Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Przez rajskie wyspy na dach świata
Przez rajskie wyspy na dach świata
Przez rajskie wyspy na dach świata
Ebook362 pages4 hours

Przez rajskie wyspy na dach świata

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Książka PRZEZ WYSPY NA DACH ŚWIATA jest kontynuacją podróżniczej powieści KIEDY MARZENIA SPEŁNIAJĄ SIĘ NA DACHU. Tym razem podróż wiedzie przez wyspy na Pacyfiku, takie jak słynna Bora Bora czy Moorea, Nową Zelandię, Australię, aż po niektóre kraje Azji Południowo – Wschodniej by zakończyć się wylotem do Nepalu. Jej osobiste przygody oraz wnikliwy podgląd tego nad wyraz bogatego pod wieloma względami skrawka świata stanowią niezwykle interesującą opowieść. Czytelnik nadzwyczaj szybko poczuje, jakby sam znajdował się na szlaku, poczuje smaki i zapachy, a nawet przeżyje strach na australijskiej rafie koralowej. Dlaczego? Sami się przekonajcie. To barwna i ujmująca historia.
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateJan 20, 2021
ISBN9788381661683
Przez rajskie wyspy na dach świata

Read more from Joanna Morea

Related to Przez rajskie wyspy na dach świata

Related ebooks

Reviews for Przez rajskie wyspy na dach świata

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Przez rajskie wyspy na dach świata - Joanna Morea

    Francuska

    Rozdział 1

    Na całe osiem godzin i dwadzieścia minut oddaję się przestrzeni powietrznej. Tyle trwa przelot z Los Angeles do Papeete, stolicy przecudownej wyspy Tahiti. Jestem jakieś kilkanaście tysięcy metrów ponad Pacyfikiem. Podczas lotu często zasypiam, osuwając się w fotelu. Czasem jednak dokonuję w myślach przeglądu ostatnich wydarzeń. Staram się niczego nie oceniać, tylko czerpać możliwie jak najwięcej nauki z własnych przeżyć, nie wplątując w to emocji. Nie jest to łatwe zadanie, bo nocny przelot skłania do przemyśleń, a te głównie krążą wokół mnie i mojego partnera podróży. Równie często, a może nawet częściej nocny lot jednak otępia i zniewala do snu.

    Wciąż jestem bardzo osłabiona po dopiero co przebytej w Meksyku salmonelli. W mojej głowie przewijają się bardzo żywe obrazy z kliniki. Twarze zainteresowanych mną meksykańskich lekarzy, którzy kręcili się wokół mnie bezustannie – to znaczy tak mi się wydawało, bo za każdym razem, kiedy się budziłam, widziałam ich przy swoim łóżku. Wyglądało na to, że nieźle ich nastraszyłam.

    Po sześciu miesiącach włóczęgi po drogach i bezdrożach Ameryki Łacińskiej nic już nie jest takie samo. Zmieniło się moje postrzeganie świata. Nigdy już nie będę tą samą osobą, jaka wyruszyła w tę niezwykłą podróż. Wszystkie doznania, przeżycia, przygody czy ich brak sprawiły, że na każdy aspekt życia na Ziemi patrzę zupełnie inaczej. Lepiej czy gorzej? Mądrzej, bardziej wnikliwie czy powierzchownie? Trzeźwiej czy na fali zaślepiających czasem emocji? Tego nie potrafię ocenić i nawet nie chcę. Jedno jest pewne – jestem inna.

