Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Rowerem na koniec świata
Rowerem na koniec świata
Rowerem na koniec świata
Ebook108 pages1 hour

Rowerem na koniec świata

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

To podróż prawdziwie magiczna...
I nie tylko sama podróż. Książkę czyta się rewelacyjnie. Widać, że napisana jest z rozmysłem, a przy okazji Autorowi nie brakuje talentu. Nie wiem, jak się sprawdza jako malarz i grafik, ale jako pisarz – pierwszorzędnie. Mam prawdziwa ochotę zajrzeć do jego poprzednich publikacji i trzymać rękę na pulsie, by wiedzieć o następnych.
Razem z Panami przeniosłam się na chwil kilka do innego świata. I znów zachciało mi się odwiedzić Francję. Tym razem może już nie Paryż (choć tak bardzo go kocham i chce do niego znowu...), ale właśnie zamki nad Loarą. Poczuć ten podmuch wiatru we włosach... Wiatru, który przecież zna tyle pięknych i tyle straszliwych opowieści o tych murach, parkach i ludziach, którzy dawno już odeszli w zaświaty. Posłuchać tych opowieści, oddychać, choćby przez chwilę, tym samym powietrzem. Nawet, jeśli nie na rowerze, ale jednak...
Bardzo podoba mi się narracja tej książki....link
Ewa Chani Skalec

LanguageJęzyk polski
PublisherBruno Wioska
Release dateMay 4, 2017
ISBN9781370717972
Rowerem na koniec świata
Author

Bruno Wioska

Bruno Wioskaurodził się w Mysłowicach.Ukończył studia na Akademii Sztuk Pięknych w KrakowiePoza malarstwem pisze powieści, najczęściej związane ze sztuką.Autor pięciu wydanych powieści.Do druku w języku polskim ma przygotowane następujące książki. SzczegółyNa druk czeka książka "Z ziemi polskiej do włoskiej". Jest to drugą książka podróżnicza po "Rowerem na koniec świata" w której autor opisał swoją podróż rowerem od Reims, wzdłuż doliny Loary aż do Bretanii nad Atlantykiem.

Read more from Bruno Wioska

Related to Rowerem na koniec świata

Related ebooks

Reviews for Rowerem na koniec świata

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Rowerem na koniec świata - Bruno Wioska

    Bruno Wioska

    Rowerem na koniec świata

    Skład, łamanie i strona tytułowa autora

    Zdjęcie na okładce Carnak Bruno Wioska

    Wydanie 2017

    Copyright 2017 Bruno Wioska

    Smashwords Edition

    Historia podróży

    Wszystko zaczęło się na spotkaniu u zaprzyjaźnionej rodziny L. Rozmawialiśmy na temat niespełnionych marzeń. Powiedziałem wtedy, że kiedyś – jako student Akademii Sztuk Pięknych – koniecznie chciałem wyjechać do Paryża, by zwiedzić Luwr i inne paryskie muzea. Pobyt w tym mieście był marzeniem każdego studenta ASP. Niestety moje zasoby finansowe były bardzo ograniczone. Pomimo wielu, jak się wtedy mówiło „chałtur", czyli prywatnych zleceń, nie mogłem sobie pozwolić na konwencjonalny sposób podróżowania. Jako niepoprawny (zresztą do dzisiaj) optymista i marzyciel postanowiłem namówić mojego przyjaciela Jurka (nomen omen także L.), aby mi towarzyszył. Jurek, zanim zaczął studiować na akademii, był marynarzem, pływał pod banderą Arki Gdynia. Był nie tylko największym twardzielem na naszym roku, lecz także zdolnym malarzem i grafikiem. Wydawało mi się, że będzie dobrym partnerem do takiej przygody. Środkiem lokomocji miały być rowery, których jeszcze nie mieliśmy.

    Do organizacji podróży podeszliśmy bardzo poważnie. Zaczęliśmy się ubiegać o francuskie wizy. Postanowiliśmy pojechać do konsulatu w Krakowie, oczywiście bez uzgodnionego terminu. Mieliśmy sporo szczęścia, bo konsul, który okazał się niezwykle sympatycznym człowiekiem, właśnie wrócił z urlopu. Był zachwycony naszym pomysłem. Wydawało mi się, że chętnie pojechałby z nami. Siedząc przy kawie, w głębokim, skórzanym fotelu, zachwalał Paryż. Powiedział nam też, że cała Francja jest piękna.

