Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Kiedy marzenia spełniają się na dachu: Ameryka Łacińska
Kiedy marzenia spełniają się na dachu: Ameryka Łacińska
Kiedy marzenia spełniają się na dachu: Ameryka Łacińska
Ebook475 pages5 hours

Kiedy marzenia spełniają się na dachu: Ameryka Łacińska

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

To wspomnienia z amerykańskiego etapu dwuletniej podróży dookoła świata. To wgląd w niecodzienne życie wędrującej po świecie zapalonej podróżniczki i jej męża. To także alternatywa podróżnicza dla odważnych, którzy nie chcą korzystać ze standardowych ofert biur podróży. Książka rozpala wyobraźnię i zachęca do podjęcia wyzwania, jakim jest samodzielne eksplorowanie świata.

Joanna Morea
Podróże to jej hobby, wielka pasja i fascynacja. Najchętniej wędruje z plecakiem. Ma za sobą wiele krótkich wypraw, rejsów morskich, jak również dwuletnią podróż dokoła świata. „Nie gonię za przygodą, pragnę odkrywać znikające piękno ziemi i różnorodność kultur, a to warte jest wielu wyrzeczeń" – twierdzi.
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateNov 11, 2020
ISBN9788381661522
Kiedy marzenia spełniają się na dachu: Ameryka Łacińska

Read more from Joanna Morea

Related to Kiedy marzenia spełniają się na dachu

Related ebooks

Reviews for Kiedy marzenia spełniają się na dachu

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Kiedy marzenia spełniają się na dachu - Joanna Morea

    I

    Początek, Olivier

    Zamawiam kolejną kawę. Wszystkie stoliki wokół nas są zajęte, a przyjemny gwar przeplata się z dźwiękami niezbyt głośnej muzyki. Siedzimy w ogródku jednej z wielu kawiarni brukselskiego Grand Place. Słońce przyjemnie ogrzewa. Jest początek lata.

    Olivier przypala następnego papierosa.

    – Chciałem jechać dalej, poznawać nowe miejsca. To był dopiero początek mojej podróży, a już utknąłem przez deszcze. Zobaczysz, jak was będzie gnało do przodu. – Spojrzał na mnie. – Wiesz, zobaczyć jak najwięcej i jak najszybciej. Ale tak się nie da podróżować. Trzeba umieć rozłożyć siły na całość wyprawy. Nawet jeśli planujecie jeździć tylko kilkanaście tygodni. Trzeba wiedzieć, kiedy się zatrzymać na odpoczynek. Bardzo łatwo przekroczyć pewną niebezpieczną granicę i wyczerpać ciało albo umysł. To bardzo ważne. – Zaciągnął się głęboko. – Ty nie palisz, prawda?

    – Nie.

    – To bardzo dobrze. – Uśmiechnął się. – No więc chciałem jak najprędzej opuścić niewielkie miasteczko, w którym przeczekiwałem porę deszczową. Mieszkałem tam od kilku tygodni, dlatego prawie wszyscy mnie już znali. Pewnego dnia przyszedł do mnie taki jeden brzuchaty wąsacz i wyjaśniając, że to koniec deszczy i że od kilku dni już nie padało zaproponował, że skoro tak bardzo mi się spieszy, to jutro wraz ze mną i kilkoma jeszcze osobami może wyruszyć do sąsiedniego miasta. Zgodziłem się natychmiast bez żadnych zbędnych pytań, oczywiście poza uzgodnieniem ceny za przejazd. W Ameryce Południowej zawsze trzeba dokładnie dogadać szczegóły finansowe. Ale nie próbuj ustalać dokładnej godziny, wszystko jest bowiem mañana, czyli jutro albo za chwilę, co trzeba rozumieć jako długą, nawet parogodzinną chwilę. Latynosi mają inne poczucie czasu, a ten fakt, my, gringo, możemy tylko zaakceptować. Następnego dnia wcześnie rano stawiłem się w umówionym miejscu. Ku mojemu zdziwieniu wąsacz już tam był i pakował bagaże. Jego samochód, półciężarowy jeep, nie wyglądał najgorzej. Kilkoro ludzi wepchało się do środka, a ja zająłem miejsce obok kierowcy.

    Czekała nas długa droga przez dżunglę. Byliśmy chyba „pierwszym samochodem" wyruszającym po ledwo skończonej porze deszczowej. Byłem szczęśliwy i podekscytowany. Nareszcie do przodu, nareszcie nowe miejsca i nowi ludzie, nareszcie zmiana, myślałem.

    Zaraz za miastem zorientowałem się, że droga jest wciąż podmokła i błotnista. Popatrzyłem na spoconego kierowcę i pomyślałem, że facet wie, co robi i na pewno już nie raz jeździł tą trasą. Zupełnie jakby czytał w moich myślach, zaczął opowiadać, jak to co roku po deszczach droga jest tak zniszczona, że aż nieprzejezdna, że się osuwają pobocza, walą wielkie drzewa, tworzą nowe rzeki itd. Co tam, nam się nic nie może stać, myślałem. Zresztą byłem wtedy młody, silny i wszystko mogący. Jazda nie była łatwa. Co chwila zwalnianie, przyspieszanie, przedzieranie się przez tony błota i głębokie kałuże. Nie pamiętam, ile czasu już jechaliśmy, kiedy nagle auto przechyliło się gwałtownie na moją stronę i turlając się, zaczęliśmy spadać w dół. Pamiętam tylko przeraźliwe krzyki współpasażerów, jakieś pourywane obrazy wirujących drzew i... spadających na mnie przedmiotów. Jeszcze czasem widzę w snach przerażoną twarz kierowcy, wbijającą się w moją klatkę piersiową. Kiedy się ocknąłem, byłem w jakimś dusznym szpitalu. I to wiesz gdzie? W tym samym miasteczku, z którego chciałem już uciekać. Przeleżałem tam długie tygodnie, a w dalszą podróż ruszyłem dopiero po trzech miesiącach. Tak właśnie chciałem sobie przyśpieszyć wędrówkę. Pamiętaj – spojrzał mi prosto w oczy – spieszcie się powoli i słuchajcie, co wam radzą lokalni mieszkańcy. Oni wiedzą więcej, niż wyczytacie z przewodników.

