Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Akrobaci
Akrobaci
Akrobaci
Ebook377 pages4 hours

Akrobaci

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Antek to młody i wrażliwy chłopak, który stracił poczucie sensu w życiu. Przykuty do wózka inwalidzkiego nie widzi szans na rozwój i zmianę swojego położenia. Urodziwa Helena może bez przeszkód korzystać z atrakcji świata, a jednak najwięcej satysfakcji daje jej opieka nad niepełnosprawnym chłopakiem i uszczęśliwianie innych skrzywdzonych przez życie osób. Wspólnie powołują postać "Przyjaciela", który prowadzi listowną korespondencję z samotnymi i zmarginalizowanymi adresatami. Powieść, która łapie za serce i przywraca wiarę w ludzi. Dla czytelników, którzy lubią poczuć emocjonalne dreszcze. -
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateMar 28, 2022
ISBN9788728291825

Read more from Zofia Mossakowska

Related to Akrobaci

Related ebooks

Reviews for Akrobaci

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Akrobaci - Zofia Mossakowska

    Akrobaci

    Zdjęcie na okładce: Shutterstock

    Copyright © 2016, 2022 Zofia Mossakowska i SAGA Egmont

    Wszystkie prawa zastrzeżone

    ISBN: 9788728291825

    1. Wydanie w formie e-booka

    Format: EPUB 3.0

    Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

    www.sagaegmont.com

    Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

    Für Doktor Sherko Kümmel.

    I dla doktora Prystupy.

    I jeszcze dla doktor Agatki.

    1

    Znowu miałem ten sen.

    Czekam przed zasłoną. Jest przecięta przez środek. Nagle widzę błysk i dwa sznury ściągają ją na boki. Kurtyna staje się przepołowioną kokardą.

    Między jej skrzydłami stoję ja. Mam kosmiczny strój, ale - jak to w snach - wcale mnie to nie dziwi. Przeciwnie! Bardzo podobam się sobie w pąsowym kostiumie, który na dodatek cały ozdobiony jest cekinami. Mam też odlotowe buty. Patrzę na nie i przypominam sobie – te buty są cholernie ważne. Wszystko zależy od obutych stóp, moje życie zależy od...

    Niestety, nie mam czasu na dalsze rozważania, bo eksplozja reflektorów oślepia mi oczymnie. Mrużę powieki i zaraz się tego wstydzę; powinienem być przyzwyczajony. Przypominam sobie i wiem: przecież ja wychodzę zza tej kurtyny od dawna, od miesięcy, może lat. Jestem profesjonalistą! Uzbrajam twarz w reklamowy uśmiech. I rozkładam szeroko ręce: jestem tu! I natychmiast ogarnia mnie niebiańska ulga. Poprawiam uśmiech, poprawiam ciało, wystawiam się na szalejące światło reflektorów. Oto ja, Szanowna Publiczności! Patrzcie na mnie! Dzięki mnie zapomnicie o całym waszym świecie. To ja, Akrobata! Sprawię, że rozpłyniecie się w zachwycie. Odfruniecie ze mną pod nieboskłon.

    A publiczność rzeczywiście szaleje. Rozpoznaję parę znanych twarzy, ale nie zamierzam się nimi zajmować. Pod deszczem oklasków robię trzy kroki, pod stopami czuję piach. Wiem, że te trzy pierwsze kroki na arenie, która mimo zamiatania zawsze jest trochę zapiaszczona, mają magiczną wartość. Dzięki nim nakręcam sprężynę wewnętrznego patefonu, jestem derwiszem, który inicjuje cud.

    Moje pewne taneczne kroki prowadzą mnie do błyszczącego słupa i kapryśnej ruchomej drabinki. Kiedy do nich docieram, sen się urywa.

    Teraz leżę i gorączkowo się nad nim zastanawiam.

