalonym samochodzie. Jego żona Donna została skazana za zaplanowanie tego zabójstwa na dziesięć lat pozbawienia wolności. Jednak tuż przed wyjściem z więzienia Donna otrzymuje anonimowy list, a w kopercie zdjęcia swojego męża. Człowiek, którego nienawidziła i, jak jej się wydawało, zamordowała, żyje i ma się świetnie. Jak to możliwe? Gdzie on się ukrywa?
Detektyw inspektor Tom Thorne angażuje się w sprawę, w której nikt nie jest tym, kim się wydaje. Po raz pierwszy będzie musiał rozszerzyć swój teren działania daleko poza Londyn, aby dopaść bezwzględnego mordercę, który nie zawaha się przed niczym, by ochronić swoje nowe życie.
LanguageJęzyk polski
PublisherJentas
Release dateJan 5, 2022
ISBN9788742860168

Read more from Mark Billingham

Related to Pułapka

Titles in the series (24)

View More

Related ebooks

Related categories

Reviews for Pułapka

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Pułapka - Mark Billingham

    Pułapka

    Pułapka

    Pułapka

    © Mark Billingham 2010

    © Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

    Tytuł oryginału: From the dead

    Przełożył Robert P. Lipski

    ISBN: 978-87-428-6016-8

    Tom Thorne

    Kokon

    Mięczak

    Ofiary

    Podpalona

    Zapomniani

    Uprowadzony

    Mściciel

    Naśladowca

    Pułapka

    Presja

    Perswazja

    Kości

    Czas śmierci

    –––

    Dla Petera Cocksa

    Zawsze będziemy mieć Mijas...

    PROLOG

    Przez kilka sekund po eksplozji zbiornika paliwa w lesie panuje kompletna cisza.

    A w każdym razie wydaje się, jakby dopiero po dłuższej chwili całkowitej ciszy i bezruchu wszystkie znajdujące się w okolicy ptaki i owady, przerażone tym, co się stało, wypuściły wstrzymany na moment oddech. Wiatr też na kilka sekund ustał, a gdy znów zaczął wiać, tylko cichutko szumiał pośród drzew. A może to dwaj mężczyźni przyglądający się płonącemu samochodowi potrzebowali tej chwili, żeby przestało im dzwonić w uszach.

    No i oczywiście aby mężczyzna w samochodzie w końcu przestał krzyczeć.

    Kiedy dziesięć minut wcześniej wlekli go w stronę jaguara, młodszy z nich musiał kilka razy walnąć tego nieszczęsnego dupka, żeby się zamknął. Odkąd jednak wepchnęli go na fotel i unieruchomili, nie byli już w stanie go uciszyć. Zwłaszcza że zobaczył kajdanki i kanister z benzyną wyjęte z bagażnika.

    I uświadomił sobie, co zamierzają.

    – Nie spodziewałem się, że narobi takiego rabanu – mruknął starszy mężczyzna.

    – Zawsze robią raban. – Młodszy pociągnął nosem i uśmiechnął się. – Zwykle nie bywasz przy czymś takim, co?

    – Jeżeli mogę tego uniknąć, to nie.

    Starszy mężczyzna wcisnął dłonie w kieszenie kurtki Barbour, uniósł wzrok i zlustrował drzewa okalające niewielką polanę. Zaczęło już zmierzchać i robiło się coraz chłodniej.

    Młodszy uśmiechnął się.

    – Bez obawy, za chwilę będzie cieplej.

    Otworzył tylne drzwiczki jaguara i zaczął rozlewać wokół benzynę.

    Mężczyzna przykuty kajdankami do kierownicy miotał się w przód i w tył na fotelu, kajdanki pobrzękiwały, uderzając o orzechową okładzinę kierownicy, a kropelki śliny opryskały przednią szybę i tablicę rozdzielczą. Zaczął krzyczeć, błagać, by mężczyzna z kanistrem przestał. Mówił, że ma rodzinę, wymieniał imiona.

    – Nie musicie tego robić... Na miłość boską... Błagam...

    Starszy skrzywił się, jakby dopadł go paskudny ból głowy, i kazał koledze zamknąć drzwiczki, aby choć trochę wytłumić ten piekielny hałas. Młodszy mężczyzna wykonał polecenie, wrzucił pusty kanister do bagażnika, po czym podszedł i zaproponował swojemu pracodawcy papierosa. Tamten odmówił, ale po chwili wyjął zapalniczkę i zapalił swojego.

    – Zadowolony?

    Mężczyzna w kurtce pokiwał głową.

    – Musiałem zadbać o wszystkie szczegóły. No wiesz, o ubranie, biżuterię, takie tam.

    Młodszy skinął głową w stronę auta.

    – Szkoda twojego zegarka.

    Starszy mężczyzna zerknął na swoją rękę, na ślad po zegarku – blady pasek na tle opalenizny z Barbadosu.

    – To przecież tylko... rzecz. – Wzruszył ramionami. – Zegarki, samochody i cały ten kram. W ostatecznym rozrachunku to nic nie znaczy. Zupełnie nic. Liczy się to, że żyjesz, no nie?