    Poczułem się trochę urażony. Pomyślałem wtedy:

    – Pan, panie konsulu, chyba nie widział jeszcze Polski!

    Jakże się wtedy myliłem! Polska też jest piękna, nikt nie zaprzeczy, nawet Francuz. Francja jednak – o czym mogłem się dowiedzieć dopiero po latach – urzeka swoim klimatem, różnorodnością krajobrazów i kultur nieskończenie bardziej. Znajomi często pytali mnie, dlaczego nie zamieszkałem we Francji, skoro tak kocham ten kraj i tyle o nim wiem? Odpowiadałem im zawsze, że nie można mieszkać wszędzie. Ale wtedy o Francji nie wiedziałem nic.

    Jakie było nasze wielkie zaskoczenie, gdy trzymaliśmy promesy wiz na 45 dni.

    O naszych planach prawie nikt nie wiedział. Od dnia otrzymania promesy upłynął już jakiś czas i wszystko wskazywało na to, że jesteśmy u progu wymarzonej podróży. Tymczasem, któregoś dnia, wezwano nas do dziekana, który był znakomitym malarzem i trochę mniej znamienitym szefem akademii.

    Nadaliśmy mu przezwisko „urzędnik".

    Zaprosił nas uroczyście do swojego gabinetu. Był przesadnie uprzejmy, co oznaczało, że coś się święci. Oprócz niego w biurze przebywała jeszcze jedna osoba, nieznana nam kobieta. Dziekan wyciągnął z szuflady jakiś list i położył go na biurku. Wbił w niego wzrok i zaczął nam opowiadać o niebezpieczeństwach, czekających młodych ludzi, szczególnie podczas pobytu za granicą.

    Zagadkowa nieznajoma, w czasie wykładu, cały czas patrzyła w sufit lub w okno. Kilka razy, w trakcie wygłaszania przez naszego dziekana monologu, nasze spojrzenia się skrzyżowały. Zauważyłem w jej oczach błysk sympatii. A „urzędnik mówił i mówił. Nie wiedzieliśmy, o co może mu chodzić. Przez ostatnie kilka dni byliśmy zajęci zaliczaniem egzaminów sesji wiosennej i zupełnie nie powiązaliśmy jego „przestróg z naszym planowanym wyjazdem. Musiał zauważyć nasze głupie miny, bo

    w końcu naświetlił nam sprawę bez ogródek:

    – Towarzysze z Komitetu Wojewódzkiego PZPR bardzo się o was martwią i nie chcieliby, aby tak zdolnym „jego studentom" coś się przytrafiło.

    W tych czasach komitety jedynej partii miały pełną kontrolę nad instytucjami i urzędami, ingerowały więc w sprawy organizacyjne a szczególnie w te związane z wyjazdami zagranicznymi swoich obywateli.

    * * *

    I tak upadł pomysł zwiedzania Francji. Zrezygnowaliśmy wtedy bez walki. Myślę, że gdybyśmy się uparli, to prawdopodobnie udałoby się nam wyjechać. Jednak chyba nie wierzyliśmy we własne siły. Zabrakło nam woli. Żeby być sprawiedliwym muszę dodać, że pomimo wielu zakazów i ograniczeń, artyści byli traktowani przez władzę mniej restrykcyjnie niż inne środowiska zawodowe i łatwiej mogli zdobyć paszporty.

    Parę miesięcy później otrzymałem list z ambasady francuskiej. Było to zaproszenie na studia podyplomowe w Paryżu. Do dyplomu pozostał mi jeszcze ponad rok. Ale gdy się ma dwadzieścia kilka lat... to takie przyziemne sprawy jak studia w Paryżu schodzą na dalszy plan. Wtedy liczyły się tylko – studia (w pierwszej kolejności) i... dziewczyna. Ożeniłem się tydzień po obronie dyplomu. O proponowanym mi stypendium zapomniałem.

    Trzydzieści lat później

    Podobnie jak wielu polskich „turystów wraz z rodziną znalazłem się na Zachodzie. Paryż miałem tuż za miedzą. W cztery i pół godziny jazdy samochodem byłem na Montmartrze. Odwiedziny tego wzgórza stały się dla mnie niemal tradycją – gdy przybywamy do Paryża, najpierw witam to „święte dla mnie miejsce. Moje studenckie marzenia właściwie się spełniły. Ale Paryż to całkiem inne opowiadanie.