    Jak to możliwe, że pamiętam jego dalszy ciąg? Nigdy nie dośniłem tego snu do końca, a jednak gdzieś w mojej przyczajonej pamięci wszystko jest zapisane. Krok po kroku, nuta po nucie cyrkowej orkiestry. Pamiętam każdą drobinę piasku areny i chłód stopni metalowej drabinki. Każdy odcień oklasków posyłanych mi pod kopułę namiotu, okrzyków dla dodania odwagi.

    Mnie nie brakowało odwagi. Ani siły. Może tylko trochę pokory.

    Wiem natomiast, że zdarzyło się coś złego.

    Jakiś pieprzony błąd.

    2

    − Cześć, Akrobato!

    Dopiero zbliżała się do progu mojego pokoju. Uprzedzała mnie, zupełnie jakbym mógł myśleć, że ktoś inny mnie odwiedza.

    – Fajnie, że cię zastaję w domu.

    To była nasza gra. Zawsze ta sama.

    - Już miałem wyjść, ale przyszło mi do głowy, że wpadniesz. To zrezygnowałem.

    - Cholernie miło z twojej strony. Zajebiście.

    - Wiem. Ja po prostu taki jestem: zajebisty.

    Wyglądała jak zwykle, czyli zmęczona i niedospana.

    To dla mnie zagadka, co doprowadza ją do tego stanu. Teoretycznie mogła i odpocząć, i porządnie się wyspać. Chciałem wiedzieć, dlaczego tego nie robiła. Zamiast tego miałem pewność, że ominą mnie wszelkie wyjaśnienia. Niekoniecznie z braku zaufania czy dlatego, że jako facet nie zrozumiem. Ona i ja generalnie się rozumieliśmy. Więcej, byliśmy przyjaciółmi. I całkiem nieźle się nam to udawało, mimo teoretycznie konfliktogennego układu.

    Facet i kobieta. Należy dodać, że dwukrotnie starsza.

    - To chyba głupio brzmi, kiedy stara ciotka używa takich słów, co? – zapytała. W założeniu miało być chyba dowcipnie. Wypadło tak sobie.

    - Takich jak „zajebisty"?

    - Na przykład... Ale znam gorsze.

    - Wierzę ci. – Nie chciałem jej zachęcać. Czasem inicjowała takie wprawki, bez zachwytu z mojej strony. Poza tym wiedziałem, że za chwilę wejdzie mama. – Nie jesteś stara. A ciotka z ciebie przyszywana, żadna prawdziwa.

    - To coś zmienia?

    - Właściwie nie – przyznałem. Oboje roześmieliśmy się, prawie w tej samej chwili.

    Była jedyną osobą, z którą umiałem się śmiać.

    Jak zawsze przyniosła swoją wierną torbę. Był to przeogromny egzemplarz, ciężki i nieporęczny. Siadając na moim łóżku – ja jak zwykle okupowałem miejsce przy biurku – przekładała ją sobie z ramienia na kolana. Wyglądało to tak, jakby ją tuliła. Zamiast dziecka, którego nie miała.

    Ktoś – ktoś głupi – mógłby tak pomyśleć.

    Pogładziła tę torbę. Był to bardzo czuły gest.

    - Dla ciebie. – Jej dłoń zanurkowała głęboko. Wróciła wypełniona aksamitem. Pąsowe etui, doskonale mi znane. Podobnie jak ten kolor. Majestatyczna czerwień. Często myślałem, że wybrała ją ze względu na mnie.

    - Dzięki. – Odebrałem od niej etui. Taką czerwienią mienił się mój cyrkowy kostium. - Dużo tego?

    - Do pełna.

    - Super. Przyda się na wakacje nad morzem.

    - Chcesz jechać nad morze?

    - Ja nie, matka. Uważa, że tego potrzebuję.

    - Pewnie tak jest.

    - Może.

    Ponowny wspólny śmiech.

    - A ty nie masz ochoty?

    - Nie wiem. – Byłem z nią szczery. - Sto lat nie byłem nad morzem.

    - Można wiedzieć, jak ty to liczysz, smarkaczu?

    - I tak byś nie zrozumiała.

