Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Dziwne zjawiska. Zbiór opowiadań
Dziwne zjawiska. Zbiór opowiadań
Dziwne zjawiska. Zbiór opowiadań
Ebook244 pages2 hours

Dziwne zjawiska. Zbiór opowiadań

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

W pęknięciach rzeczywistości ujawnia się złożona natura świata. Słynny autor powieści o Sherlocku Holmesie i znany spirytysta poświęcił siedem krótkich utworów tematom dziwnym i sprawom niewyjaśnionym. Hipnoza, klątwa, zamiana dusz - to zjawiska, których doświadczają bohaterowie tych opowieści z dreszczykiem. Emocje są tu budowane nie tylko przez wątki ezoteryczne, ale również dzięki wartkiej przygodowej akcji. Kultowy, owiany legendą autor został sportretowany w serialu "Detektyw Murdoch".Dla miłośników opowieści grozy w stylu Edgara Allana Poe czy Stefana Grabińskiego. -
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateJan 13, 2023
ISBN9788728533956
Dziwne zjawiska. Zbiór opowiadań
Author

Sir Arthur Conan Doyle

Sir Arthur Conan Doyle was born in Edinburgh, Scotland, in 1859. Before starting his writing career, Doyle attended medical school, where he met the professor who would later inspire his most famous creation, Sherlock Holmes. A Study in Scarlet was Doyle's first novel; he would go on to write more than sixty stories featuring Sherlock Holmes. He died in England in 1930.

Related to Dziwne zjawiska. Zbiór opowiadań

Related ebooks

Reviews for Dziwne zjawiska. Zbiór opowiadań

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Dziwne zjawiska. Zbiór opowiadań - Sir Arthur Conan Doyle

    Dziwne zjawiska. Zbiór opowiadań

    Tłumaczenie Ewa Rudolf

    Tytuł oryginału The Best Supernatural Tales of Arthur Conan Doyle

    Język oryginału angielski

    Wybór i układ: Paweł Marszałek

    Copyright © 2015, 2023 SAGA Egmont

    Wszystkie prawa zastrzeżone

    ISBN: 9788728533956 

    1. Wydanie w formie e-booka

    Format: EPUB 3.0

    Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

    Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

    www.sagaegmont.com

    Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

    Kapitan „Gwiazdy Polarnej" (1883)

    Sprawozdanie J. Habakuka Jephsona (1884)

    Wspaniały eksperyment w mieście Keinplatz (1885)

    Mozaika literacka (1886)

    John Barrington Cowles (1884)

    Pierścień Thota (1890)

    Pasożyt (1894)

    Kapitan „Gwiazdy Polarnej"

    Fragment osobliwego dziennika Johna McAlistera Raya, studenta medycyny

    11 września. 81°40’ szerokości północnej; 2° długości wschodniej. Wciąż tkwimy między olbrzymimi polami lodu. To rozciągające się na północ od nas, w którym zakotwiczyliśmy, jest większe od jakiegokolwiek angielskiego hrabstwa. W prawo i w lewo, po horyzont, ciągną się gładkie, bez jednej rysy tafle. Dzisiaj rano oficer zauważył spiętrzony lód dryfujący od południa. Jeśliby ta wystarczająco gruba formacja zablokowała nam odwrót, znaleźlibyśmy się w niebezpieczeństwie, jako że żywność, jak słyszę, już się nieco kurczy. Sezon się tu kończy i powracają noce.