    Młodszy głęboko zaciągnął się dymem z papierosa, po czym wypuścił go przez zęby. Wziął jeszcze dwa głębokie wdechy i pstryknięciem palcami posłał niedopałek w stronę drzew.

    – Mam to skończyć? – zapytał.

    Znów wyjął zapalniczkę, a z drugiej kieszeni szmatę, którą skręcił, po czym podszedł do auta.

    Mężczyzna w jaguarze płakał i tłukł głową o boczną szybę. Głos miał ochrypły, urywany, słyszalny tylko przez chwilę, czyli tyle, ile trwało otwarcie drzwiczek, trzask zapalniczki i wrzucenie zapalonej szmaty na tylne siedzenie. Zaledwie sekundy, ale wystarczyło, by usłyszeć wypowiadane przez tamtego słowa.

    Znów imiona. Jego żony i syna.

    Wypowiadał je teraz wyłącznie do siebie, powtarzając raz po raz z zamkniętymi oczami, aż dym sprawił, że ugrzęzły mu w gardle.

    Dwaj mężczyźni cofnęli się w stronę drzew i z bezpiecznej odległości obserwowali rozprzestrzeniające się płomienie. W półtorej minuty rozleciały się wszystkie szyby, a postać na przednim siedzeniu stała się czarnym, poskręcanym kształtem.

    – Dokąd pojedziesz?

    Starszy mężczyzna szturchnął czubkiem buta błotnistą ziemię.

    – A po co chciałbyś to wiedzieć?

    – Tak tylko spytałem.

    – Ta, jasne. Pomyśl raczej o bezwartościowym szajsie, na który wydasz swoje pieniądze.

    – Chcesz powiedzieć: twoje pieniądze.

    – Rzadko nadarzają się takie okazje, co? Ile razy zapłacono ci dwukrotnie za tę samą robotę?

    – Nigdy dotąd nie trafiła mi się taka robota jak ta.

    Właśnie wtedy zbiornik paliwa zajął się ogniem i eksplodował.

    Pół minuty później mężczyźni odwracają się i idą tam, gdzie zostawili drugi samochód; z dala od dźwięków, które po kilku sekundach grobowej ciszy zaczęły rozchodzić się i przetaczać echem po całej polanie. Szumu wiatru, szelestu liści i skrzypienia gałęzi. Trzasku i skwierczenia płomieni pożerających ciało i tapicerkę.

    Mniej więcej sto metrów od głównej drogi starszy mężczyzna przystaje i unosi wzrok.

    – Posłuchaj...

    – Co jest?

    Starszy czeka, po czym wskazuje ręką, kiedy znów wychwytuje dźwięk.

    – Dzięcioł. Słyszysz?

    Młodszy mężczyzna kręci głową przecząco.

    – Wielki, nakrapiany, jak sądzę. Jest ich najwięcej – kontynuuje starszy.

    Ruszają dalej, z każdą chwilą w lesie robi się coraz ciemniej.

    – Skąd to wszystko wiesz?

    – Czytam – odpowiada starszy – książki, czasopisma, co mi wpadnie w ręce. Ty też powinieneś kiedyś spróbować.

    – No cóż, teraz będziesz miał wolnego czasu pod dostatkiem.

    Młodszy mężczyzna wskazuje ruchem głowy w stronę samochodu. Ognista łuna jest wyraźnie widoczna półtora do dwóch kilometrów za nimi, blask przebija pomiędzy mroczną plątaniną masywnych dębów i ogromnych buków.

    – Będziesz mógł czytać o dzięciołach od bladego świtu aż do nocy.

    Teraz, kiedy nie żyjesz...

    CZĘŚĆ PIERWSZA

    NIEZŁA SZTUCZKA

    1

    Anna Carpenter wcześniej tylko raz jadła sushi, kiedy jakiś facet, którego ledwie znała, próbował jej zaimponować, ale po raz pierwszy trafiła do lokalu takiego jak ten, z pasem transmisyjnym. To miało sens, bo mogła przyjrzeć się jedzeniu, zanim na coś się zdecydowała, i nie miało znaczenia, czy przepuściło się coś kilka razy, pozwalając, by przejechało obok, skoro wszystko i tak było na zimno.

    Diabelnie sprytni ci Japończycy...

    Sięgnęła po talerz z nigiri z łososiem i poprosiła siedzącego obok niej mężczyznę o sos sojowy. Z uśmiechem przesunął butelkę w jej stronę, a następnie zaproponował słoiczek z wasabi.

    – Boże, nie, to jest naprawdę ostre, prawda?

    Mężczyzna stwierdził, że wszystko polega na tym, by nie przesadzić, na co odparła, że woli nie ryzykować, bo w kwestii jedzenia surowych ryb była kompletną nowicjuszką.

    – Ma pani teraz przerwę na lunch? – zapytał mężczyzna.

    – Tak. A pan?

    – Jestem sam dla siebie szefem i szczerze mówiąc, jeżeli tylko mogę, wymykam się na dłużej niż godzinę. – Wprawnie podniósł z talerza coś, co wyglądało jak niewielki pasztecik, i zanurzył w sosie. – Pracuje pani w pobliżu?