    Skinęłam głową.

    – Będę o tym pamiętać.

    Już blisko sześćdziesięcioletni Olivier opowiada mi jeszcze kilka niezwykłych historii ze swojego bogatego podróżniczego życia. Dopiero kiedy skończył, zauważam, że słońce dawno już zniknęło z wielkiego placu.

    – Wiesz, młoda kobieto, jak trudno jest dzielić trudy takiej traperskiej tułaczki z drugą osobą? – pyta mnie nagle.

    – Myślę, że będzie to dla nas wielkie wyzwanie.

    – Jeśli wytrwacie, to macie szansę żyć wspaniale do końca swoich dni. Ale jeśli się wam nie uda, wiedz, że nie będzie to porażką.

    – A ty podróżowałeś ze swoją żoną?

    – Niestety nie, bo żadna kobieta ze mną wcześniej nie wytrzymywała.

    – Przecież jesteś żonaty.

    – Tak, ale moja żona nigdy ze mną nie podróżowała.

    – Ale akceptowała twoje wyjazdy?

    – Tak, i bardzo ją za to szanuję.

    Ściskamy się na pożegnanie.

    – Chyba zaczynam wam zazdrościć tej wyprawy. Ale mój czas już minął, teraz wasza kolej. I wam podobnym. – Patrzy przez chwilę gdzieś przed siebie, zatapiając się w sobie tylko znanych myślach.

    – Zapomniałbym o czymś najważniejszym – zwraca się do mnie po chwili. – Jak nie wiecie, dokąd dalej podążać, jedźcie za takimi „hippie", oni zawsze znają ciekawe miejsca.

    Oboje, Włodek i ja, lubimy nasze wieczorki. Wspólne chwile wyrwane z codziennych obowiązków, pachnące dymem z kominka, smakujące nalewką z pigwy lub jagodówką. Kiedy miasto cichnie za oknami, my bez żadnych obaw i wstydu oddajemy się we władanie swoim marzeniom i namiętnościom. Każde z nas chce być bardziej twórcze i oryginalne. Jakież to w takich chwilach odkrywamy w sobie talenty. Czasem mówimy dużo, a czasem słowa stają się zbyteczne. Czasem dotykom, a czasem słowom nie ma końca.

    Właśnie w czasie jednego z takich wieczorów dajemy się ponieść naszej fantazji. Pozwalamy, aby przemycane przy różnych okazjach pomysły połączyły się i zabrzmiały pełnym dźwiękiem. Wtedy to pada owo magiczne słowo – podróż. Nie jakiś tam kilkutygodniowy wypad, jak to robiliśmy dotychczas, tylko kilkumiesięczna wyprawa z plecakami, prawdziwa traperska podróż.

    Czas płynie coraz szybciej, a ja przygotowuję wszystko do naszej wyprawy. Po raz kolejny zauważam pewną powtarzającą się prawidłowość – kiedy moja postawa wobec wszystkiego, co robię, pozostaje na etapie wierzącego w sukces dziecka, wtedy sprawy dzieją się jakby same. Oczywiście nie znaczy to, że nie trzeba wkładać w realizację planów żadnej pracy. Ale nie należy z niczym przedobrzyć i w niczym nie przesadzić. Wcale nie zawsze mi się to udaje, niestety emocje często biorą górę i w takich chwilach szybko dorośleję, analizując każdy swój ruch. Włączają się wtedy nieuzasadnione obawy, wątpliwości i brak wiary. A to już pierwszy krok do przegranej.

    Na szczęście przygotowania do wyprawy są dla mnie czystą przyjemnością i pewnie dlatego wszyscy oraz wszystko mi sprzyja. Odpowiedzi na pytania spadają dosłownie z nieba. Plakaty rozwieszone na budynkach, gazety pozostawione w metrze, ulotki wrzucone do skrzynki – to wszystko do mnie mówi. Że nie wspomnę o ludziach, którzy, często nawet nieświadomie, naprowadzają mnie na odpowiedni trop. Szalone, rozpędzone, ale jakże twórcze są te ostatnie miesiące przygotowań przed wyjazdem.

    Nie wszystkie jednak sprawy układają się tak fantastycznie...

    Mistrzostwem jest utrzymać optymizm i rozwibrowane emocje na jednym, wyrównanym poziomie. Oczywiście różnorodność uczuć świadczy o bogactwie jednostki, tak więc zarówno łzy, jak i śmiech, radość i cierpienie są cenione, a nawet pożądane. Ta przedziwna mozaika uczuć, jak na moje pojęcie o świecie, jest zbyt intensywna kolorystycznie. Zbyt blisko układają się dla mnie szczęście z rozczarowaniem, zbyt ciasno subtelność z objawami agresji, kłótnia zakończona pocałunkami, obietnica z brakiem konsekwencji, chaos z niczym niezmąconą harmonią, wielka miłość z chłodną obojętnością.