    Dziś rano widziałem połyskującą nad fokreją gwiazdę, pierwszą od początku maja. Wśród załogi wyczuwa się spore niezadowolenie, wielu marzy o powrocie do domu, chcą zdążyć na sezon połowów śledzia, gdyż wtedy na wybrzeżach Szkocji można nieźle zarobić. I chociaż niezadowolenie objawia się jedynie poprzez nadąsane twarze i ponure spojrzenia, to dzisiaj po południu usłyszałem od drugiego oficera, że załoga rozważa wysłanie do kapitana deputacji, która przedstawi zarzuty marynarzy. Mam niejakie wątpliwości, jak je przyjmie, jako że to człowiek wielce nerwowy, niezmiernie wyczulony na wszelkie próby podważania jego autorytetu. Spróbuję po kolacji szepnąć mu w tej sprawie słówko. Jak dotąd mogłem zwracać się do niego ze wszystkim, nawet z uwagami, jakich nigdy nie przyjąłby z ust jakiegokolwiek innego członka załogi. Od sterburty widać Wyspę Amsterdam, północno-zachodni zakątek Spitzbergenu — poszarpaną linię wulkanicznych skał, poprzerywaną białymi smugami lodowców. Dziwnie czuję się na myśl, że obecnie w pobliżu nas prawdopodobnie nie przebywa żaden człowiek — poza mieszkańcami osiedla duńskiego na południu Grenlandii, jakieś dziewięćset mil lotem ptaka. Kapitan bierze na siebie ogromną odpowiedzialność, ryzykując bezpieczeństwo statku w podobnych okolicznościach. Żaden wielorybnik nigdy nie zapędził się na te szerokości o tak zaawansowanej porze roku.

    Dziewiąta wieczorem. Rozmawiałem z kapitanem Craigie’em, i choć z niezbyt zadawalającym rezultatem, muszę przyznać, że wysłuchał mnie w spokoju i z uwagą. Gdy skończyłem, przybrał minę żelaznej determinacji, jaka często gości na jego twarzy, i przez kilka minut szybkimi krokami tam i z powrotem przemierzał wąską kabinę. Z początku obawiałem się, że poważnie go uraziłem, ale rozwiał mą obawę, ponownie siadając i kładąc dłoń na mym ramieniu niemal pieszczotliwym gestem. Także w jego szalonych, ciemnych oczach zauważyłem czułość, co mnie bardzo zaskoczyło.

    — Słuchaj, doktorze — powiedział. — Żałuję, że cię ze sobą zabrałem. W istocie bez wahania dałbym pięćdziesiąt funtów, by ujrzeć cię bezpiecznego na kei w Dundee. Tym razem to jest wóz albo przewóz dla mnie. Na północ od nas są ryby... Jak śmiesz kręcić głową, gdy mówię, że z dziobu wypatrzyłem ławicę? — rzucił w nagłym wybuchu gniewu, choć nie byłem świadom, bym choćby gestem okazał powątpiewanie w jego słowa. — Jakem żyw, dwadzieścia dwie sztuki w tyle samo minut, a żadna poniżej dziesięciu stóp fiszbina. Słuchaj no, doktorze, myślisz, że opuściłbym to miejsce, gdy zaledwie jedno piekielne pasmo lodu dzieli mnie od wielkiej fortuny? Gdyby jutro powiało z północy, moglibyśmy wypełnić ładownie i odpłynąć, nim dopadną nas pierwsze chłody. Jeśli powieje od południa — no cóż, w końcu ludziom płaci się za nastawianie karku, a co do mnie, niewiele mnie to obchodzi, gdyż nie więcej łączy mnie z tym światem niż z przyszłym. Choć muszę wyznać, przykro mi z twojego powodu. Powinienem był zabrać starego Angusa Taita, który towarzyszył mi w poprzednim rejsie, gdyż jego nikt by nie żałował, a ty — wspominałeś, że jesteś zaręczony, nieprawdaż?

    — W istocie — odrzekłem, otwierając zamek medalionu, który zwisał mi na łańcuszku zegarka, i pokazałem mu niewielką podobiznę Flory.

    — Niech cię licho! — wrzasnął, zrywając się z miejsca, aż broda zjeżyła mu się z gniewu. — A cóż mnie obchodzi twoje szczęście? Co mam z nią wspólnego, że musisz mi majtać jej zdjęciem przed oczami? — Spodziewałem się, że zaraz, wściekły, uderzy mnie, ale nadal klnąc, gwałtownie otworzył drzwi kabiny i wybiegł na pokład, pozostawiając mnie w zdumieniu nad jego niezwykłym zachowaniem. Po raz pierwszy okazał mi tu coś innego poza uprzejmością i dobrocią. Pisząc te słowa, słyszę, jak podekscytowany przemierza pokład nade mną.