    Anna pokiwała głową, bo usta miała wypełnione ryżem, ale w końcu mruknęła:

    – Tak.

    – Czym się pani zajmuje?

    Przełknęła ślinę.

    – Jestem zwykłą stażystką – odpowiedziała. – Staram się nie skonać z nudów.

    Obok niej pojawił się kelner z zamówioną butelką wody i zanim się oddalił, ona i siedzący obok mężczyzna znowu stali się nieznajomymi. Anna najwyraźniej czuła się równie niezręcznie jak on, wahając się, czy ponownie nawiązać rozmowę, a żadne z nich nie potrzebowało przypraw, które mogliby sobie nawzajem podać.

    Jedli, wymieniając uśmiechy. Zerkali na siebie nawzajem i odwracali wzrok. Od czasu do czasu, kiedy któremuś z nich trafił się wyjątkowo znakomity kąsek, podkreślali to skinieniem głowy.

    Mężczyzna był dobrze po trzydziestce, co najmniej dziesięć lat starszy od niej, i nieźle wyglądał w lśniącym granatowym garniturze, który zapewne kosztował tyle co jej samochód. Gdy się uśmiechał, na jego twarzy pojawiały się zmarszczki, a poniżej jabłka Adama miał niedogolony spłachetek skóry. Wyglądał na wysportowanego, ale nie do przesady, i domyślała się, że nie należał do mężczyzn, którzy używali kosmetyków częściej niż ona.

    Wciąż siedział obok niej, kiedy skończyła.

    – Może się odważę i następnym razem spróbuję wasabi – powiedziała.

    – Słucham? – Spojrzał na nią z udawanym zaskoczeniem, jakby zapomniał, że tam była.

    Anna nie dała się zwieść. Od dziesięciu minut miała świadomość, że skończył jeść. Zobaczyła stosik pustych talerzy obok niego, widziała, jak wypił filiżankę zielonej herbaty, i wiedziała doskonale, że czekał, aby skończyła. Nachyliła się w jego stronę.

    – Moglibyśmy pójść do hotelu.

    Teraz zaskoczenie nie było udawane. Nie spodziewał się, że to ona wykona pierwszy ruch. Otworzył usta i zaraz je zamknął.

    – Jeżeli faktycznie możesz wyrwać się na dłużej niż godzinę.

    Pokiwał głową, lecz nie nawiązał z nią kontaktu wzrokowego.

    – Może przekonamy się, czy naprawdę lubisz sushi.

    To było dość wulgarne i zaczerwieniła się, kiedy to powiedziała, ale natychmiast zorientowała się, że ta sztuczka jej się udała.

    Chryste – wymamrotał, a wywołujący zmarszczki uśmiech jeszcze się poszerzył.

    Przywołał kelnera i wskazał na puste talerze Anny i swoje, aby dać do zrozumienia, że zapłaci za nich oboje.

    Do hotelu było pięć minut piechotą. Znajdował się na tyłach Kingsway, w rozsądnej odległości od stacji metra Holborn i dobrze zaopatrzonego sklepiku chemicznego. Klasę lub dwie wyżej od Travelodge, oferował rozsądną cenę.

    Mężczyzna wyjął portfel, gdy podeszli do recepcji.

    – Nie jestem dziwką – powiedziała Anna.

    – Wiem.

    – Chętnie dołożę się do opłaty za pokój.

    – Nie ma sprawy – mruknął. – Wspominałaś, że jesteś stażystką, więc...

    – Dobra, nieważne.

    Wychwyciła spojrzenie młodego mężczyzny za pulpitem recepcyjnym. Pokiwał głową uprzejmie, by zaraz odwrócić wzrok, kiedy uświadomił sobie, że nie powinien w żaden sposób dać do zrozumienia, iż widział ją już wcześniej.

    – Jeżeli chcesz się popisać, możesz zamówić dla nas butelkę czegoś mocniejszego – powiedziała Anna, po czym odwróciła się i przeszła przez hol.

    W windzie zapytał wreszcie, jak ma na imię.

    Pokręciła głową.

    – Ingrid... Angelina... Michelle. Wybierz takie, które najbardziej cię kręci. Dzięki temu to staje się bardziej podniecające.

    Zamknęła oczy i jęknęła cichutko, kiedy zaczął pieścić dłonią jej pośladki.

    Gdy winda zadygotała i zatrzymała się na pierwszym piętrze, rzekł:

    – Mam na imię Kevin.

    Pokój był większy, niż się spodziewała – przyzwoita dwójka – i domyśliła się, że sporo przepłacił, i zrobiło się jej go żal.

    Milutko – stwierdził, zdejmując kurtkę.

    Od razu poszła do łazienki.

    – Daj mi minutkę – powiedziała.

    Korzystając z toalety, wysłała SMS-a, po czym stanęła przed lustrem i starła przesadny makijaż. Usłyszała, jak mężczyzna krząta się za drzwiami, jak zaskrzypiały sprężyny łóżka, i wyobraziła sobie, jak sprawdzał miękkość materaca, naciskając obiema rękami niczym jakiś żigolak z sitcomu, z uśmiechem wciąż przyklejonym do twarzy. Kiedy wyszła, siedział na brzegu łóżka w bokserkach, z dłońmi złożonymi na udach.