    Zmiany zewnętrzne widać gołym okiem. Nie trzeba mnie testować psychologicznie, żeby je zauważyć. Ameba, potem salmonella zamieniły mnie w wychudzoną i chyba mało atrakcyjną kobietę. Zapadnięte policzki, podkrążone oczy, trochę zbyt słaby błysk w oku. Przy moim wzroście 172cm i wadze ledwie powyżej pięćdziesięciu kilogramów nie prezentuję się obecnie najlepiej. Nawet nie byłabym atrakcyjną modelką. A jednak mimo to dźwigam swój ponad dwudziestokilogramowy plecak z tyłu i około siedmiokilogramowy z przodu. I robię to z ochotą, trochę to zbyt dla mnie męczące obecnie, ale to nie jest takie ważne – najbardziej istotne jest to, że za chwilę postawię stopy na cudownych polinezyjskich wyspach. One mają mnie uleczyć, mają sprawić, że wydobrzeję. Stuprocentowa naturoterapia. Moje niewykupione recepty, które dostałam przy wyjściu z kliniki, pozostały gdzieś w jednym z meksykańskich koszy na śmieci. Klamka zapadła. Nie ma odwrotu. Tu, w sposób naturalny, bezinwazyjny, mają powrócić mi siły i mam wyzdrowieć. Bez tego moja podróż będzie musiała się zakończyć. I ta właśnie wiara w szybkie wyzdrowienie obecnie mnie nie opuszcza, a nawet więcej, jestem pewna, że tak będzie. Zresztą, cóż innego mogę teraz zrobić? Nic. Wszystko w rękach Wszechświata i Boga, jak mawiała moja babcia.

    Lądujemy w cudownym, wymarzonym Papeete o drugiej nad ranem. O tej chwili marzyłam od dziecka. Tahiti, wyspa, która rozpala wyobraźnię, miejsce, do którego nie każdemu udaje się dotrzeć. Niewiarygodne, ale to kolejne z moich wielkich marzeń, które tu i teraz właśnie się spełnia.

    Jest środek nocy, a mimo to, kiedy opuszczamy samolot, bucha w nas gorące, wilgotne, oceaniczne powietrze. Przy wejściu do terminalu piękna, młoda, czarnowłosa Tahitanka uśmiechając się promieniście, jakby chciała oszukać siebie oraz nas i udawać, że to nie jest środek nocy, wręcza nam nieduży, kremowobiały kwiat o mocnym, urzekającym zapachu. To gardenia tahitańska. Symbol wyspy Tahiti, kwiat uczuć mający wyrażać miłość. Na całym świecie znany jest pod nazwą Tiare Tahiti – kwiat Tahiti.

    Wkładam kwiat we włosy. Czarująca Tahitanka uśmiecha się do mnie.

    − Witamy na Tahiti!

    Wychodzimy poza nieduży hall przylotów. Jest tu cicho i spokojnie, niemal kameralnie. Czarne niebo otula wyspę, a wraz z nią także nas. Wszystko wokół wydaje się być uśpione. Z nami przyleciało tu raptem kilkoro pasażerów. Bardzo szybko gdzieś zniknęli. Większość pozostała w samolocie i kontynuuje swoją podróż do Nowej Zelandii, a my jak zagubione istoty stoimy samotni ze swoimi plecakami i nie bardzo wiemy, co ze sobą zrobić. Siadam na jednej z pustych ławek. Powietrze jest przyjemnie rozgrzane. „I co dalej?" – myślę. Mój partner przysiada obok mnie.

    − Jaki masz plan? – zagaduje mnie ospale.

    − Nie mam żadnego – odpowiadam obojętnie.

    Nagle drzwi się rozsuwają i pojawia się podobna do nas samotna para obładowana plecakami. Kobieta trzyma w ręku książkę. Rozpoznaję, że to przewodnik Lonely Planet. Pozdrawiają nas skinieniem głowy.

    − Przepraszam – zaczepiam ich natychmiast. – Czy można zerknąć? – pytam, wskazując książkę.

    − Jasne – odpowiadają chórkiem.

    − Nie zdążyłam kupić żadnej publikacji o Tahiti – tłumaczę.

    − Nie ma sprawy, a skąd jesteście?

    − Z Polski.

    − Wow, to koniec świata! – dziwią się. – To ile lecieliście?