    - Fakt – potwierdziła natychmiast. – W liczeniu jestem kompletnym matołem.

    Oczywiście kłamała.

    – A jakbyśmy tak razem pojechali? – zapytała po chwili, z uśmiechem.

    - My? – Chciałem to przedłużyć. Jej uśmiech zawsze mnie powalał. Choć w moim wypadku jest to może głupie określenie.

    - Może nad morze? – rzuciłem w powietrze.

    - Może. – Ale może miała na myśli „morze". Nie wiem.

    - Ja, ty i matka?

    Pokręciła głową. Jakby mnie karciła.

    - Nie, smarkaczu, w odwrotnej kolejności.

    Teraz ja pokręciłem głową, trochę za szybko.

    Nie. Żadnego wyjazdu.

    Poczułem jej dłoń na swojej. Była zimna. Jak dotąd nie pojąłem, dlaczego ktoś taki jak ona ma zimne dłonie.

    - Spacer? – zaproponowała łagodnie. – Co powiedziałbyś na cudowny spacer dookoła bloku?

    Potrzebowałam paru sekund.

    - Okej – zgodziłem się . – Może być nawet do naszego cudownego parku.

    - Wow, smarkaczu! – powiedziała. - Naprawdę odważny z ciebie facet.

    Zajrzała mi w oczy. Ktoś może dodałby: „zalotnie".

    - Zaraz tam smarkacz.

    Wypchnęła do przedpokoju wózek inwalidzki.

    Oraz mnie. W nim siedzącego.

    Teraz już wiecie.

    Jestem akrobatą i mam niesprawne ciało. Tak na dobre.

    Co oznacza, że nigdy nie będę chodził. Nie tylko tak jak wcześniej, czyli jak cyrkowiec. Po linie, równoważni albo po barierce. Nie, ja nie będę chodził wcale. Nie stanę w pozycji pionowej, na dwóch nogach. Moje stopy mnie nie podeprą. Nie poczuję ani tych nóg, ani tych stóp, ponieważ moje czucie kończy się mniej więcej na splocie słonecznym.

    Dobrze, że pozostał mi ten splot. Słoneczny.

    Istnieją teorie twierdzące, że splot słoneczny jest jednocześnie odbiornikiem i nadajnikiem łączącym jednostkę – czyli człowieka – ze wszechświatem. Jest rodzajem czułej membrany reagującej na drgnienia cząsteczek kosmosu.

    Czułej, inaczej drażliwej.

    O, tak. To na pewno.

    3

    Wspominałem już o wielgaśnej torbie mojej cioteczki.

    Podobno kobiety uwielbiają torebki. Tak przynajmniej głoszą ogólnie dostępne źródła wiedzy o kobietach. Nie, żeby mnie fascynowały. Źródła wiedzy, nie kobiety. Kobiety owszem.

    Czy pasjonuje mnie moja cioteczka? Ktoś mógłby powiedzieć, że wszystko na to wskazuje.

    Ale skupmy się na torbie. Cioteczka od lat nosiła tę jedną i jedyną. Do każdego stroju, a w kwestii ubrań nie była monotematyczna. Zdążyłem już przyzwyczaić się do tej torby. Gdyby przyszła bez niej albo zastąpiła inną, odebrałbym to jako niebezpieczną zmianę wizerunku.

    - Mam coś dla ciebie, Akrobato.

    Lubiłem patrzeć, jak sięga do tej swojej torby.

    Miała kilka sposobów. Czasami wyławiała z niej rzeczy w ciemno, bez patrzenia. W takich chwilach przypominała rybaka z hodowlanego stawu. Innym razem robiła to tajemniczo. Długo szukała ręką i niemal miłośnie zaglądała w głąb. A czasem po prostu w niej nurkowała. Wszystko zależało od tego, co akurat przyniosła.

    - Sekundę jeszcze... – Grzebała w torbie już od dłuższej chwili, prawie schowała w niej głowę. Starałem się brać udział, przyjąłem rolę zaciekawionego. – Cobyś się nie nudził, mały.