    – No i gdzie to sushi? – zapytał.

    – Nie napijemy się wcześniej?

    Jak na zawołanie rozległo się pukanie do drzwi, a mężczyzna skinął głową w ich stronę.

    – Nie mieli szampana – wyjaśnił. – Zamówiłem więc wino musujące. Cena jest zresztą zbliżona...

    Anna szybko otworzyła drzwi, po czym odwróciła się i zobaczyła, że twarz Kevina robi się blada jak ściana, gdy do pokoju weszła jego żona.

    – O cholera – rzucił, przesłaniając jedną ręką szybko zmniejszającą się erekcję, a drugą sięgając po koszulę i spodnie.

    Kobieta mierzyła go wzrokiem już od drzwi, przyciskając torebkę do brzucha.

    – Ty smętny chuju – wycedziła.

    – To ona mnie tu zwabiła, na miłość boską. – Wskazał Annę palcem. – Ja tylko jadłem lunch, a ta... wywłoka...

    – Wiem – powiedziała jego żona. – I musiała zawlec cię tu siłą, choć wyrywałeś się i próbowałeś stawiać opór?

    – Nie wierzę, że to zrobiłaś. Że to zaaranżowałaś.

    – Dziwisz się, że ci nie ufałam?

    Anna próbowała prześlizgnąć się obok żony w stronę drzwi.

    – Lepiej już pójdę.

    Kobieta pokiwała głową i ustąpiła jej z drogi.

    Przelałam już pieniądze na konto pani firmy – powiedziała.

    – Jasne, dzięki...

    – Ty suko – zawołał Kevin.

    Wciąż próbował wciągnąć spodnie, potknął się i upadłby, gdyby nie oparł się o komodę.

    Anna otworzyła drzwi.

    – Aha, i nie pochlebiaj sobie, złotko. Gdyby nie to, że przyjęłam zlecenie, nigdy bym na ciebie nie poleciała.

    Żona miała łzy w oczach, ale jej spojrzenie wyrażało ból i wściekłość. Anna odniosła wrażenie, że oba rodzaje uczuć były skierowane pod adresem męża.

    – Załatwcie to między sobą – rzekła.

    Wyszła pospiesznie na korytarz, gdy Kevin znów zaczął wrzeszczeć, i skrzywiła się, ponieważ drzwi zatrzasnęły się za nią z hukiem. Szybko przeszła obok windy i schodami, przeskakując po dwa stopnie, zeszła do holu. Próbowała nie myśleć o jego twarzy, bladym, bezwłosym ciele i rzeczach, które wyobrażał sobie, że z nią zrobi.

    O słowach, które wykrzykiwał w ślad za nią.

    „Sama siebie oszukujesz, zdziro – powiedział. – Jeżeli myślisz, że nie jesteś dziwką".

    Jadąc na dworzec Victoria, Anna podniosła wyświechtany egzemplarz „Metra" i próbowała czytać. Starała się nie myśleć o swoim popołudniowym zleceniu.

    Sama siebie oszukujesz...

    Wiedziała, że mężczyznę, którego małżeństwo przypuszczalnie bezpowrotnie zniszczyła, zepsuły pieniądze, ale też że niemal wszystko w tym, co robiła, było złe. Widziała wiele krzykliwych stron internetowych i wiedziała, jak większe i lepsze agencje radziły sobie z bardziej radykalnymi rozwiązaniami „specjalistycznych dochodzeń matrymonialnych. W operacji „lep na muchy brała zwykle udział co najmniej dwójka wywiadowców. Bezpieczeństwo i dobro agentki operacyjnej zawsze stawiano na pierwszym miejscu. Były ukryte kamery, mikrofony i ustalone wcześniej tajne sygnały.

    Tak, jasne.

    Widziała drwiący grymas na twarzy Franka, słyszała jego ochrypły, ociekający sarkazmem głos. „Czemu więc nie weźmiesz dupy w troki i nie przejdziesz do jednej z tych większych i lepszych agencji?".

    Wyobrażała sobie, jak rzuca celną ripostę. Jak oświadcza bez mrugnięcia okiem, że któregoś dnia to zrobi. Tak naprawdę jednak, gdyby wchodziła do restauracji japońskiej ze spluwą, ukrytym dyktafonem i piórem strzelającym kwasem, wetkniętym za gumkę od majtek, nie poczułaby się ani trochę lepiej, robiąc to, co robiła.

    Nie była zadowolona z kierunku, w jakim potoczyło się jej życie.

    Pieniądze mogły trochę pomóc, złagodzić uczucie dyskomfortu, ale nie było wyjścia, i tyle. W jednej z rzadkich chwil, kiedy Frank Anderson nie był wściekły, wkurzony albo wulgarny bez żadnych konkretnych przyczyn, kazał Annie usiąść i spróbował wyjaśnić jej sytuację finansową.

    – Chciałbym móc płacić ci trochę więcej – powiedział i zabrzmiało to nieomal szczerze. – Chciałbym, ale rozejrzyj się. W branży usług specjalistycznych, takich jak nasze, wszystko się sypie, a w dodatku dobijają nas kredyty. Rozumiesz?