    − Nie wylecieliśmy z Polski, jesteśmy w podróży dookoła świata i właśnie przybyliśmy tu z Meksyku przez Los Angeles.

    − Wow, prawdziwi traperzy! – spontanicznie dziwi się dziewczyna. – A może wybierzcie się z nami na sąsiednią wyspę, na Moorea. Papeete jest zwyczajnym miastem, nie ma tu nic atrakcyjnego. Moorea jest za to znacznie ciekawsza. Wszyscy ze stolicy jeżdżą tam odpoczywać. Tahitański cel wakacyjny, rozumiecie?

    − Dla mnie to świetny pomysł – odpowiadam błyskawicznie. – Mam na imię Joanna.

    Natychmiast czujemy się bardzo dobrze w swoim towarzystwie. Według ich wiedzy musimy poczekać kilka godzin do pierwszego autobusu, którym dojedziemy na przystań, skąd promem zabierzemy się na wyspę. Tak też robimy. Niemal jak czwórka rozbitków, porozkładani w pozycjach leżąco-siedzących opowiadamy sobie swoje historie przez najbliższe prawie cztery godziny. Nowo poznani pochodzą z Kanady. Obydwoje są płetwonurkami i przylecieli na Polinezję, żeby zarabiać na wyławianiu pereł na plantacjach. Jednak najbliższe dwa do trzech tygodni zamierzają korzystać z uroków polinezyjskich i rozpocząć tutejszą przygodę od wakacji, a nie od pracy.

    Pierwszy prom odpływa po szóstej rano. Wsiadamy na pokład niezwykle podnieceni i rozgadani. Kiedy nasz środek transportu oddala się od kei, moje oczy zatapiają się w błękicie wody. Milknę. Ogarnia mnie zaduma. Czuję się taka po brzegi wypełniona szczęściem, że aż boję się to szczęście sobie uświadamiać.

    Nad Mooreą wiszą szare chmury. Powietrze przesiąknięte jest oceaniczną wilgocią, która natychmiast przenika moje włosy i skórę. Poranna szarość jest niezwykle nastrojowa. Wciągam głęboko powietrze. Jest orzeźwiająco morskie i pachnie algami. Spoglądam na daleki szary horyzont. Najbliższy kontynent jest bardzo daleko stąd. Potem mój wzrok przyciągają zielone ramiona wyspy. Im bliżej dopływamy, tym mniej chmur zwisa na jej ramionach. Gdzieś się rozpływają. Po godzinie wpływamy do małej zatoki. W milczeniu stawiam pierwsze kroki na zjawiskowej wyspie. „Witaj, Moorea" – szepczę.

    Rozdział 2

    Mała kropeczka, niejako kapnięta na wielkim bezkresnym błękicie, oddalona 18000 km od kontynentu. Moorea jest zieloną wyspą pochodzenia wulkanicznego. To część archipelagu Wysp Towarzystwa. Te zaś wchodzą w skład Polinezji Francuskiej, która jest francuską Wspólnotą zamorską. Ta nieduża wyspa zamieszkiwana jest tylko przez szesnaście tysięcy stałych mieszkańców. Ja staję się właśnie jej tymczasowym rezydentem. Z lotu ptaka wyspa kształtem przypomina serce albo szybującego ptaka z rozłożonymi skrzydłami. Otoczona wąskim błękitnym pasmem lagun wygląda niezwykle atrakcyjnie.

    Wskakujemy do lokalnej taksówki, pickupa i jedziemy wzdłuż wybrzeża. Kierujemy się do jednego z najtańszych na wyspie kempingów „Chez Nelson". W porannym słońcu wszystko wydaje się być niezwykle wyraziste. Niemal hipnotyzujący błękit lagun, jaskrawozielone trawy, kolorowe kwiaty, lśniące w słońcu palmy sprawiają wrażenie wręcz nierealnego świata. Te wszystkie kiedyś oglądane przeze mnie kolorowe, zapierające oddech pocztówki stały się w jednej chwili rzeczywistością, ożyły. I teraz to wszystko jest dookoła mnie. Mogę w to nie wierzyć, myśląc, że to sen, ale powiew wiatru, delikatna bryza łaskocząca twarz i rozgadany po francusku kierowca to dowody na moją obecność.