    To tak, jakby naszym małżeństwem zaczęły targać nagle wszystkie huragany, tajfuny, cyklony i trąby powietrzne; jakby wszystkie nieprzepracowane przez każde z nas problemy z młodości uaktywniły się nagle jak drzemiące wulkany i zaczęły wylewać rozgrzaną, niszczycielską lawę; jakbyśmy nagle zdjęli zasłony i ujrzeli swoje inne, nieznane nam dotąd oblicza. Gubimy się, a jest to już nasz trzeci rok małżeński.

    Słabniemy pod presją zbliżających się wydarzeń. Nie wiem, czy wynika to ze strachu przed tak długą podróżą, a planujemy ją na kilka miesięcy, czy z niepewności, jaka się z nią wiąże.

    Ostatnie tygodnie mijają w zawrotnym tempie, a wciąż gonią nas setki niedokończonych spraw. Stosy dokumentów piętrzą się na stole i ciągle dokładamy nowe do załatwienia. Godziny zamieniają się w minuty, a noce stają się zbyt krótkie. Wpadamy sobie w ramiona, nie chcąc się z nich wypuścić albo omijamy się z daleka, żeby nie być w zasięgu swojego wzroku.

    Nagle wszyscy nasi znajomi i przyjaciele pragną się z nami spotkać, uściskać i pobyć, prawie jakbyśmy mieli już nigdy nikogo nie zobaczyć. Niektórzy nas podziwiają, inni zazdroszczą. Wszyscy widzą w nas szczęściarzy.

    – Spełniacie swoje marzenia, to wspaniale – mówią.

    – No cóż, w końcu nie bez powodu jestem w czepku rodzona – odpowiadam.

    – Taka podróż to wspaniała idea – zagaduje mnie kiedyś moja przyjaciółka, będąca świadkiem jednego z naszych małżeńskich spięć – ale w takiej wyprawie będziecie skazani na siebie. Dwadzieścia cztery godziny na dobę tylko ze sobą.

    – Wiem i albo bogactwo doświadczeń sprawi, że scementujemy nasze małżeństwo, albo…

    – Albo?

    – Albo wrócimy oddzielnie.

    – To niemożliwe!

    Czy wznosząc się ku niebu, człowiek zbliża się już do raju? Czy to dopiero dotarcie do bram czyśćca? Może dlatego każdy, kto raz trzyma ster samolotu w dłoniach albo wzniesie się w przestworza na paralotni, już nie może uwolnić się od tęsknoty za tą rozległą przestrzenią, za tym bezkresem i potęgą wielkości dla wielu kojarzoną prawie z boskością.

    Człowiek czuje się silniejszy, kiedy spogląda na wszystko z góry, z dystansu. Czuje się mądrzejszy, kiedy postrzega szeroko. Dlatego wchodząc na szczyt góry, staje się kimś innym, kimś lepszym i większym, bogiem prawie. A im wyższa góra, tym więcej spływa na nią błękitu nieba.

    Patrzę przez małe okno samolotu na rozlany po horyzont rajski błękit. Od ziemi oddziela go warstwa szarobiałych chmur będących swoistą granicą pomiędzy tym co ziemskie i pozaziemskie. Z każdą godziną wszystkie sprawy pozostawione na ziemi bledną, ich kształty się rozmywają, a treść staje się coraz mniej istotna. Czy podobnie obojętnieje dusza, która, jak twierdzą świadkowie i znawcy, pozostawiając ciało, podąża do nieba?

    My pozostawiamy nasze dotychczasowe życie, rozpoczynając jego zupełnie nowy etap. Jak w zastraszająco szybkim czasie to, co jeszcze parę dni wcześniej było dla nas źródłem konfliktów i spięć, teraz przemieniało się w nic nieznaczący szczegół, w nieważny detal, szary element codzienności.

    Lecimy do Brazylii, do Rio de Janeiro. Steward podszedł do nas i grzecznie pyta, czy czegoś sobie życzymy. Jest Brazylijczykiem.

    – Czy mógłby nam pan polecić jakiś dobry brazylijski trunek?

    Dostajemy po chwili półsłodkie wino.

    – Za nas i naszą podróż!

    Moje myśli odpływają do miejsca, gdzie narodził się pomysł o wspólnej podróży, do naszego mieszkania. Spoglądam w wyobraźni na stół, przy którym kreśliłam pierwsze konkretne trasy tej wyprawy, na biurko oraz komputer, przy którym spędziłam godziny w poszukiwaniu biletu lotniczego dookoła świata, i w okno, przez które gapiłam się wymyślając najlepsze konfiguracje. Ponieważ nasze małe mieszkanko znajdowało się na dachu kilkupiętrowego budynku, często wychodziłam na zewnątrz, siadałam przed oknem i patrząc przed siebie, oddawałam się marzeniom o przyszłych podróżach. Marzyć na dachu to najczystsza forma intelektualnej i kreatywnej rozkoszy. To otwarcie na niczym nieograniczone fantazjowanie, z którego jak widać coś może się zmaterializować. Moje wymyślanie właśnie stało się faktem. To w mieszkanku na dachu wszystko się zaczęło.