    Anna zastanawiała się, czy nie powinna przypomnieć Frankowi, że ma magisterium z ekonomii, ale domyślała się, że to zakończyłoby rozmowę.

    „Dlaczego więc nie wrócisz do tego wspaniałego banku, co?".

    To było podchwytliwe pytanie.

    Bo coś mi obiecałeś. Bo myślałam, że to będzie wyzwanie. Bo umierałam z nudów, bawiąc się pieniędzmi innych ludzi, a ty mówiłeś, że jeśli szukam pracy, w której nie ma nic przewidywalnego, która zawsze jest ciekawa i wciągająca, to właśnie takiej jak ta.

    Bo powrót oznaczałby poddanie się.

    Anna przypomniała sobie dzień, w którym zadzwoniła do agencji detektywistycznej F.A., zafrapowana reklamą w miejscowej gazecie, pełna emocji i oczekiwań. Osiemnaście miesięcy temu, w innym życiu. Co ona sobie wyobrażała, rezygnując z dobrze płatnej pracy, porzucając przyjaciół i kolegów dla... czegoś takiego?

    Dziesięć funtów za godzinę, aby parzyć herbatę i dbać o księgowość Franka. Aby odbierać telefony i demaskować facetów, którzy nie potrafili utrzymać interesu w spodniach.

    Pomimo tego, jak potoczyły się sprawy, Anna wiedziała, że instynkt podpowiedział jej właściwie, a z jej ambicjami jest wszystko w porządku. Ilu ludzi utkwiło w miejscu tylko dlatego, że bali się zmiany, choć bardzo jej pragnęli?

    Ilu nie potrafiło nic zrobić ze swoją pracą, partnerem, życiem?

    Pragnęła czegoś innego, to wszystko. Sądziła, że pomagając ludziom, pomoże sobie. A przynajmniej zapobiegnie przemianie w jedną z tych zaciętych suk z City, które każdego dnia mijały ją, stukając obcasami szpilek od Jimmy’ego Choo. No i owszem, uważała, że to może być nieco bardziej ekscytujące niż kredyty i pieprzone fundusze hedgingowe.

    Oszukiwała samą siebie.

    Tak samo jak wtedy, kiedy wzięła ulotkę zachęcającą do wstąpienia do armii albo gdy przez moment rozważała zrobienie kariery w policji. Półtora roku temu kilkoro przyjaciół skwitowało jej decyzję o rezygnacji z posady w banku i podjęciu pracy w agencji detektywistycznej jako „odważną. „Jesteś odważniejsza ode mnie, powiedziała pielęgniarka Angie. Rob, nauczyciel w surowej szkole w północnym Londynie, tylko pokiwał głową. Anna domyślała się, że chcieli przez to powiedzieć, iż jest głupia, ale mimo wszystko podziękowała za komplement.

    Wstała, kiedy pociąg wjechał na dworzec Victoria, i wychwyciła spojrzenie kobiety, która siedziała naprzeciw niej. Próbowała się uśmiechnąć, ale musiała odwrócić wzrok, bo nagle nabrała przekonania, że kobieta ją przejrzała. I zobaczyła taką, jaka jest naprawdę.

    Czuła się przybita i kręciło się jej w głowie, kiedy wyjeżdżała schodami ruchomymi na ulicę. Teraz pragnęła tylko wrócić do biura i przebrać się. Chciała pozbyć się kretyńskich szpilek, których stukot rozdzierał jej uszy, i włożyć obuwie sportowe. Chciała, żeby ten dzień się skończył i żeby otuliła ją ciemność. Chciała napić się i zasnąć.

    Dopiero kiedy dotarła do bramki i sięgnęła po kartę miejską, zorientowała się, że trzyma w zaciśniętej dłoni wyrwaną, zmiętą w kulkę stronę z „Metra".

    Agencja detektywistyczna mieściła się między pralnią chemiczną a kolekturą zakładów bukmacherskich. Prowadziły do niej pojedyncze brązowe drzwi z brudną szybą. Kiedy Anna sięgnęła do torebki po klucze, podeszła do niej kobieta, która stała nieopodal. Miała czterdzieści parę lat i dzikość w oczach.

    Anna cofnęła się o pół kroku. Była gotowa powiedzieć „nie". Typowa londyńska odzywka.

    – Pani jest detektywem? – spytała kobieta.

    Anna tylko patrzyła. Nie, nie dzikość, pomyślała. Desperację.

    – Zobaczyłam wasze ogłoszenie, a ponieważ potrzebuję pomocy w pewnej sprawie, więc...

    Nie było widać światła przebijającego przez szybę.

    Anna domyśliła się, że wypijany do lunchu przez Franka kufel zmienił się w dwa lub nawet więcej. Frank przekierowywał telefony do agencji detektywistycznej na swoją komórkę i raczej nie wróci do firmy przed wieczorem.

    – Owszem, tak – odparła Anna. – Jestem detektywem.

    Wyjęła klucze i podeszła do drzwi.

    – Zapraszam na górę.