    Powyciągała filmy na dvd. Jeden po drugim, chyba siedem.

    - Nie taki mały – zaoponowałem; wyłącznie dla porządku. – Cały czas jestem wyższy od ciebie.

    - Zwłaszcza jak stoisz na linie.

    - Zwłaszcza.

    - Niech ci będzie, smarkaczu.

    - No no no. - Zacząłem przeglądać te jej filmy. Dżizas, co ona mi przyniosła. „Pan Wołodyjowski, „Potop, „Ogniem i mieczem, „Zezowate szczęście, „Giuseppe w Warszawie... Ostatni może i zabawny. - Zapomniałaś „Samych swoich.

    - Za często powtarzają.

    - A tych Wołodyjowskich niby nie? Przecież ja już to wszystko widziałem!

    - Pomyślałam, że może miałbyś ochotę jeszcze raz. – W oświadczeniu brzmiał całkiem ładny spokój. – W jakiś dziwny wieczór.

    - To musiałby być megadziwny.

    - Zdarza się. Chętnie posiedzę razem z tobą.

    Aha.

    Jakoś nie pamiętam, żebyśmy kiedyś razem oglądali telewizję. Ale niezły pomysł. Tylko po diabła potopy, mógłbym ściągnąć coś z internetu. Coś dla dorosłych.

    - Dziecko, chyba nie myślisz, że będę z tobą oglądała pornole.

    To by było.

    - Dlatego ci nie proponuję, droga ciociu.

    Właściwie... czemu nie? Ona i ja przy pornolach.

    - Mam nadzieję.

    Odpuściłbym sobie wizję. Nic, tylko jej miny.

    - Ale gdybyś zmieniła zdanie…

    Kiedyś o tym gadaliśmy. Powiedziała, że właściwie to nie ogląda pornoli. I była wściekła na mnie, bo zacząłem się śmiać. Najbardziej z tego, że mówiła prawdę.

    – To nie jest rzecz z gatunku „100 things to do before you die"– powiedziała ciocia.

    - Aha? – Byłem zaciekawiony. Akurat o tym nigdy nie wspominała. Sam wygrzebałem w necie.

    Lista rzeczy, dzięki którym życie staje się spełnione. Zachód słońca nad Tadż Mahal, jazda jeepem po pustyni, motolotnia w Górach Stołowych, tramwaj w San Francisco… Oraz survival i Kamasutra.

    O dwie ostatnie ją kiedyś zagadnąłem, ale natychmiast się wykręciła. I szkoda. Wolałbym wiedzieć, którego niespełnienia zechciała mi oszczędzić.

    - Mam na myśli pornole, dzieciaku.

    - Rozumiem.

    - Nie uważam, że trzeba przez to przejść – powiedziała. I natychmiast się poprawiła: - W sensie zaliczyć.

    Wiedziałem od niej, że widziała w życiu kilka pornosów. I jak sama przyznała, nie była z tego dumna; ani wtedy, ani potem. A były to same zabawne softy, klasyka. „Caligula, „Historia O. i jeszcze jakieś dwa czy trzy bzdety. Podobno chodziło o to, by nie lekceważyć żadnego z filmowych gatunków. Te też tworzyły historię kina.

    To też uznałem za zabawne. I trochę dziwne. Cioteczka była dorosła i mogła pełnoprawnie obsłużyć się w każdej wideotece. Zastanawiałem się kiedyś, co ja bym zrobił z tak oszałamiającą wolnością. Tak samodzielnie pójść sobie do wideoteki? Mieć możliwość wypożyczenia wszystkich dostępnych hardcorów? Tych, których nie mogę albo zwyczajnie boję się ściągnąć z netu?

    Pytanie czysto teoretyczne. Po pierwsze musiałbym być pełnoletni. Po drugie pełnosprawny.

    Przy czym pełnoletniość jest tu całkowicie drugorzędna.