    * * *

    Wróćmy do przyjęcia u zaprzyjaźnionej rodziny L., na którym Alfred pokazał zdjęcia z jego ostatniej, zresztą nieudanej, podróży rowerem po Francji. Ze względu na zdrowie jego kompana, już po czterech dniach musieli przerwać podróż. Później dowiedziałem się, że prawdziwym powodem były niekończące się kłótnie.

    Alfred ma o kilka lat więcej ode mnie. Jest emerytowanym wojskowym w stopniu podoficera. Jako szesnastoletni chłopak opuścił dom rodzinny i wyjechał do Kanady. Po kilku latach wrócił i zaciągnął się do armii. Służył w wojskach pancernych. Stacjonował kilka lat w Belgii

    i we Francji. Ostatnie lata przed emeryturą spędził w Jugosławii w wojskach NATO. W czasie wielkiej zawieruchy 1996–97 przebywał na terenie Chorwacji, głównie w Skopje i Dubrowniku.

    Przypomniały mi się wtedy moje młodzieńcze marzenia i opowiedziałem o nich zebranym. Błyskawicznie narodził się pomysł wspólnego wyjazdu. Alfred właśnie szukał towarzystwa do wspólnej podróży.

    – Jeżeli on mógł odbyć taką podróż, to dlaczego nie ja – pomyślałem. – Jestem przecież sporo młodszy.

    Tego dnia, dzięki błyskawicznej decyzji mojej żony: „jedź", zaplanowaliśmy wyjazd. Nie ustaliliśmy na razie celu. Wybraliśmy tylko datę – koniec sierpnia, gdy kończą się wakacje we Francji, ponieważ wtedy nie ma problemu z hotelami. Wybraliśmy dwa możliwe cele: Prowansję lub Bretanię. Alfred przejechał częściowo obie trasy. Stwierdził, że na południu, czyli w Prowansji, droga jest bardziej górzysta. W czasie naszej pierwszej rozmowy on miał na koncie już przeszło 300 przejechanych kilometrów, a ja dziesiątki kilometrów codziennego spaceru po lesie.

    Miałem rower nienadający się do trekkingu, ale do trenowania był wspaniały. Zaczęły się częste, wspólne jazdy – ja na moim rowerze górskim, Alfred na trekkingowym. Podczas pierwszych jazd mój przyjaciel wykazywał się lepszą kondycją. Miałem problemy z długotrwałym siedzeniem na niewygodnym siodełku. Zmieniałem pozycje jak tylko mogłem. Po kilku pierwszych treningach nie mogłem siedzieć nawet w fotelu.

    * * *

    Okolica, w której mieszkam – ze względu na ukształtowanie terenu – jest idealna do treningów, szczególnie gdy za cel obiera się Francję. Naszym miastem docelowym miał być Bad Breisig leżący nad Renem, oddalony od miejsca mojego zamieszkania o około dwadzieścia pięć kilometrów, lub urocze miasteczko Remagen (znane z amerykańskiego filmu pod tytułem „Most w Remagen"), liczące ponad dwa tysiące lat. Miejsca te mają wspólną cechę – leżą nad Renem i mają na nabrzeżu promenady oraz liczne restauracje.

    Do odwiedzin naszych zachodnich sąsiadów przygotowywaliśmy nie tylko nogi, lecz także żołądki. W ten sposób pogłębiliśmy naszą wiedzę zarówno o jeździe rowerem, jak i kulinarną. Mogliśmy również lepiej poznać moc i bukiet win reńskich lub z naszej uroczej doliny Ahru. Doszliśmy wtedy do wniosku, że po dobrym jedzeniu nie ma jak spätburgunder „Klosterberg¹". Potem to zdanie zmienialiśmy dość często. No cóż, nie należymy widocznie do upartych ludzi.

    I tak przejechaliśmy około pięciuset kilometrów. Jak się okazało już w czasie podróży, a jechałem na wypożyczonym od Alfreda peugeocie, pomimo mniejszej liczby przejechanych, kilometrów, byłem lepiej zaprawiony. Mój rower górski chodził dość ciężko, co okazało się znakomitym ćwiczeniem

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1