    2

    Gdyby siedzieli obok siebie albo patrzyli na siebie nawzajem ponad stołem w pokoju przesłuchań, zasadnicza różnica pomiędzy dwoma mężczyznami nie byłaby tak oczywista. A w każdym razie nie dla przypadkowego obserwatora. Gdyby nie to, że jeden stał na miejscu dla świadków, a drugi siedział na ławie oskarżonych, trudno byłoby odróżnić policjanta od zabójcy.

    Obaj mieli na sobie garnitury i byli z tego powodu bardzo niezadowoleni. Obaj nie poruszali się i patrzyli tępo przed siebie. Obaj wydawali się dość opanowani i choć tylko jeden z nich mówił, obaj sprawiali wrażenie, że za fasadą niewzruszonego spokoju kryje się istna mozaika emocji.

    Obaj sprawiali wrażenie niebezpiecznych.

    Mężczyzna na miejscu dla świadka był dobrze po czterdziestce: krępy, barczysty, o ciemnych włosach, nieco bardziej posiwiałych z jednej strony. Wypowiadał się wolno. Starał się nie mówić więcej, niż to było konieczne do złożenia zeznania. Uważnie dobierał słowa, lecz w taki sposób, by nie wyglądało to, jakby się wahał lub nie był absolutnie pewny.

    – I nie miał pan najmniejszych wątpliwości, że ma pan do czynienia z morderstwem?

    – Absolutnie żadnych.

    – Powiedział pan, że podsądny był „rozluźniony" podczas pierwszego przesłuchania. Czy jego zachowanie zmieniło się bezpośrednio przed aresztowaniem?

    Kiedy detektyw inspektor Tom Thorne opisywał pięć kolejnych przesłuchań mężczyzny, na którego procesie obecnie zeznawał, starał się przez cały czas patrzeć na prokuratora. Ale nie całkiem mu się to udawało. Dwa czy trzy razy zerknął, by przekonać się, że Adam Chambers patrzył na niego beznamiętnym wzrokiem, nie mrugając. Raz uniósł wzrok i spojrzał w górę, na galerię, gdzie zgromadziła się rodzina kobiety zamordowanej przez Chambersa. Dostrzegł nadzieję i gniew na twarzach rodziców Andrei Keane. Dłonie ściskające inne ręce, drżące na kolanach albo mocno zaciśnięte na pęku wilgotnych chusteczek higienicznych.

    Thorne ujrzał grupkę osób zjednoczonych gniewem, bólem i żałobą, których zdaniem sprawiedliwość – gdyby faktycznie miała zostać wymierzona zgodnie z ich oczekiwaniami – powinna być surowa i bezwzględna. Sprawiedliwość dla osiemnastoletniej dziewczyny, która – co do tego Thorne nie miał żadnych wątpliwości – nie żyła.

    Mimo że nie odnaleziono jej ciała.

    – Inspektorze Thorne?

    Głos miał spokojny, kiedy kończył składać zeznanie, wymieniając daty, godziny, nazwiska i miejsca, szczegóły, które spodziewał się, że pozostaną na dłużej w umysłach ławników, a które powinny spełnić swoje zadanie równie skutecznie jak tych kilka cennych, obciążających pasemek jasnych włosów, kłamstwa obnażone przez billingi rozmów z komórki i uśmiechnięta twarz dziewczyny na zdjęciu zrobionym kilka dni przed tym, jak ją zamordowano.

    – Dziękuję, panie inspektorze. Może pan wrócić na miejsce.

    Thorne wsunął notes do kieszeni marynarki i opuścił pulpit dla świadków. Ruszył powoli w stronę tylnych drzwi sali sądowej, przesuwając koniuszkiem palca w tę i z powrotem po niewielkiej prostej bliźnie na podbródku. Jego oczy również się poruszały, gdy zbliżał się do mężczyzny na ławie oskarżonych.

    Myślał:

    Nie chciałbym cię więcej widzieć.

    Nigdy więcej nie chciałbym cię widzieć na oczy, to się rozumie samo przez się, bo będziesz mocno popieprzony, Bogu dzięki, i posunięty w latach. Będziesz stale oglądał się za siebie, czując, jak ten twój wielki mózg zmienia się w papkę, i miał się na baczności, uważając na ludzi, którzy mogliby zrobić z ciebie sieczkę tylko dlatego, że krzywo na nich spojrzałeś. Z powodu tego, kim jesteś. Mam na myśli to, że nie chciałbym spotkać cię w nocy. Kręcącego się tam, gdzie nikt cię nie chce, i zadzierającego ze mną. Twoje zadowolone oblicze i ochrypłe „bez komentarza" będą nękać mnie w snach.

    Mijając ławę oskarżonych, Thorne popatrzył na Adama Chambersa. Przystanął na sekundę lub dwie. Odnalazł spojrzenie tamtego.

    A potem mrugnął.

    Thorne wrócił do Hendon wraz z detektywem sierżantem Samirem Karimem. Jako funkcjonariusz odpowiedzialny za materiały dowodowe Karim musiał zadbać o właściwe ich sklasyfikowanie.

    Szczotka do włosów. Telefon komórkowy. Kieliszek z odciskami palców Andrei Keane.