    Wyszło mi na to, że wnioski nie kolidują z myśleniem cioci Neli. Też niekoniecznie rzucałbym się na pornole. Przynajmniej nie przez dłuższy czas. Jakieś dwa, może trzy lata po odzyskaniu władzy w nogach.

    Myślę, że taki czas wystarczyłby na wstępne spowszednienie paru rzeczy. Bieganie, rower, deskorolki, rolki, łyżwy. Surfing, kitesurfing, wspinaczka. Jazda samochodem, bo zrobiłbym prawo jazdy i zarobił na odpowiedni pojazd. Podróże, mogą być z listy „100 things to do...". I jeszcze ten survival. I, przy szczególnym farcie, wspomniana Kamasutra.

    Poza tym musiałbym znaleźć czas między treningami na linie.

    - Obiecuję – powiedziałem, kretyńsko się krzywiąc. – Nie będę przez to przechodził. Chciałem powiedzieć, zaliczał.

    Zrobiła spłoszoną minę, lapsus dotarł do niej z zasłużonym opóźnieniem. I ze zdwojoną energią powróciła do „Potopu".

    - Ale właściwie dlaczego chcesz to oglądać, cioteczko? Twoi staruszkowie ci się udzielają?

    - A żebyś wiedział. Oni często piszą o ulubionych książkach i o filmach.

    Jakbym nie wiedział.

    - O pornolach też?

    - Z wyjątkiem jednego dziadka. – Zlekceważyła mnie. - Oni odpadają od współczesnego kina, wiesz? Teraz w filmach wszystko dzieje się za szybko, starsi ludzie nie nadążają.

    - Mają kupę innych rzeczy do dyspozycji. Dobranocki, seriale...

    - Co ty powiesz?

    - „M jak miłość, „Złotopolscy, „Na wspólnej"... Jeżeli jeszcze potrafią przełączać kanały, zabezpieczony cały boży dzień.

    Wzruszyła ramionami.

    - A swoją drogą – uśmiechnąłem się przymilnie – sądzisz, że matka ogląda „Na dobre i na złe, bo nie jest w stanie zajarzyć „Matrixa? Bo oficjalnie twierdzi, że to z powodu niektórych doktorów.

    - Ja też lubię niektórych doktorów. – Jako lojalna przyjaciółka mamy wkurzała się na kpiny. – Zwłaszcza tego łobuza Falkowicza.

    - A myślałem, że wolisz młodsze ciacha?

    - Wyobraź sobie, że nie.

    Trochę głupio mi się zrobiło. Najpierw tnę o pornolach, potem o zdrowotnej służbie… Po co.

    - A tak swoją drogą, matka mówiła, że jako dziecko byłem panicznie zazdrosny o jednego doktora. Wyłem na jego widok, a kiedy podchodził, tłukłem go pięściami. Ja, od najmłodszych lat pacyfista.

    - Wszyscy potrzebują action, smarkaczu. Też całkiem starzy chłopcy.

    Wróciłem na ziemię.

    - Tak?

    - Staruszkowie też chcą, by coś się działo. Ktoś kogoś gonił, z kimś walczył, zwyciężał, zły przegrywał, dobry wygrywał... Wiesz, jak oni chętnie oglądają stare westerny?

    - Ale te Wołodyjowskie to żaden western! – zaprotestowałem.

    - Nie. – Całkiem poważnie spojrzała mi w oczy. – Ale coś o wiele lepszego i to nie tylko dla staruszków, kawalerze.

    O ty w życiu.

    - Rany, mościa panno… - Miało być, że zabrakło mi słów. Gdybym tylko miał pod ręką jakiś kapelusz… Kiedyś faktycznie śniło mi się, że macham przed nią pawim piórem.

    - Ale wracając do naszych staruszków…

    Przepraszam.

    Tę jedną sprawę powinienem wyjaśnić na samym początku. I jest to coś całkiem ważnego. Aż wstyd, jaki jestem niezorganizowany.

    Otóż cioteczka Nela pracuje ze starymi ludźmi.

    - Tak, mały?

    - Za bardzo się nimi przejmujesz.