    Samochód wiezie nas wzdłuż północnego czoła wyspy. Mijamy po drodze dwie urokliwie wcinające się w ciało wyspy zatoki: Cooka i Opunohu. Nasz kemping położony jest na północno-zachodniej połówce „wyspowego serca".

    Nie jest pewne, czy znajdziemy tu miejsce, dlatego ja idę do recepcji, a Włodek pozostaje przy aucie z plecakami. Z okna niskiego budynku dostrzegam wąski pierścień rafy koralowej, na której załamują się fale. Za białym wianuszkiem fal rozciąga się granat niekończącego się Pacyfiku.

    – Mamy wolną jedną kabanę, ale tylko na dwie noce – wyjaśnia około czterdziestoletnia właścicielka. – Później zaczynają się święta i wszyscy ze stolicy tu przypływają. Mamy pełną rezerwację. Zresztą wy też będziecie musieli zostać na wyspie, bo promy nie będą kursować.

    Biorę kabanę, mimo że jest bardzo droga. Nie pytam też o pozwolenie Włodka. Chcę spać dzisiaj na łóżku, a nie w namiocie, który jest taką dwójką, że mieści tylko dwa ciała, a na plecaki nie ma już miejsca. Nasi kanadyjscy znajomi zostają tu z nami. Biorą droższy pokój. Ich wakacje dopiero się zaczynają i chcą skorzystać z nich w pełni. Umawiamy się na wspólne popołudnie i znikamy w swoich polinezyjskich schronieniach. Biorę szybki, orzeźwiający prysznic, a potem rzeczywistość mi się urywa.

    Po nieco dłuższej drzemce odnoszę wrażenie, jakby właśnie rozpoczął się zupełnie nowy dzień. Kabana usytuowana jest jakieś 200 m od plaży i oddziela ją od morza zielone pasmo pola namiotowego, na skraju którego rosną długie, wysmukłe palmy. Natychmiast po przebudzeniu idę zanurzyć się w ciepłych wodach laguny. Ma prześliczny błękitny kolor. Plaża jest nieduża, ale z białym piaskiem. Zniszczona przy brzegu rafa koralowa zaczyna się już w płytkiej wodzie i jest gęsta, pokrętna jak labirynt. Woda jest bardzo spokojna, jak jeziorko. Cały dramat silnego falowania zaczyna się i kończy na krawędzi laguny, jakieś kilkaset metrów od plaży. Trzeba czekać na przypływ, żeby swobodnie pływać pomiędzy ostrymi rafami. Nie przeszkadza mi to jednak taplać się w płyciźnie, żeby schłodzić rozgrzane ciało.

    Jest mi dobrze. Czuję spokój. Moje osłabienie już tak nie dokucza. Jestem na spowolnionych obrotach, ale niczego mi tu nie trzeba. Dziś mogę w pełni leniuchować. Nie muszę nic organizować, przygotowywać, poszukiwać. Musimy pozostać tu kilka dni i to jest najlepszy prezent, jaki wyspy mi ofiarowały.

    Kątem oka dostrzegam postać Włodka. Podobnie jak ja wskakuje do wody. Po chwili zwraca się do mnie:

    − Musimy znaleźć jakiś sklep z jedzeniem.

    − Rzeczywiście – przytakuję. – Przecież od wyjścia z samolotu nic jeszcze nie jadłam!