    Był typowy lutowy dzień, który zaczął się dla Thorne’a od zdrapywania szronu z przedniej szyby za pomocą pudełka na płytę kompaktową, ale inspektor i tak opuścił szybę, nachylając się w jej stronę, gdy samochód powoli przedzierał się przez korki w centrum Londynu. Pośród podmuchów chłodnego wiatru słyszał, jak Karim chwali go za dobrze wykonaną robotę. Mówił, że nic więcej nie dało się zrobić. Że w zasadzie facet miał pozamiatane.

    Thorne mógł jedynie mieć nadzieję, że sierżant się nie myli. Nawet bez najbardziej obciążających materiałów dowodowych Prokuratura Królewska musiała być pewna, że zdoła doprowadzić do skazania podsądnego, zanim jeszcze rozpocznie się proces. Co więcej, Thorne i reszta ekipy zrobili wszystko, o co ich poproszono. Pracowali ciężej niż kiedykolwiek, by udowodnić trzy rzeczy niezbędne do skazania oskarżonego w sprawie, w której brak ciała ofiary.

    Po pierwsze, że Andrea Keane nie żyła.

    Po drugie, że została zamordowana.

    Po trzecie, że zamordował ją Adam Chambers.

    Andrea Keane zaginęła osiem miesięcy temu po zajęciach judo w ośrodku sportowym w Cricklewood. Adam Chambers, mężczyzna mający już na koncie przestępstwa o charakterze seksualnym, był jej instruktorem. Podczas wstępnego przesłuchania zaprzeczył, że widział się z Andreą po zajęciach, choć później, gdy w jego mieszkaniu odnaleziono materiały dowodowe, przyznał, iż bywała tam wcześniej parę razy. Kiedy Thorne i jego ekipa pracowali nad sprawą, zbierając dowody przeciw niemu, Chambers upierał się, że nie widział Andrei później tego wieczoru, kiedy zaginęła, i po zajęciach pojechał prosto do swojej dziewczyny. Dziewczyna potwierdziła jego wersję alibi, lecz sprawdzenie danych z komórki wykazało, że Chambers dzwonił do niej tego wieczoru ze swojego mieszkania. Wtedy znów zmienił zeznania. Chambers stwierdził, że Andrea odwiedziła go w jego domu po zajęciach judo, ale miała tam zostać krótko, tylko na jednego drinka, po czym za jego namową wyszła. Była trochę wzburzona, jak stwierdził Chambers, robiła mu wyrzuty o dziewczynę.

    W pokoju przesłuchań na posterunku Colindale Chambers pochylił się nad stołem i uśmiechnął drwiąco; Thorne jeszcze długo nie zapomni tego wyrazu twarzy pełnego jadu i ironii. „Leciała na mnie. Co miałem powiedzieć?".

    Od tej chwili on i jego dziewczyna zostali oskarżeni, przydzielono im adwokatów, a Chambers zmienił taktykę. Zuchwałość i buńczuczną pychę zastąpiła apatia i niechęć do współpracy, cedził słowa jak automat.

    Bez komentarza.

    Thorne drgnął lekko, gdy Karim nacisnął klakson, klnąc na rowerzystę, który przemknął przez światła na czerwonym tuż przed nim. Karim odwrócił się, by spojrzeć na Thorne’a.

    – Ma pozamiatane, stary – powtórzył. – Możesz być pewien.

    – Skąd ta pewność?

    Karim pokręcił głową.

    – Daj spokój, nie mów, że nie zastanawiałeś się, jakie są szanse.

    Karim był hazardzistą i często prowadził zakłady, zwłaszcza gdy chodziło o grubsze sprawy. Zwykle tego nie aprobowano, ale większość starszych rangą oficerów przymykała oko, a niekiedy nawet sama obstawiała wynik procesu.

    – Niby po co? – odrzekł Karim. – Jego szanse są niemal zerowe.

    Poza tym kogo to obchodzi?

    Thorne wiedział, co ma na myśli jego kolega. W przypadku sprawy takiej jak ta i podsądnego takiego jak Adam Chambers nikt nie będzie chciał obstawiać zakładów, a zwłaszcza postawić na uwolnienie oskarżonego.

    Nikt nie chciał kusić losu.

    Karim zaczął uderzać rytmicznie dłońmi o kierownicę.

    – Sprawa jest nie do przegrania, stary. Nie do przegrania.

    Kiedy śledztwo zaczęło nabierać impetu i skoncentrowano się na gromadzeniu dowodów poszlakowych, Thorne zajął się udowodnieniem, że Andrea Keane nie żyje. Sprawdzono każdy szpital, każdą placówkę medyczną w mieście. Przeprowadzono ponowne badania niezidentyfikowanych ciał i wykluczono je ze śledztwa. Przeanalizowano billingi telefoniczne i wyciągi z kart bankowych, przestudiowano nagrania z kamer monitoringu, a wszystkie biura podróży dostarczyły stosowne dokumenty, by dowieść, że Andrea nie opuściła terytorium państwa z własnej woli. Podczas gdy w całym kraju prowadzono szeroko zakrojone poszukiwania, a strony społecznościowe w internecie były monitorowane przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, psycholog specjalista od kryminalistyki opracował szczegółowy, wiarygodny profil młodej kobiety i jej pragnień.