    Jak miałbym to dokładniej określić… Hmm. To taka niemedyczna geriatria. Nic budującego ani tym bardziej tchnącego optymizmem. Nigdy tego nie pochwalałem. Każde mądre źródło nawołuje do otaczania się ludźmi naładowanymi energią i siłą – czytaj młodymi i w dobrym zdrowiu. A cioteczka co? Wybrała odwrotną stronę mocy. Jej pupile, ci, dla których wylewa swój wartościowy pot, nie dysponują żadnym z tych boskich fluidów. Jedyne, co mogą jej zaoferować, to strach, samotność i demencja. I może jeszcze artretyzm.

    - Naprawdę tak uważasz?

    - Nie, tylko tak sobie ględzę.

    Z nudów. Rozmawialiśmy o tym, stawiam, że ponad sto razy. Pytałem ją, czy wszystko przekalkulowała. Odpowiedź? Że na razie woli myśleć o czym innym. Co też jest jakimś wyjściem. Także dla mnie.

    - Poza tym, kto to mówi?

    Kto, kto. I to jest kolejna rzecz, którą powinienem wcześniej wyjaśnić. Helena i ja nie tylko się przyjaźnimy.

    My też razem pracujemy.

    A konkretnie mówiąc, w jej wesołej profesji jestem jej prawą ręką.

    4

    Zajrzała do nas sąsiadka z parteru, pani Leokadia Kusidowska.

    - A pani wie, że o moim Przyjacielu piszą w gazecie?

    - O pani przyjacielu?

    Mama przybrała dziwny wyraz twarzy. Jej oczy zwęziły się, spanikowanym wzrokiem wbiła się w rozmówczynię. A ja w nią, ponieważ mnie zaskoczyła. Walczyła z wybuchem śmiechu! Pierwszy raz od… Coś tak od stu wieków.

    - A tak, o Przyjacielu! Nie słyszała o nim pani? – Sąsiadka najpierw się zdziwiła, potem jakby zawstydziła. – To ja o nim nie opowiadałam?

    - Nie – zaprzeczyła mama, wyjątkowo grzecznie.

    - Ojej... A już piszą o nim w gazecie – powtórzyła sąsiadka: w jej głosie brzmiał szacunek. – Niedługo będzie tak sławny jak Bill Gates!

    Gates. A ja dałbym głowę, że ostatnim celebrytą zapamiętanym przez sąsiadkę był marszałek Piłsudski. Ale to nie ona wymyśliła skojarzenie. Znalazła w gazecie.

    - I może też będzie bogaty jak ten cały Bill Gates. – Sąsiadka pokazała mamie artykuł z brukowca. Nazwisko wymawiała jak napisano. – Bo wszyscy go potrzebują i ma więcej klientów, niż może obrobić.

    Była szczęśliwa, bo ją, dzięki Bogu, „obrabiał". Jej własne określenie.

    Mogłem się wykręcić i pojechać do siebie. Bez niczyich pretensji. Ale zostałem. Byłem ciekawy. We troje znaleźliśmy się w kuchni.

    - Napije się pani herbaty?

    Mama robiła, co mogła, by okazać szacunek. Obojgu, jak sądzę, sąsiadce i jej przyjacielowi. Oraz pewnie dla idei.

    - A wie pani, że chętnie.

    Mama posadziła panią Kusidowską przy stole. Przedtem wygładziła dłonią prawie nową serwetę w kratę. Zapytała, czy jest wygodnie i czy nie przymknąć okna. Poprawiła firankę i roślinę na parapecie. Potem wstawiła wodę i zajęła się filiżankami. Znowu była zwyczajna, straciła ochotę na śmiech.

    - Bo ja, proszę pani, jestem stałą klientką Przyjaciela – oświadczyła pani Leokadia.

    Mama uderzyła łyżeczką o talerzyk. Niechcący.

    - I żeby pani wiedziała, ile to radości...