    Zbieramy się, żeby rozpoznać teren. Pierwszy sklep znajduje się w bliskim sąsiedztwie z kempingiem. To sklep francuski. Wszystko jest drogie, ale dobre. Kupujemy bagietki i jakieś serki. Na terenie naszego kempingu jest duża, dobrze wyposażona kuchnia. Tu przyrządzamy sobie pierwszy posiłek dnia. Widać, że kuchnia jest dość ważnym punktem na terenie ośrodka. To miejsce spotkań. Tutaj turyści z całego świata mieszają się i stapiają ze sobą, tworząc mooreańską, fascynującą społeczność, której stajemy się częścią z każdym wymienionym, wypowiedzianym czy zamienionym zdaniem.

    Nasi kanadyjscy znajomi nie pojawiają się na horyzoncie, więc wracamy na plażę. Rozciągam hamak w najmniej nasłonecznionym miejscu przy wodzie i rozkoszuję się nicnierobieniem. Niebo jest intensywnie błękitne i bezchmurne. Linię horyzontu odcinają od granatowego oceanu białe bałwany kotłującej się wody na krawędzi rafy, a potem jasnobłękitna laguna, z lekko pomarszczoną taflą układa się drobniutkimi falami tuż u moich stóp zwisających z hamaka. Jestem sama, bo Włodek zabrał nasze jedyne płetwy wraz z maską do snorkowania i zginął gdzieś pod powierzchnią wody. Bez płetw jestem w wodzie znacznie wolniejsza, ale jednocześnie lubię mieć nieskrępowane stopy. Dookoła prawie nie ma ludzi. Plaża jest pusta, dlatego tak fascynuje i przyciąga. Zeskakuję z hamaka i zanurzam się w cieplutkim błękicie. Czysta rozkosz. Widoczność w wodzie nie jest najlepsza, dlatego wypływam nieco dalej. Labirynt raf jest cudownie piękny, ale niekoniecznie przyjemny w dotyku. Obcieram łydkę. Unoszę głowę, żeby ocenić, jak daleko jestem od brzegu i czy nie spróbować zbliżyć się do tej białej, tętniącej życiem granicy, za którą rozciąga się wielka głębia. To niestety jeszcze długa droga. Nagle kątem oka dostrzegam coś ponad taflą wody. Zatrzymuję się natychmiast. Czuję, jak dreszcz przechodzi mi po plecach. Czyżby to…? Nie, to niemożliwe. To jakieś moje urojenie. Rekiny nie wpływają do lagun. Uspokajam się i płynę dalej. Pod wodą jest teraz więcej kolorowych raf i przedziwnych rybek. Płynę za nimi. Znowu obtarłam stopę. Oj, zabolało. Nieruchomieję w wodzie. Uświadamiam sobie, że jeśli rzeczywiście widziałam rekina, to przecież nie mam z nim szans, a zwłaszcza z krwawiącą łydką. Rozglądam się uważnie dookoła i nie czekając na spotkanie pierwszego stopnia, płynę do brzegu. Przerażenie odebrało mi siły i wychodzę z wody skonana. Układam ciało na bezpiecznym hamaku i zastanawiam się, czy to było przywidzenie, czy naprawdę coś dużego było w wodzie. Cokolwiek to było, ja już jestem na suchym lądzie. A gdzie jest Włodek? Niestety nie mam pojęcia. Przez prawie godzinę kręcę się po kempingu i wzdłuż plaży, żeby go odnaleźć. Trochę się niepokoję, bo jeśli jest w wodzie... Bez paniki. Wreszcie po jakiejś godzinie pojawia się zadowolony.

    – A co ty taka przerażona? – pyta.

    − A ty nie mogłeś powiedzieć, gdzie znikasz?

    − Poszedłem sobie na sąsiednią plażę, a potem rozpoznać okolicę.

    − A dlaczego beze mnie?

    − A ja wiem, czy byś chciała? Sama powiedziałaś, że chcesz tu odpoczywać!

    − Owszem, ale jestem tu z tobą, a nie sama ze sobą i jak wiesz, podobnie jak ty bardzo lubię ROZPOZNAWAĆ okolice!

    − O co ci chodzi?