    Spoglądam na mojego partnera wznoszącego toast na pokładzie samolotu.

    – I za bezpieczny powrót! – dodaję.

    Rio de Janeiro

    Jesteśmy w Brazylii. Samo słowo „Brazylia czy „Rio de Janeiro rozpala wyobraźnię i tworzy w umyśle niezwykłe obrazy. Pierwszy raz byłam w tym kraju kilkanaście lat temu. W Belém. Pamiętam żar lejący się z nieba i ukojenie w klimatyzowanych supermarketach. Nigdy jeszcze przedtem niejedzone szczypce kraba, maczane w mące z manioki, popijane zielonym winem, i ostro doprawione owoce morza, podane prosto z rusztu albo przedziwne, egzotyczne owoce i wyciskane z nich soki, których smaku nie da się zapomnieć. Gorące, parne noce tropikalne i spektakl przepięknych błyskawic szalejących nad dżunglą amazońską. Wyławiane z rzeki na wędkę dziwaczne, jakby opancerzone rybki, które nawet kucharz ze statku obawiał się przyrządzić. A przede wszystkim ta gotująca krew w żyłach, grana niemal wszędzie latynoska muzyka.

    Statek stał na redzie, czekając na wejście do portu. Tu, na równiku noc zapada bardzo szybko. Wielkie miasto Belém jeszcze długo w nocy wibruje swoim życiem, ale kiedy mieszkańcy cichną, wtedy można usłyszeć prawdziwą pieśń dżungli. Mimo iż właściwie wciąż jeszcze z daleka, tuż przed jej progiem, już czuło się magię Amazonii, jej rozgrzany oddech.

    Nie udało się nam wtedy wpłynąć w głąb Amazonki, ale przynajmniej wiedziałam już, o czym marzyć.

    Tymczasem po opuszczeniu lotniska wsiadamy do jednej z tysiąca taksówek jeżdżących po ulicach Rio. Jest wczesny, sobotni poranek, zbyt wczesny, by oczekiwać miejskiego gwaru. Miasto spowite delikatną poranną mgiełką wygląda dość leniwie. Jest listopad, wiosna1 i sobota.

    Samochód zatrzymuje się w pobliżu metra „Gloria. Tu ma znajdować się jeden z tanich i lubianych przez „plecakowców hoteli. Zarzucamy plecaki i kierujemy się do hotelu Turistico. W niedużym hallu nie ma nikogo. Z radością ściągam plecak, który już po krótkiej chwili kleił się do koszulki. Zaraz też pojawia się roześmiana kobieta, a z jej ust wypływa potok pytań. Szybko ją powstrzymuję – nie znamy portugalskiego, możemy po hiszpańsku!

    Czarnowłosa kobieta chwyta mnie za rękę.

    – Jakie masz piękne włosy, jaki kolor! – szczebiocząc, dotyka mojej głowy. Trochę mnie to rozbawiło, bo przecież nie jestem blondynką. – Chcecie jeden czy dwa pokoje?

    – Jeden, dwójkę – odpowiadam natychmiast. – On jest moim mężem… – dodaję.

    – Mąż! Jak masz na imię? – zwraca się do niego.

    – Włodek albo Vladimir.

    – Jak pięknie! A jaką masz brodę, jaka śliczna! To chcecie dwójkę? Ale mam tylko te droższe, z łazienkami. Ale te twoje włosy są śliczniutkie. – Ponownie muska ręką moją głowę. – A jak długo się tu zatrzymacie?

    – Może trzy noce.

    – Trzy noce – powtarza, ciągle bawiąc się moimi włosami. – A jak masz na imię?

    Teraz zauważam wiszącą na ścianie tablicę z cenami pokoi. Rzeczywiście, te z łazienkami są kilka dolarów droższe.

    – Joanna – mówiąc to, spoglądam na nią zdecydowanie. – To co z tymi pokojami?

    – Oj, piękna, ty masz również prześliczne oczy, takie niebieskie… I ty też? – Prawie skacze do góry i podchodzi do Włodka, przyglądając mu się uważnie. – Nie są niebieskie, ale też śliczne! Joanna! Jak na trzy noce, to weźcie pokój z łazienką… – Zawiesiła głos. – Za niższą cenę, chcecie? – Śmieje się. – Ty, piękna Joanna, ty masz piękne te włosy i oczy, prawda? – Po czym patrząc na Włodka, dodaje: – A ty masz piękną brodę!

    I tak na „ładne oczy" i nie tylko dostajemy pierwszą zniżkę w czasie tej podróży.

    Kiedy Włodek zastanawia się, dlaczego nasza gospodyni bardziej podziwiała mnie niż jego, ja mogę wziąć prysznic, zmywając z ciała zmęczenie ostatnich kilkudziesięciu godzin, przywiezione tu jeszcze z jesiennej Europy.

    The girls from Copacabana

    Ocknęłam się. Przez chwilę nie wiem jeszcze, gdzie jestem, kiedy nagle czuję, że ktoś bardzo delikatnie usiłuje wysunąć spode mnie małą torebkę, na której leżę. Nagły błysk świadomości – jestem w Rio, plaża, morze… To pewnie plażowy złodziej!

    Natychmiast zrywam się, chwytając kolesia za rękę.

    – A ty czego tu… – krzyczę, urywając w pół zdania: – A, to ty?