    Powinienem naszkicować charakter tego człowieka, ale przedsięwzięcie czegoś takiego na papierze wydaje się zbyt śmiałe, jako że w tej kwestii sam czuję się raczej zagubiony. Kilka razy już wydawało mi się, że posiadłem klucz do zagadki, jedynie po to, by się rozczarować, gdy on ukazywał mi się w nowym świetle, które obracało wniwecz wszelkie moje przypuszczenia. Być może żaden człowiek nie ujrzy tych słów, jednak w ramach psychologicznego studium podejmę próbę opisania kapitana Nicholasa Craigie.

    Wygląd zewnętrzny człowieka zazwyczaj daje pewne wskazówki co do jego duszy. Kapitan jest wysoki i dobrze zbudowany, o śniadej, przystojnej twarzy i o dziwacznej manierze nieustannego poruszania członkami, co może wynikać z nerwowości lub jest po prostu upustem nadmiaru energii. Zarys szczęki i cała postawa świadczy o męskości i zdecydowaniu, ale najwyraźniejszym elementem twarzy są oczy. Ciemnopiwne, błyszczące i dociekliwe, patrzą z wyrazem niezwykłej mieszanki niepokoju i czegoś jeszcze, co czasami wydaje mi się mieć coś wspólnego bardziej z przerażeniem niż jakąkolwiek inną emocją. Zazwyczaj dominują te pierwsze cechy, ale bywa, zwłaszcza gdy jest zamyślony, że w jego oczach pojawia się wyraz strachu, który narasta, nadając innego charakteru całej postaci. W takich chwilach jest najbardziej podatny na ataki wściekłości i zdaje się być tego świadom, gdyż zauważyłem, jak kilka razy zamykał się na klucz, by nikt nie mógł się do niego zbliżyć, dopóki czarna godzina nie minie. Sypia źle, słyszałem, jak nocami krzyczy, ale jego kabina znajduje się w pewnej odległości od mojej i nigdy nie udało mi się rozróżnić słów, które wypowiadał.

    To jedna strona jego charakteru, ta najbardziej niemiła. Zdołałem ją zaobserwować tylko poprzez bliskie z nim przebywanie, jako że jesteśmy skazani na siebie dzień w dzień. Poza tym jest miłym towarzyszem, oczytanym i zabawnym, a także najdzielniejszym żeglarzem, jaki kiedykolwiek stąpał po pokładzie. Zawsze będę pamiętał, jak zapanował nad statkiem, gdy z początkiem kwietnia złapał nas sztorm między luźnymi bryłami lodu. Nigdy nie widziałem go tak pogodnego, wręcz radosnego, jak tamtej nocy, gdy tam i z powrotem przemierzał mostek wśród błyskawic i wycia wiatru. Kilka razy mówił mi, że myśl o śmierci jest mu miła, co brzmi smutno w ustach młodego człowieka: nie może mieć więcej niż trzydzieści lat, mimo że we włosach i wąsach pojawiły się już ślady siwizny. Prawdopodobnie dotknęło go jakieś wielkie nieszczęście, które zwarzyło mu życie. I może byłbym taki sam, gdybym stracił moją Florę — Bóg jeden wie! Myślę, że gdyby nie ona, niewiele by mnie obchodziło, czy jutro wiatr powieje z północy czy z południa.

    O, właśnie słyszę, że kapitan schodzi na dół i zamyka się w kajucie, co oznacza, że zły humor jeszcze go nie opuścił. A więc do łóżka, jak powiedziałby stary Pepys, gdyż świeca się wypala (obecnie, z nadejściem nocy, musimy ich używać), a że steward już skończył służbę, nie ma nadziei na następną.

    12 września. Spokojny, jasny dzień, a my wciąż w tym samym miejscu. Wiatr wieje z południowego wschodu, ale dość słabo. Kapitan jest w lepszym humorze i przy śniadaniu przeprosił mnie za niegrzeczne zachowanie. Wciąż sprawia wrażenie trochę roztargnionego, jednak w jego oczach pozostał wyraz szaleństwa, jaki góral ze szkockich wyżyn uznałby za znak nawiedzenia — przynajmniej tak twierdzi nasz pierwszy mechanik, który wśród celtyckiej części załogi uchodzi za jasnowidza i znawcę omenów.