    Odkryła go dzięki poczcie pantoflowej. A żeby było jeszcze ładniej, symboliczniej, przez listonosza. Jak w amerykańskim filmie. Listonosz opowiedział jej, że jeśli chce, może dostawać listy choćby i co dwa miesiące. Takie prawdziwe. W kopercie, ręcznie napisane. I kartki na święta, na imieniny oraz urodziny, wedle życzenia. Jest taki jeden, co to robi, powiedział listonosz, podpisuje się Przyjaciel. Pisze listy do ludzi, do których od dawna nikt już nie napisał.

    - To trochę kosztuje, proszę pani – powiedziała pani Kusidowska, w tym fragmencie trochę zakłopotana - ale co tam! Za wszystko się teraz płaci, za lekarza, za księdza. Na Przyjaciela mam żałować? Innym też go poleciłam….

    Słuchałem z zainteresowaniem. Nigdy bym nie przypuszczał, że z naszej sąsiadki taki skuteczny piarowiec! A tu proszę, dzięki niej i starsza siostra pani Kusidowskiej, Stasia, i znajomy Stasi, pan Zbigniew, i pani z piekarni...

    - Wszyscy jak jeden wykupili abonament!

    Sąsiadka nie zdziwiłaby się, gdyby Przyjaciel zechciał podnieść ceny. Zwłaszcza po tym artykule w gazecie.

    – Tak, tak, proszę pani! Ale on dotrzymuje słowa, nie zmienia cen, nie obiecuje byle czego, jak ci politycy. Z niego dobry człowiek, prawdziwy przyjaciel. I jaki on punktualny! Tak jak obiecał, co dwa miesiące list. I kartki z życzeniami... Zawsze są w kopertach, proszę pani, żadne tam pocztówki.

    Matka tylko mrugała powiekami. Patrzyłem na zmianę na nią i na sąsiadkę. Herbata była dawno gotowa, zaparzona w dzbanku, inaczej niż na co dzień, z torebek. Do tego herbatniki. Te kupowane dla mnie.

    - To bardzo piękna historia, proszę pani – powiedziała w końcu mama.

    - A żeby pani wiedziała!

    Siedziałem między stołem a oknem. Grzecznie uśmiechnięty, mimo że sąsiadka raczej mnie ignorowała. To była rozmowa, która odbywa się między kobietami. Przynajmniej do pewnego momentu.

    Kiedy rzuciła mi pierwsze spojrzenie, zachowałem spokój. Było przelotne, z przypadku. Drugie już silniejsze i bardziej skoncentrowane. Trzecie zawierało zalążek decyzji. O nie. Nawet o tym nie myśl.

    5

    Sąsiadka rozparła się za stołem. Patrzyła na mnie, coraz hałaśliwiej chrupała herbatniki. Słyszałem, jak jej sztuczna szczęka stuka w zawiasach, miażdżenie ciastka wspierała perkusja. Chrup-trzask-chrup-chrup-trzask. W głowie pani Kusidowskiej układał się jakiś plan.

    - To jak już pani wie, jak to działa… – zaczęła, znacząco przełykając ostatni kęs. Ani przez chwilę nie przestała na mnie łypać.

    Boże, naprawdę się zdecydowała.

    - Jak co działa? – Moja biedna mama naprawdę się przestraszyła.

    - No, Przyjaciel przecież!

    - Tak, to naprawdę bardzo interesująca historia. – Patrzyła na mnie, miałem wątpliwości, czy szuka mojej pomocy, czy odwrotnie. – I doskonały pomysł dla starszych ludzi.

    - Dla samotnych ludzi, proszę pani, dla samotnych! – poprawiła ją sąsiadka. Podobał mi się nacisk w jej głosie. - Wiek tu nie gra żadnej roli.

    - Tak, oczywiście. Ale...

    - Wie pani... - Sąsiadka posłała matce porozumiewawcze spojrzenie. Jednocześnie, niby to dyskretnie, wycelowała we mnie wydatnym podbródkiem. Zupełnie jakbym spał albo przynajmniej był niewidomy.

    - Tak?