    – Ja, a myślałaś, że kto? – Popatrzył zdziwiony. – Jak już nie śpisz, to daj krem do opalania.

    – Krem… Oczywiście… A przecież nie ma słońca – zauważam po chwili.

    Szarość zawładnęła niebem nad Rio. Ludzie bawią się z niewielkimi szarozielonymi falami, które rytmicznie i z wdziękiem wylewają się na ciepły piasek. Szum morza ożywiają odgłosy plażowiczów, spacerowiczów i tętniącego za moimi plecami miasta. Nieopodal kilku młodych mężczyzn zaczyna kopać piłkę. Tu w Rio wszędzie się ją kopie, a Copacabana to jedna z plaż, na której znajduje się wiele boisk piłkarskich usytuowanych tuż przy deptaku.

    Leżymy na ogromnej Copacabana Beach pomiędzy długą promenadą a falującym morzem.

    Ścieram kilka ostatnich morskich kropel z pleców Włodka i nakładam nań cienką warstwę kremu.

    Przy tej pięknej plaży, niegdyś pełnej wydm, lśniącego w słońcu piasku i dziko rosnących krzewów, znajdowały się biedne wioski rybackie, wystarczająco oddalone od Rio, żeby zachować tu spokój i może nawet intymność. Jednak zdobycze cywilizacji, takie jak tunel2 łączący centrum rozwijającego się miasta z okolicznymi wioskami, odkrywając Copacabanę dla swoich mieszkańców, odkrył ją – podobnie jak i inne wspaniałe plaże – dla całego świata. Powstała tu ciągnąca się wzdłuż plaży Avenida Atlantica, a pobudowane przy niej na początku XX wieku hotele dały początek nowej erze w historii miasta. Miłość, seks, pieniądze, wielkie romanse i prymitywne podrywy, wyniosłość, bogactwo oraz tania prostytucja zlewały się w jednym tropikalnym koktajlu, mieszanym w rytm gorącej samby.

    Spoglądam do tyłu. Przy jednej z małych deptakowych knajpek zebrała się niewielka grupka tubylców. Ktoś zaczyna grać na gitarze, ktoś inny na przytarganym bębenku. Dwie ciemnoskóre kobiety, klaszcząc w dłonie, rozkołysały na dobre biodra, spoglądając zalotnie na przechodniów.

    – Chodź! Poprzyglądamy się im trochę – proponuję.

    Przed niewielką budką z piwem i kokosami stoją tanie, plastikowe stoliki i krzesełka. Grający Brazylijczycy zajęli kilka z nich. Tańczące piękności wyginają ciała przed dwoma białymi turystami siedzącymi nieopodal. Ich przekonująca zmysłowość błyskawicznie oczarowuje obydwu mężczyzn. Po chwili obie zaproszone na drinka kobiety siedzą obok nich, wciąż falując biodrami. To samba sprawia, że słysząc jej rytm, nie można wysiedzieć w bezruchu. Zanim zdałam sobie sprawę z tego, co robię, niechcący trąciłam swoim biodrem biodro Włodka.

    – Hej... – Patrzy zdziwiony. – Czy masz na coś ochotę?

    – Tak, brodaczu, na kokosika!

    Dostajemy duże, chłodne i słodkie owoce. Jak nienasycona wciągam kilka dużych łyków. Jedna z dopiero co tańczących Brazylijek siedzi już na kolanach u piegowatego turysty, druga zaś delikatnie gładzi swojego sąsiada po udach, zaglądając mu bezwstydnie w oczy. Cała czwórka zdaje się falować w rytm morza i sączącej się muzyki. Muzyki, która jak krew płynie życiodajnie przez ciało całego kraju, dając mu siłę i życie. A Rio de Janeiro jest jego sercem.

    To właśnie w tym mieście rozkwitła owa afrobrazylijska forma muzyczna jako efekt portugalskiej kolonizacji Brazylii. A wszystko zaczęło się od uprawiania kawy i trzciny cukrowej. Portugalczycy potrzebowali coraz więcej siły roboczej do uprawy swych olbrzymich plantacji. Żyjących tu Indian dziesiątkowały choroby przywleczone przez najeźdźców, dlatego zaczęto przywozić niewolników z Afryki. A wraz z nimi ich kulturę, również muzyczną. Samba albo semba to termin określający tradycyjny afrykański taniec lub modlitwę. W Rio sambę tańczy się i śpiewa z żarliwością charakterystyczną dla modlitwy.

    Modlące się swoimi krągłymi biodrami kakaowoskóre piękności zostają obdarowane łaską, a ich prośby wysłuchane. Odchodzą ze swoimi wybranymi, ginąc w wejściach do pobliskich hoteli.

    Wygląda na to, że girl from Copacabana jest równie piękna i atrakcyjna jak słynna girl from Ipanema Carlosa Jobima.

    Magia niezwykłego Rio wciąga nas coraz silniej. Włócząc się wzdłuż plaż i spacerując uliczkami miasta, ulegamy jakimś przedziwnym nastrojom. Słodycz napływa z powietrza i z budek, gdzie sprzedaje się churros. To przepyszne rurki wypełnione mleczną, kokosową lub czekoladową masą. Spragnieni wszystkiego, a najbardziej wody, pijemy tutejsze specjały – coco gelado, czyli schłodzony sok z kokosa, sucos con agua, to jest soki z owoców, i mate de cana, napój z trzciny cukrowej. Muzyka i kokosy stają się afrodyzjakiem o wyjątkowej mocy...