    − O nic, martwiłam się o ciebie – odpowiadam, odwracając głowę. – Chyba widziałam rekina w lagunie, ale nie jestem pewna – mówię już spokojniej.

    − To niemożliwe! – Zaśmiał się kpiąco. – Jak zwykle wymyślasz.

    Popołudnie spędzamy na lokalnym święcie kwiatów. Moorea, wyspa ukwiecona w każdym zakątku kolorowi się kwiatami wzdłuż i wszerz. Nazywana jest wiecznym ogrodem, w którym rośliny takie jak hibiskusy, tiares, różowe wawrzyny, jaśminy czy kwiaty imbiru, zwane tu Opuhi de Tahiti, kwitną okrągły rok. Kobiety ubrane są w kwieciste, zwiewne sukienki, we włosach noszą uplecione wianki, a na szyjach zawieszone sznury kwiatowe. Mężczyźni podobnie. Z tą tylko różnicą, że zamiast sukienek noszą szorty i koszule w kwieciste wzory.

    Dochodzimy do drewnianych straganów, na których jest co? Oczywiście mnóstwo kwiatów. Zaraz pozdrawiam uśmiechającego się Tahitańczyka, a ten spontanicznie wsuwa mi jeden z kwiatów we włosy. Po czym natychmiast wyjaśnia, że jeśli jestem panną, to mogę włożyć kwiatek za lewe ucho, zaś jeśli mężatką – za prawe. Tak też robię. Powoli upodabniam się do tubylców. Nawet nie zdając sobie sprawy, włożyłam spódniczkę w kwiaty. Na straganach są także owoce i warzywa, orzechy kokosowe i wyroby z nich, ananasy, mnóstwo waniliowych cudeniek oraz ozdoby z muszli. Nieopodal kolorowych i pachnących kokosami kramików na otwartej przestrzeni, wyglądającej jak boisko, młode dziewczęta zaczynają grupowy taniec. To rytualne tańce wykonywane specjalnie podczas tego święta. Ponieważ się ściemnia, dookoła tańczących zapalane są pochodnie.

    Przysiadam na ziemi obok innych oglądających. Jestem wtopiona w tło. Czuję się całkowicie zintegrowana. Jestem w pełni tu i teraz.

    Rozdział 3

    Moorea to wyspa szczególna. Nazywana jest rajską nie tylko z uwagi na cudownie kwitnące kwiaty, ale także na piękno lagun. Uważa się, że najpiękniejsze laguny znajdują się na Bora-Bora i właśnie na Moorea.

    Podobnie jak inne wyspy polinezyjskie zaludniana była przez żeglarzy przybywających w te strony najprawdopodobniej z południowo-wschodniej Azji na wielkich, podwójnych pirogues. To katamarany dwukadłubowe. Przyjmuje się, że wyspy zasiedlane były około X wieku naszej ery. Jednocześnie ostatnie odkrycia archeologów sugerują, że to właśnie Polinezyjczycy na swoich niewiarygodnie bezpiecznych katamaranach podbili Amerykę jeszcze przed Europejczykami. Ciekawostka goni ciekawostkę. Nie wszystko da się wyjaśnić w sprawie tychże wysp. Nawet nie da się jednoznacznie określić pochodzenia lokalnej ludności. Teorie są dwie: pierwsza — przyjmująca, iż ta przed-polinezyjska ludność wzięła udział w zaludnianiu terenów Ameryki; druga — wprost przeciwnie, zakłada emigrację osadniczą z Ameryki na wyspy Polinezji.

    „W obu przypadkach uważano, że ludność ta przekazała częściowo swój dorobek kulturowy późniejszym mieszkańcom tych terenów — Polinezyjczykom. Dlatego też w ich kulturze i typie antropologicznym znajdujemy pewne elementy, które wskazywałyby na dawne powiązania oceaniczno-amerykańskie"¹.