    Dziw bierze, jak wielką władzę przesądy posiadają nad tą rasą ludzi, skądinąd praktycznych, mocno stąpających po ziemi. Nigdy nie uwierzyłbym, do jakiego stopnia, gdybym nie widział na własne oczy. Podczas tego rejsu mieliśmy wręcz epidemię nadmiernej ekscytacji, dopóki nie uznałem za słuszne wydawania, wraz z sobotnią racją grogu, środków i toników na uspokojenie nerwów. Pierwsze symptomy tej dolegliwości wystąpiły, jak tylko opuściliśmy Szetlandy, gdy marynarze pełniący służbę przy sterze zaczęli uskarżać się na żałosne zawodzenie dochodzące od rufy, zupełnie jakby coś płynęło za statkiem i nie dawało rady go wyminąć. Podobne wymysły miały miejsce podczas całego rejsu i w ciemne noce na początku sezonu połowu fok jedynie z wielkim trudem udawało się zmusić załogę do trzymania wachty. Najpewniej słyszeli po prostu hurgot łańcuchów steru lub krzyk przelatującego ptaka. Wielokrotnie zrywano mnie z koi, bym posłuchał, ale nie muszę mówić, że nigdy nie zdołałem w owych dźwiękach wyłowić czegokolwiek nadprzyrodzonej natury.

    Marynarze jednak są tak absurdalnie pewni co do tego zjawiska, że nie ma sensu z nimi dyskutować. Raz wspomniałem rzecz kapitanowi i ku memu zdziwieniu potraktował ją niezwykle poważnie, wręcz zdawał się mocno zaniepokojony tym, co ode mnie usłyszał. A przecież można by sądzić, że kto jak kto, ale on powinien być ponad równie pospolite złudzenia.

    Całe to gadanie o przesądach wywodzi się z faktu, że pan Manson, nasz drugi oficer, zeszłej nocy widział ducha — w każdym razie tak twierdzi. Tak czy owak pojawił się wreszcie jakiś nowy temat do rozmów, po wciąż tym samym, ciągnącym się przez tyle miesięcy, niekończącym się gadaniu o niedźwiedziach i wielorybach. Manson zarzeka się, że statek jest nawiedzony i że on nie zostałby na nim ani dnia dłużej, gdyby mógł udać się gdziekolwiek indziej. I rzeczywiście, ten człowiek jest naprawdę przerażony i dziś rano, by go uspokoić, musiałem zaaplikować mu dawkę chlorku i bromku. Niezwykle wzburzył się na moją sugestię, jakoby poprzedniej nocy wypił o szklaneczkę za dużo, aż musiałem załagodzić sprawę, starając się przez cały czas zachować nader poważną minę, a on opowiadał, bardzo rzeczowo i realistycznie, o wydarzeniu, jakiego był świadkiem.

    — Stałem na mostku — zaczął — na wachcie pośrodku nocy, tuż przed czwartym dzwonem środkowej wachty, gdy panują największe ciemności. Księżyc wprawdzie świecił, ale chmury płynące po niebie sprawiały, że widoczność ze statku była bardzo ograniczona. Od forkasztelu nadszedł harpunnik John McLeod i zameldował o dziwnym dźwięku przy sterburcie...

    Poszedłem, by to sprawdzić, i wtedy obaj usłyszeliśmy ten dźwięk, przypominający płacz dziecka lub zawodzenie rozżalonej dziewczyny. Bywałem w tym kraju od siedemnastu lat, a nigdy nie słyszałem foki, starej ani młodej, wydającej podobne odgłosy. I gdy tak staliśmy przy forkasztelu, księżyc wyszedł zza chmur i obaj ujrzeliśmy coś jakby białą postać poruszającą się po lodzie, w tym samym kierunku, skąd dochodził płacz. Na chwilę straciliśmy ją z oczu, ale wróciła od lewej burty, niewyraźna, jak cień. Posłałem majtka po strzelby i z McLeodem zeszliśmy na lód, sądząc, że być może mamy do czynienia z niedźwiedziem. Już na dole straciłem McLeoda z oczu i sam ruszyłem w stronę, z której wciąż dochodziły zawodzenia. Podążyłem za nimi jakąś milę, a później, obiegając lodowe wzniesienie, natknąłem się na owo „coś". Stało na szczycie pagórka i czekało na mnie. I w żadnym razie nie było niedźwiedziem. Wysokie, białe, wyprostowane — ani mężczyzna, ani kobieta, na to mogę przysiąc; coś straszliwego. Jak najszybciej popędziłem w stronę statku i byłem wielce szczęśliwy, gdy znalazłem się na pokładzie. Własnym podpisem zobowiązałem się wykonywać moje obowiązki na tym statku, więc na statku zostanę, ale nikt nie przyłapie mnie więcej na lodzie po zachodzie słońca...