    Robi się już późno. Schodzimy do metra, mijając przy wejściu kilku pilnujących porządku policjantów. Na stacji wciąż jest sporo pasażerów. Odnosi się wrażenie, że panuje tu spokój i jest bezpiecznie. Jest parno. Dookoła unosi się woń potu zmieszanego z zapachem różnorodnych perfum. Wagoniki wjeżdżają, a fale ludzi mieszają się, porywając nas do środka.

    Wysiadamy kilka stacji wcześniej. Wciąż mamy siły i ochotę na spacer. Noc uwodzi. Pary zakochanych włóczące się w objęciach, rozśpiewane grupki ludzi w średnim wieku, rytm bębnów, melodie wygrywane na różnych instrumentach tworzą niezwykły, magiczny nastrój, który przenosimy tej nocy do pokoju hotelowego. Tu wrażenia całego dnia wybuchają swoją największą mocą. Raz w rytmach gorącej samby, raz na fali romantycznej bosa novy tańczą nasze ciała. Soczyste, rozszalałe dźwięki karnawałowej samby przeplatają się z chłodnym, ale jakże zmysłowym głosem Astrud Gilberto3 śpiewającej, nomen omen, przepiękną bossa novę „Quiet Nights of Quiet Stars".

    Miasto marzeń

    Chłód klimatyzowanego wnętrza autobusu lekko mnie ostudził. Kropelki potu znikają błyskawicznie, pozostawiając na szczęście mało widoczne ślady na podkoszulku. Siedząc w bardzo nowoczesnym, czystym autobusie, wyjeżdżamy z brudnego, zatłoczonego, znajdującego się w podejrzanej, prawie slumsowej dzielnicy dworca autobusowego Rio de Janeiro. Ogromny, ogrodzony wysoką siatką, strzeżony przez dziesiątki porządkowych, jest jak wyspa względnego bezpieczeństwa na oceanie pełnym podmiejskich złodziejaszków.

    Długo opuszczamy miasto, a jeszcze dłużej mijamy ciągnące się kilometrami zatłoczone slumsy. To takie typowe dla tego potężnego kraju. W całej Brazylii tekturowe, blaszane albo drewniane baraki i komórki zwiastują wielkie wielomilionowe molochy. W São Paulo wyglądają jak zgniły, śmierdzący wianek włożony na głowę betonowego giganta.

    Jednocześnie zaskakuje nas poziom usług transportu autobusowego. Wyjeżdżające w dalekie trasy pojazdy są w czasie podróży kilkakrotnie sprawdzane i sprzątane wewnątrz. Autobusy są nowoczesne i bardzo wygodne. Dla pasażerów zaś pobudowane są przy drodze specjalne, obsługujące tylko przyjezdnych restauracje, przypominające wielkie stołówki samoobsługowe, gdzie można zjeść posiłek w zupełnie normalnych cenach.

    Do Kurytyby dojeżdżamy już nocą. Pasażerowie rozjeżdżają się do swoich domów, a dworzec autobusowy pustoszeje prawie natychmiast. Jest gorąca, zwrotnikowa noc. Siedzę na ławeczce, pilnując naszych bagaży. Włodek szuka dla nas odpowiedniego hotelu. Nade mną na czarnym niebie migocą gwiazdy. Zastanawiam się, czy niebo nad Brazylią jest czarniejsze od polskiego? Wtedy coś muska mnie w stopę. Szybkie spojrzenie i zrywam się z krzykiem na ustach. Po moim sandałku maszeruje karaluch olbrzym. Chcę go strącić gwałtownym ruchem, a wtedy on… odlatuje. Teraz moja uwaga skupia się na chodniku. Jakież jest moje zdumienie, kiedy zdaję sobie sprawę, w jak licznym siedzę towarzystwie. Wszędzie wokoło maszerują karaluchy – od gigantów, poprzez średniaki, aż po jakieś biegające maleństwa.

    Po chwili pojawia się Włodek.

    – Hotel może ci się nie podobać, ale to jedyne tanie miejsce w okolicy, gdzie są wolne pokoje.

    Wchodzimy do domu przypominającego starą drewnianą willę. Mężczyzna wskazuje nam pokój. Stoją tu tylko dwa drewniane łóżka. Ledwo oświetlająca pomieszczenie żarówka wisi na zbyt długich drutach. W ścianach i w podłodze pomiędzy deskami prześwitują przeogromne szpary. Zza ściany dochodzą lekko przytłumione odgłosy sąsiadującego z hotelem baru i zapach przypalonego mięsa. W pokoju nie ma okna.

    – Gdzieś ty mnie przyprowadził?

    – Przecież to tylko jedna krótka noc!

    – A miało być tak pięknie – westchnęłam.

    – Nie narzekaj. Masz łóżko i nie śpisz na dworcu! – odciął się.

    Za to mam spać w pokoju-komórce, do tego dusznej i śmierdzącej. Właściwie to byłoby jeszcze do wytrzymania, ale... W środku nocy budzę się, bo muszę pójść do toalety. Najciszej jak mogę, omijając trzeszczące deski, idę do drzwi. Szybciutko i bezszelestnie wymykam się do znajdującej się na korytarzu wspólnej łazienki. Wracając, zapalam na chwilę światło, żeby trafić do łóżka i to, co wtedy odkrywam, lekko mnie zamurowuje. Po drewnianej podłodze pokoju wędrują dziesiątki karaluchów. Światło niespecjalnie je spłoszyło. Dreszcz przeszedł mi po plecach. Mam ochotę obudzić mojego męża i pokazać mu, że śpimy na zatłoczonej autostradzie karaluchów, ale opamiętuję się i nie myśląc o niczym, zamykam usta. Zerkam tylko na moje łóżko, czy przypadkiem tam nie mam gości i grzecznie kładę się spać. W końcu to moja nowa rzeczywistość.