    Jakiekolwiek nie jest pochodzenie lokalnej ludności, są to niezwykle urodziwi ludzie. Czarnowłosi, o ciemno-oliwkowej karnacji, wielu mężczyzn jest pięknie zbudowanych, a na ich muskularnych ciałach pobłyskują oryginalne i charakterystyczne tatuaże. Kobiety, zwłaszcza te młode, obdarzone są bardzo ładnym ciałem i urokliwym uśmiechem. Owszem, zdarzają się puszyści, ale gdzież na świecie takich nie ma.

    Ta tropikalna wyspa pochodzenia wulkanicznego ma do zaoferowania także swój naturalny urok. Ponieważ spędzimy tu kilka najbliższych dni, wybieramy się na podbój wspomnianego piękna. Wraz z kanadyjskimi znajomymi rozpoczynamy od łapania stopa. Chcemy dotrzeć do punktu widokowego Belvedere, skąd rozciąga się panorama na dwie największe na wyspie zatoki. Żeby okrążyć wyspę, trzeba przejechać około 60 km. Mamy zatem nadzieję, że nawet przy małym ruchu samochodowym nie ma ryzyka, że nie powrócimy na miejsce do wieczora.

    Dzień jest słoneczny i przyjemnie ciepły. Na horyzoncie majaczą ledwie widoczne chmury. Kipimy radością i dobrym humorem. Już po kilku minutach zabieramy się pickupem. Kierowca zostawia nas po jakichś 4 km. Dalej idziemy pieszo. Na wyspie wszystko wydaje się być idealne. Jest czysto. Pobocza są zielone i zadbane. Droga wygląda tak, jakby była dopiero co zbudowana. Ruch prawie ustał. Szybko odbijamy od głównej przelotówki, okalającej wyspę i kierujemy się w jej głąb, wchodząc w sterylny obszar niedużych zabudowań. Wszędzie rosną egzotyczne, niezwykłej urody rośliny, a lśniące w słońcu palmy dodają tu tylko uroku. Idąc spacerowo i beztrosko rozmawiając, dość szybko docieramy do atrakcji turystycznej, do punktu widokowego Belvedere (240 m n.p.m.), skąd podziwiać można zatoki wąskimi lejami wcięte w wyspę. Nad nami jednak pojawiły się chmury – trochę nie wiadomo skąd – a tym samym popsuły widoczność. Szkoda, bo zdjęcia nie będą najlepsze, a i błękit okalających wyspę lagun skrył się pod warstwami deszczowych chmur. Nasz optymizm jednak nie opada i kontynuujemy wycieczkę. Tym razem szukamy wodospadu ukrytego gdzieś w dżungli. Nie mamy map, nie mijamy ludzi, ale próbując różnych ścieżek, w końcu dochodzimy w jego pobliże. A kiedy już wyłania się nam przed oczami, skryty w zielonych ramionach dżungli, wtedy jak grom z jasnego nieba spada na nas obfity deszcz. W ciągu kilku chwil robi się tak ślisko, że ciężko nam się przedrzeć i podejść do czoła kaskady. Prawie pod stopami odkrywamy nieduży akwen, a w nim długą rybę. Panowie nawet mieli ochotę wskoczyć do baseniku, ale obecność przedziwnego stworzenia nieznacznie zmieniła ich plany. Przemoczeni wracamy. Idziemy wśród wielkich kropel deszczu, między domostwami zatopionymi w zieleni i kolorowych kwiatach, a na naszej drodze co chwila wyrastają drzewa mango, kokosowe, grejpfrutowe i bananowce pełne owoców. Tak, to prawdziwy raj na ziemi.

    Rozdział 4

    Tej nocy wiał bardzo silny wiatr, a Abel, nasz kanadyjski kolega, łowił ryby wraz z lokalnymi rybakami. Przyniósł ich tyle, że będziemy je jeść przez kilka następnych dni. Obdarowuje nie tylko nas, ale każdego, kto ma ochotę na świeżą rybkę na śniadanie.