    Oto cała historia, oddana, najlepiej jak potrafię, jego własnymi słowami. Sądzę, że zobaczył, choć gorąco zaprzecza, młodego niedźwiedzia stojącego na wyprostowanych tylnych łapach, w pozycji, którą zwierzęta te często przyjmują, gdy coś je przestraszy. W niewyraźnym świetle niedźwiedź przypominałby ludzką postać, zwłaszcza takim wydałby się człowiekowi o rozchybotanych nerwach. Czymkolwiek było owo zjawisko, zdarzyło się niefortunnie, jako że bardzo negatywnie wpłynęło na załogę. Stali się jeszcze posępniejsi niż do tej pory i bardziej otwarcie okazują niezadowolenie. Te dwa powody do narzekań: pozbawienie możliwości łowienia śledzia i przebywanie w zamknięciu na pokładzie, jak uważają nawiedzonego, statku, mogą sprowokować ich do nieprzemyślanego zachowania. Nawet harpunnicy, najstarsi i najbardziej opanowani wśród załogi, dołączają do ogólnego poruszenia.

    Poza tym idiotycznym urodzajem przesądów, nasza sytuacja jakby się poprawia. Kra, formująca się na południe od nas, częściowo znikła i woda jest tak ciepła, że wierzę, iż znajdujemy się na jednej z odnóg Golfsztromu płynącego między Grenlandią a Spitzbergenem. Wokół statku widać liczne małe meduzy i foczki oraz wielką ilość krewetek, a więc istnieje duża możliwość, że wypatrzymy „rybę". Rzeczywiście, w porze obiadowej widziano ławicę, ale w takim położeniu, że nie dało się wysłać za nią szalupy.

    13 września. Na mostku odbyłem interesującą rozmowę z pierwszym oficerem, panem Milne. Wydaje się, że nasz kapitan pozostaje wielką zagadką dla marynarzy i nawet dla właścicieli statku, tak jak i dla mnie. Według słów pana Milne, gdy po powrocie z rejsu statek zostaje rozliczony, kapitan Craigie znika i nikt nie widzi go do nadejścia następnego sezonu, gdy to jakby nigdy nic wchodzi do biura firmy i pyta, czy go potrzebują. W Dundee nie ma żadnego przyjaciela i najwyraźniej nikt nie zna jego przeszłości. Pozycję zdobył sobie swoimi marynarskimi kwalifikacjami i opinią człowieka odważnego i opanowanego, jaką cieszył się jako pierwszy oficer, nim otrzymał samodzielne dowództwo. Powszechnie uważa się, że nie jest Szkotem i że nosi przybrane nazwisko. Pan Milne żywi przekonanie, jakoby kapitan poświęcił się połowom wielorybów z tego prostego powodu, że to najbardziej niebezpieczne zajęcie, jakie mógł znaleźć, i że na wszelki możliwy sposób igra on ze śmiercią. Oficer przytoczył kilka przykładów, z których jeden wydaje się bardzo dziwny, jeśli jest prawdziwy. Podobno kiedyś kapitan nie stawił się w biurze i trzeba było wybrać za niego zastępcę. Miało to miejsce w czasie wojny rosyjsko-tureckiej. Następnej wiosny pojawił się z opuchniętą blizną na szyi, którą zwykł zakrywać krawatem. Czy sugestia pana Milne, że kapitan brał udział w tej wojnie, jest zgodna z prawdą, tego nie umiem powiedzieć. Był to jednak dziwny zbieg przypadków.