    Miasto Kurytyba zyskało popularność dzięki znakomitym rozwiązaniom urbanistycznym i ekologicznym, które w niebywały sposób podniosły poziom oraz jakość życia mieszkańców. Za najważniejsze cele uznano zdrowie i edukację. Stworzono tu liczne przepiękne parki zajmujące dużą część miasta. Na jednego mieszkańca przypada 52m² terenów zielonych, co znacznie przekracza minimum – 16m² – zalecane przez środowiska ekologów. To sprawia, że Kurytyba jest miastem niezwykłym, zważywszy, że zamieszkuje je ponad milion trzysta tysięcy mieszkańców.

    Spacerując nowoczesnymi ulicami, pięknie zdobionymi trawnikami i kolorowymi skwerami, mam wrażenie, że znajdujemy się na przytulnej prowincji o niezwykle nowoczesnym, często szklanym obliczu. Zabudowa nowej generacji gustownie współgra z klasycznymi kolonialnymi zaułkami. Przepiękne zdobne fontanny, pomniki, na cokołach których można przysiąść na chwilkę, stylizowane kamienice, a w nich kawiarenki, nastrojowe starsze fragmenty miasta z katedrą Metropolitalna na czele. Jednak największe wrażenie robią na mnie szklane tuby będące przystankami dla supernowoczesnych autobusów. Wyglądają może nieco kosmicznie, ale na pewno są bardzo praktyczne i bezpieczne dla pasażerów.

    Niezwykle łatwo zwiedza się to miasto, bo kiedy tylko spoglądam w mapę, mieszkańcy zaraz podchodzą, oferując pomoc. W Kurytybie mieszka mnóstwo ludzi polskiego pochodzenia, stanowiących większość imigrantów z Europy. Może to ich potomkowie czują przez skórę, że my też jesteśmy z Polski...?

    Jest gorący dzień początku lata. Nasze organizmy nie są jeszcze przyzwyczajone do temperatur znacznie przekraczających trzydzieści stopni Celsjusza, zwłaszcza w listopadzie. Żar leje się z nieba, wlewając się za koszulki i szorty. Gotujemy się! Namawiam Włodka na chwilę odpoczynku w niedużej kawiarence znajdującej się w ocienionym ogródku. Przy stolikach siedzi dużo ludzi. Szukam wśród nich tych niebieskich oczu i słowiańskiej urody. Większość siedzących popija „coś przez „coś, co przypomina rurkę, metalową lub drewnianą.

    – Widzisz, oni wszyscy piją przez te dziwne rurki, dlaczego jeszcze nigdzie nam takich nie zaproponowano?

    – Poproś, żeby ci taką dali. No chyba, że… tu każdy przynosi swoją.

    Zamawiamy soki z papai, mango i banana, a na koniec pytam, czy też mogę dostać tę dziwną rurkę do picia.

    – Do soku? – dziwi się kelnerka i chyba wkłada dużo wysiłku, żeby nie parsknąć śmiechem. – Tym popija się mate – poucza mnie. – Czy podać?

    – Tak, proszę – odpowiadam z chyba nieco głupią miną. Po chwili jednak sama się pocieszam, że w końcu nie muszę o wszystkim wiedzieć. I tym sposobem po raz pierwszy próbuję słynnej mate, czyli herbaty z ostrokrzewu paragwajskiego.

    Nasza romantyczna przejażdżka

    Wczesnym rankiem zarzucamy plecaki na grzbiety i ruszamy na dworzec kolejowy. Pociąg stoi już gotowy do odjazdu. Nie jest to przejazd turystyczny. Wybraliśmy zwykły, osobowy. Zajmujemy miejsca przy oknie, żeby móc podziwiać widoki.

    W XIX wieku zbudowano linię kolejową z Kurytyby do położonego ponad sto kilometrów na wschód portu Paranagua. Jako że Kurytyba leży na płaskowyżu, na wysokości 900 m n.p.m., trakt poprowadzono po niezwykle malowniczym, stromym górskim zboczu, schodzącym do nadmorskich nizin.

    – Przejażdżka pociągiem Sierra Verde Express? Dlaczego nie, brzmi zachęcająco! – łaskawie zgodził się Włodek, kiedy mu to zaproponowałam. Wydawało mi się, że możemy mieć uroczy, romantyczny akcent naszej wyprawy, zwłaszcza że poprzedniego dnia nieźle się pokłóciliśmy.

    Wokół pojawia się coraz więcej tubylców, a tylko niewielu turystów. Bilet, który mamy w kieszeni, nie uprawnia nas do przejazdu aż do Paranagua. Powiedziano nam, że następny dokupimy w połowie drogi, czyli w Morretes.

    Pociąg rusza. Już po chwili przekonujemy się, że nie może być zbyt romantycznie, bo co bardziej subtelne myśli przegania gdzieś po kątach coraz głośniejszy stukot pociągu. No cóż! Trzeba było jechać turystycznym, klimatyzowanym i na pewno cichutkim!