    Kogoś, kto snuł plany na przyszłość.

    Kogoś, kto nie miał powodu, by uciec lub odebrać sobie życie.

    Jak to bywa w podobnych przypadkach, w sprawę zaangażowano media, lecz zmarnowano tylko mnóstwo czasu na sprawdzenie dziesiątków zgłoszeń, które nadchodziły tygodniami, odkąd w prasie i w telewizji podano informację o zaginionej. Wszystkie, włącznie z tymi z zagranicy, należało skrupulatnie sprawdzić lub wykluczyć, to jednak nie przeszkodziło obrońcom Chambersa zrobić z nich użytek. Gdyby nie udało się powstrzymać jego obrończyni, dziarskiej, bezczelnej mecenas sugerującej w sądzie, że Andrea Keane była regularnie widywana w różnych miejscach także poza Wielką Brytanią, akt oskarżenia ległby w gruzach.

    Thorne niewzruszenie zwracał uwagę przysięgłych na dokument traktujący o „podejrzeniu zgonu", czterdziestostronicowy raport opisujący dotychczasowy przebieg śledztwa mającego dowieść, że Andrea Keane nie żyje. Wymachiwał trzymanym w dłoni egzemplarzem raportu, popatrując srogo na panią adwokat, i ze spokojem stwierdził, iż jego zdaniem absurdem jest wierzyć, że Andrea Keane nie została zamordowana. Ponownie odłożył dokument, starając się zrobić to jak najspokojniej, świadomy poruszenia, stłumionych szlochów i pomruków dochodzących z galerii. Nie odrywając wzroku od raportu, przełknął mocno ślinę, gdy odnalazł podkreślony fragment raportu psychologa klinicznego:

    Nadzieje i dążenia

    Zaginiona dziewczyna była określana przez przyjaciół jako wesoła, szczęśliwa, pełna nadziei itp.

    Szukała mieszkania do wynajęcia.

    Uczęszczała na kurs pielęgniarski.

    – Puść jakąś muzykę, Sam.

    Karim włączył radio, które było ustawione na stację Capital, i natychmiast zaczął kołysać głową w rytm jakiegoś bzdurnego remiksu. Thorne zastanawiał się, czy nie skorzystać z przywileju swojej rangi, ale powstrzymał się. Zamknął oczy, by w ten sposób wytłumić muzykę, wyłączyć swoje zmysły przez resztę podróży na północ.

    Kiedy w końcu zajechali na parking przy Peel Centre, była prawie pora lunchu. Zmierzając w stronę Becke Mouse, Thorne rozważał, co wybrać: kantynę czy lunch w Oak, gdy wychodzący akurat funkcjonariusz poinformował go, że ma gościa.

    – To prywatny detektyw.

    – Co?

    – Powodzenia.

    Funkcjonariusz najwyraźniej uznał sytuację za zabawną, a mina Thorne’a tylko spotęgowała jego reakcję. Inspektor mruknął coś pod nosem, zgarbił się lekko i bez entuzjazmu poczłapał po schodach do foyer w Becke House.

    Thorne natychmiast spostrzegł swojego gościa i ruszył w jego stronę. Pięćdziesiąt parę lat, niechlujny, rozczochrany, symfonia w brązie i w beżu, brudne, przetłuszczone włosy i tandetne mokasyny potwierdziły wszystkie uprzedzenia, jakie inspektor żywił wobec smutnych małych facecików jeżdżących cavalierami i żyjących z wtykania nosów w sprawy innych ludzi.

    – Jestem detektyw inspektor Thorne – powiedział.

    Zakłopotany mężczyzna uniósł wzrok i spojrzał na niego.

    – I co z tego?

    – Kiepski z pana detektyw.

    Thorne odwrócił się na dźwięk głosu dochodzącego z drugiego końca holu. Dostrzegł młodą kobietę postępującą krok w jego stronę i czerwieniącą się jak burak, gdy to robiła.

    – To chyba mnie pan szuka.

    Natychmiast uniósł rękę i poluzował krawat.

    – Przepraszam. – Wyczuł, że mężczyzna, do którego się zwrócił, uśmiecha się drwiąco. – Spędziłem cały ranek w sądzie i...

    – I co, puścili pana wolno?

    Thorne tylko patrzył, a kobieta zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

    – Przepraszam, głupi żart – wykrztusiła i wyjęła wizytówkę. – Nazywam się Anna Carpenter i...

    Thorne wziął wizytówkę, lecz nawet na nią nie spojrzał, po czym skinął w stronę zaopatrzonych w elektryczny zamek drzwi prowadzących w głąb budynku.

    – Zapraszam do gabinetu.

    Przesunął kartą przez otwór czytnika i pokazał palec oficerowi dyżurnemu, który wciąż jeszcze chichotał, kiedy Thorne otworzył drzwi i wpuścił Annę do środka.

    3

    Thorne spojrzał na wizytówkę i leżące przed nim na biurku zdjęcie. Postukał palcem w podniszczoną wizytówkę. „Agencja detektywistyczna F.A.". Poniżej nazwisko Franka Andersona i adres w Victorii. Wyglądała jak jedna z tych,

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1