    Wiatr skręca w kierunku wschodnim, wciąż jednak wieje bardzo słabo. Sądzę, że od wczoraj lód zbliżył się do nas. Jak okiem sięgnąć, w każdą stronę rozciąga się dziewiczo biały, gdzieniegdzie tylko jakaś szczelina czy zarys wzniesienia zakłócają zmarzniętą gładź. Na południe biegnie wąskie pasmo błękitnej wody, nasza jedyna droga ucieczki, zwężająca się z każdym dniem. Kapitan bierze na siebie ogromną odpowiedzialność. Słyszałem, że w zbiorniku z ziemniakami widać dno i nawet biszkopty się kończą, ale on wciąż ma tę samą niewzruszoną minę; większą część dnia spędza na bocianim gnieździe z lunetą, omiatając horyzont. Bardzo odmieniony, wydaje się unikać mego towarzystwa; od tamtego wieczora nie zdarzył mu się podobny wybuch złości.

    Siódma trzydzieści wieczorem. Przemyślałem sobie wszystko i doszedłem do wniosku, że dowodzi nami szaleniec. Jak inaczej można by nazwać przyczynę niebywałych wyskoków kapitana Craigie? Szczęśliwie się składa, że zachowałem dziennik z naszej podróży, gdyż posłuży nam za usprawiedliwienie, jeśli będziemy zmuszeni w jakiś sposób ograniczyć jego swobodę, czyli podjąć kroki, na jakie przystanę jedynie w ostateczności. Dziwne, ale to on sam, jako przyczynę swego dziwnego zachowania zasugerował szaleństwo, a nie zaledwie ekscentryczność. Około godziny temu stał na mostku, jak zwykle patrząc przez lunetę, podczas gdy ja spacerowałem po rufowym pokładzie. Większość załogi znajdowała się na dole, na podwieczorku, jako że ostatnio zbytnio nie przestrzegano godzin wacht. Zmęczony chodzeniem, wsparłem się o nadburcie i podziwiałem łagodny blask rzucany przez zachodzące słońce na otaczające nas olbrzymie pola lodu. Nagle z zamyślenia, w jakim się pogrążyłem, wyrwał mnie rozbrzmiewający tuż przy mnie szorstki głos i, odwróciwszy się, ujrzałem kapitana, który zszedł z mostku i stał teraz obok mnie. Wpatrywał się w lód z wyrazem twarzy, w którym o pierwszeństwo walczyły: przerażenie, zaskoczenie, ale także coś na kształt radosnego upojenia. Pomimo zimna, na czoło wystąpiły mu ogromne krople potu i widać było, jak bardzo jest podekscytowany. Ramiona i nogi drżały mu jak komuś tuż przed atakiem epilepsji, zmarszczki wokół ust pogłębiły się jeszcze bardziej.

    — Spójrz! — rzekł z westchnieniem, ujmując mój nadgarstek i z wzrokiem nadal wbitym gdzieś w lodową dal wolno poruszał głową z boku na bok; zdawał się podążać za jakimś obiektem poruszającym się po polu jego widzenia. — Spójrz! Człowieku, tam! Między wzniesieniami! Teraz wyłania się zza tego dalekiego! Widzisz ją przecież — musisz ją widzieć! Tam! Ucieka mi, Boże, ona ucieka... I już jej nie ma!

    Te ostatnie słowa wypowiedział szeptem, w którym brzmiała rozpacz tak ogromna, że nigdy nie zdołam jej zapomnieć. Przywierając do wyblinek, usiłował wspiąć się na nadburcie, jakby w nadziei, że jeszcze dojrzy coś z oddalającego się obiektu. Jednak jego siła nie dorównywała zamiarowi i zatoczył się do tyłu, na iluminatory messy; opierając się o nie, stał ledwo żywy. Twarz miał tak bladą, że obawiałem się, iż straci przytomność, więc nie tracąc czasu, sprowadziłem go schodnią na dół i położyłem na jednej z kanap w salonie. Następnie nalałem mu brandy i gdy przyłożył szklankę do ust, alkohol zadziałał wyśmienicie, przywracając dopływ krwi do twarzy i stabilizując nieszczęsne, rozedrgane członki. Wtedy też uniósł się na łokciach i gdy rozejrzawszy

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1