    Przez hałas przebijają się melodyjne rozmowy Brazylijczyków. Bardzo ładny ten portugalski w ich wykonaniu, a jeszcze ładniejszy, kiedy wypływa z ust rozchichotanych dzieciaków. A tych, nie wiadomo skąd, pojawiło się tu trochę.

    Stare wagoniki przedzierają się przez coraz gęstszą dżunglę. Jej bliskość staje się nieco niepokojąca, bowiem gałęzie nieskromnie rozłożystych drzew wdzierają się przez zardzewiałe okna do niewielkich, zapuszczonych wagoników. Towarzyszy nam rzeka płynąca wartkim nurtem wzdłuż torowiska.

    Patrzę niespokojnie na mojego partnera. Wczoraj nie wytrzymaliśmy i puszczając wodze naszych emocji, pokłóciliśmy się o jakąś zupełną bzdurę. Przebywając ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę, bardzo łatwo jest popaść w konflikt, który w tak specyficznych warunkach, porównywalnych jedynie do mieszkania na ciasnej łajbie, może przerodzić się w prawdziwą wojnę. Wciąż uczymy się nowego stylu życia – podróżnika, włóczęgi, życia, które Latynosi z Ameryki Południowej porównują do żywota bezdomnych psów. My takie życie sobie wybraliśmy i bynajmniej nie za karę. Spełniamy swoje marzenie o wielkiej podróży, o nieprzeciętnej przygodzie.

    Niewiele małżeństw ma szansę przebywania ze sobą w różnych warunkach dwadzieścia cztery godziny na dobę. To naprawdę może się stać nie do zniesienia, jeśli każde próbuje żyć na własny rachunek. W tak zwanych normalnych warunkach – kiedy oboje partnerzy widują się po wielogodzinnym dniu pracy dopiero wieczorem przed snem, potem śpią obok siebie, czasem zaś widzą się jeszcze przy śniadaniu – bardzo łatwo jest ukryć przed partnerem wszystko to, czego w sobie nie lubimy lub nie chcemy, żeby nas z tym kojarzono. W tychże normalnych warunkach wszystko da się wygładzić, przemodelować, wycieniować. Jednak w czasie długiej, często męczącej wędrówki świat rządzi się innymi, dużo prostszymi, ale także bardziej bezkompromisowymi regułami. Tu ucieczka do drugiego pokoju i trzaskanie drzwiami traci sens, bo nie tylko można zastać po powrocie pusty pokój, ale i pozostać samotnym w obcym mieście. A żadne z nas tego nie chce. To jest właśnie powód, dla którego wyruszyliśmy w tę romantyczną przejażdżkę – żeby zapomnieć wczorajszą burzę, żeby się po niej wyciszyć.

    W takiej wędrówce w przyspieszonym tempie zrzuca się wszystkie okulary, przez jakie patrzy się na partnera, a dzięki temu w szczególny sposób uczy się partnerstwa. Właśnie wczoraj pozbyliśmy się kolejnej takiej pary kolorujących rzeczywistość okularów. Owo nowe na siebie spojrzenie chcieliśmy nasączyć pięknem górskich zboczy oglądanym przez okna Sierra Verde Train. Miała to być piękna, romantyczna, łącząca dwoje godzących się ze sobą kochanków podróż. A tymczasem od kilkudziesięciu minut siedzimy w starym pociągu, pełnym rozkrzyczanych dzieci, a za oknem zielona ściana dżungli gęstnieje tak, że już nic poza nią nie można dostrzec.

    Włodek co jakiś czas coś filmuje. Może po godzinie jazdy gęsta dżungla odpłynęła w dół w głęboki kanion, a pociąg na krawędzi stromego zbocza rozpoczyna odważne prawie szybowanie w chmurach. Otwiera się przed nami niezwykła panorama. Tropikalny las oddycha gęstymi oparami mgły, w której toną co głębsze doliny. Naraz ciemność ogarnia wnętrze wagonu, które wypełnia się głośnym krzykiem gawiedzi. Wjechaliśmy w jeden z wielu znajdujących się tu tuneli. Jak tylko blade słońce swoim blaskiem wypełnia ponownie wagon, wznosi się kolejny okrzyk, tym razem na widok prawie pionowej ściany, do zbocza której jesteśmy przyklejeni. Zawirowało mi w głowie. Atlantycki busz zieleni się dookoła. Większość pasażerów miesza się ze sobą, biegając od jednego okna do drugiego. Każdy chce wykorzystać dobre miejsce i uchwycić spojrzeniem otwierającą się przed nami przestrzeń. Tylko mieszkańcy tego rejonu nic sobie nie robią z rozgrywającego się za oknami pociągu niezwykłego spektaklu natury. Mijamy kolejny tunel, następny ledwo zipiący most. Strome zielone szczyty wzgórz sterczą ponad gęstą mgłę i sprawiają wrażenie zawieszonych w przestrzeni.

    Wjeżdżamy w duszne tropikalne niziny. W Morretes musimy opuścić pociąg, który dziś kończy tu swój bieg, i przesiąść się w lokalny autobus. Dworzec autobusowy znajduje się dobry kawał drogi od kolejowego. Zarzucamy więc plecaki i dla podkreślenia romantyzmu naszej wyprawy pieszo ruszamy przed siebie. Na dworcu czekamy niestety kilka godzin. Do Paranagua docieramy głodni i wykończeni dopiero

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1