    − A wiecie, że od kilku dni wpływa do laguny spory rekin? – opowiada Abel. – Nawet porządnie mnie nastraszył!

    − Rekin? – podłapuję.

    − Jeszcze przed zachodem słońca, kiedy łowiłem harpunem, o mało nie wpłynąłem mu prosto w paszczę. Musiałem zostawić mu na kolację taką wielką, upolowaną przez siebie rybę!

    − To znaczy, że przedwczoraj mogłam go widzieć pomiędzy rafami? – pytam.

    − Bardzo możliwe.

    Włodek spojrzał na mnie podejrzliwie.

    − Fantazja cię ponosi – stwierdził i poszedł sobie.

    Szarość rozlała się nad wyspą. Jest ciepło i wieje lekki wiatr. Dziś nikt nie ma energii na wycieczki, eksploracje czy imprezowanie. Wszyscy nasi znajomi snują się leniwie tu i ówdzie, lądując najczęściej w łóżkach lub tak jak ja, na hamaku. Czytam, coś zapisuję, zasypiam i rozmyślam. I tak dochodzę do nadzwyczaj odkrywczych wniosków – jestem na wyspach Polinezji Francuskiej, na przecudownej Moorea. Mimo że marzyłam, żeby się tu znaleźć, to nie do końca w to wierzyłam. Od marzeń do rzeczywistości często wiedzie długa droga, zatem wnioskuję, że sztukę ich spełniania całkiem nieźle opanowuję i czasem na skróty udaje mi się urzeczywistniać nawet te największe. I z tą cudowną myślą zeskakuję z hamaka i zanurzam się w szarobłękitnej, ale niesamowicie przyjemnie ciepłej wodzie.

    Na pobliskim festiwalu kwiatowo-warzywnym zakupuję dynię i zabieram się za robienie placków dyniowych. Trochę się rozpędziłam z ilością, tak że przysiada się do nas połowa gości kempingowych. Francuzi, Australijczycy, a nawet osiemdziesięcioletnia para z Nowej Zelandii. Istna wielonarodowościowa i wielopokoleniowa komuna. Znalazło się nawet wino i to nie jedna butelka. Jednym słowem szary, leniwy dzień przeistacza się w imprezowy wieczór.

    − Hej, ruszcie tyłki i zobaczcie, co się tutaj dzieje! – Nagle ktoś odwraca naszą uwagę od butelek.

    W jednej chwili wszyscy wychodzimy na plaże, żeby zobaczyć coś absolutnie zjawiskowego. Rozstąpiły się chmury i rozpoczął się zachód słońca. Oglądałam ich wiele, ale taka intensywność barw, jaką odkrywam tutaj, jest niespotykana. Wszystko zaczyna się od soczystej żółci, która powoli zamienia się w głęboki pomarańcz i poprzez ognistą czerwień przemienia w różowofioletowe mazaje, niby chaotycznie rozrzucone przed nami. A wszystko to jest tłem dla pary siedzących przede mną niezwykle pięknych i muskularnych Polinezyjczyków.

    Kiedy zalega już ciemność wyjmuję z plecaka flet i cichutko gram melodie, które pojawiają się w mojej głowie. Muzyka przedziera się przez lekkie powiewy wiatru i snuje gdzieś ponad falami.

    Rozdział 5

    Po tygodniu rajskiego bytowania opuszczamy Moorea. Prom odpływa od nabrzeża, a mi w oku pojawiają się łzy. Wieje silny wiatr, tak że mokre policzki błyskawicznie wysychają. Widoczność jest bardzo dobra. Powietrze jest przejrzyste i tylko gdzieniegdzie wiszą białe cumulusy.

    W Papeete jesteśmy w południe. Jeszcze dziś zamierzamy wypłynąć na Bora-Bora. Ponieważ od ponad tygodnia nie zaglądałam do skrzynki mailowej, jak tylko

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1