    Na jej podbródku rosły siwe włosy. Pojedyncze i niezbyt grube, mimo to pokaźne. Pomyślałem, że dla niej są niewidoczne w lustrze. Sąsiadka nosiła grube okulary, przynajmniej plus cztery dioptrie. Pomyślałem, że Przyjaciel powinien pisać do niej większymi literami.

    - Może on...?

    Coraz energiczniej machała owłosioną brodą. W moją stronę. Dla niektórych ludzi jeżdżenie na wózku inwalidzkim jest równoznaczne z posiadaniem kompletu form kalectwa. W tym ubytków na umyśle.

    - Co on? – Matka spojrzała na mnie ukradkowo, kontrolnie. Widziałem, że przestaje panować nad strachem.

    - A jakby tak Przyjaciel napisał też do niego?

    Mama rozluźniła się. Szybko, jak na komendę. W kilka sekund uciekło z niej napięcie.

    - Ach, to o to pani chodzi! – Jeszcze raz na mnie zerknęła, było jej wstyd za brak opanowania. – Ale przecież on nie jest samotny! Ma aż za dużo przyjaciół...

    Pomyślałem, że przesadza. I zaraz potem: a co tam, niech jej będzie.

    - Jakoś nie zauważyłam, żeby wiele osób go odwiedzało. – Sąsiadka zmarszczyła się podejrzliwie. Była urażona, co świetnie rozumiałem. Kto to lubi, jak mu pomysły bojkotować. bojkotowanie pomysłów.

    - Komputer – wyjaśniła matka, już spokojna. A jeszcze do niedawna reagowała łzami na każdą wzmiankę o mojej czy swojej samotności. – Teraz młodzi kontaktują się przez komputer. Czatują ze sobą całe dnie i noce... Albo na Facebooku, zna pani Facebook?

    Słuchałem z ciekawością.

    - I pani mu na to pozwala? - Dla sąsiadki nadal byłem nieobecny. Przynajmniej umysłem.

    Ale okej. Jeśli jestem niedorozwinięty, na co mi dostęp do komputera.

    - A co ja to mogę, droga pani? – Mama miała przynajmniej trochę zabawy. – Jest prawie dorosły.

    - Tak? A ile on ma dokładnie lat, bo zapomniałam... Czternaście, piętnaście?

    - Blisko – odpowiedziałem.

    Przestraszyła się, jakbym przemówił w obcym języku. Albo jakby gdzieś ukrył się brzuchomówca. Na wszelki wypadek rozejrzała się po kuchni.

    – Skończyłem szesnaście, proszę pani.

    Nie zaszczyciła mnie odpowiedzią. Ograniczyła się do posłania mi czegoś w rodzaju uśmiechu.

    Oprócz zaskoczenia i przygany było w nim wszystko to, co zazwyczaj sygnalizują mi ludzie,

    To taka mieszanka wszystkiego, w małych porcjach, o zmiennym stężeniu. Niepewność: nie wiem, jak się z tobą obchodzić. Współczucie: ach, jak mi ciebie szkoda, jesteś jeszcze taki młody. Przykrość: no nie, takie rzeczy w ogóle nie powinny zdarzać się na świecie. Zdenerwowanie: ja nie lubię tak stać i patrzeć na czyjeś nieszczęście. Poczucie winy: ja stary, a chodzę. Zadowolenie i wdzięczność losowi: jak to dobrze, że to nie ja.

    Jednak przede wszystkim litość.

    Zrezygnowałem z wtrącania się do rozmowy. A trwała długo, z przewagą monologu.

    Byłem megacierpliwy. Opłaciło się. Matka była ze mnie dumna. Jeszcze tego samego wieczoru przekazała wszystko pięknej Helenie. Wyszedłem na bohatera z kamienną twarzą. Zaimponowałem im.

    Cóż. Prawdę mówiąc, sobie też.

    6

    A cioteczka naprawdę się ucieszyła.

    - No i sam widzisz, oni rzeczywiście go kochają!

    - Yes,

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1