Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Tysiąc dni
Tysiąc dni
Tysiąc dni
Ebook341 pages4 hours

Tysiąc dni

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Podąża za nią morderca, kobieta ucieka. Kto na nią czyha, czyżby mili mężczyźni z pierwszego piętra, którzy co wieczór się modlą? Tolerancyjna, szanująca ludzi niezależnie od rasy, zaplątała się w wielką politykę, odkrywszy przygotowywanie zamachu na najważniejszą osobę w Europie. Pewna, że prawo ją ochroni, przekonuje się, że najpierw trzeba ją aresztować. Na lotnisku Heathrow, gdy czeka na samolot do Polski, spotyka mężczyznę, który był jej wielką miłością przez tysiąc dni. Kim jest, czy ją obroni, czy raczej doprowadzi do więzienia? Kto właściwie narzucił na nią sieć, czyżby przyjaciel, który chce wydobyć od niej tajemnicze notatki profesora?

LanguageJęzyk polski
PublisherEmma Popik
Release dateApr 9, 2016
ISBN9788394469719
Tysiąc dni
Author

Emma Popik

Emma Popik – ukończyłam filologię polską, napisałam pracę magisterską u pani prof. Marii Janion. Pani profesor zaproponowała mi temat rozprawy doktorskiej.Otrzymawszy nakaz pracy, uczyłam w szkole podstawowej, a po roku w średniej. Zaproponowano mi stanowisko asystentki w Wyższej Szkole Nauczycielskiej w Bydgoszczy. Porzucałam te zajęcia, poniechałam również studiów doktoranckich. Pracowałam jako redaktor w Wydawnictwie Instytutu Morskiego. Zaczęłam się interesować fenomenem UFO, szukając wewnętrznych reguł i ukrytych praw rządzących rzeczywistością.Zamieszczałam artykuły na ten temat w czasopismach poświęconym temu zjawisku USA i w Wielkiej Brytanii, w rezultacie zaproszono mnie do amerykańskiego stowarzyszenia „Mutual UFO Network”. Moje artykuły zostały przetłumaczone i zamieszczone w wielu krajach - w Finlandii, Anglii i nawet w Chinach, co stało się bez moich starań. Porzuciłam te zainteresowania, uznawszy, że stoją za nimi ziemskie firmy lotnicze wielkich mocarstw, starające się ukryć doświadczenia naukowe z dziedziny przemysłu wojennego.Pisałam wiersze i poświęcono stronę na ich zaprezentowanie w gdańskim czasopiśmie literackim "Litery". Redagował je Antek Fac, który pokazywał twórczość gdańskich pisarzy i zasłużył się w kulturze. Wkrótce wydawnictwo "Iskry" wydało "Almanach literacki młodych", zamieszczając w nim również moje wiersze.Pisałam wiele opowiadań fantastycznych, zbierając je w tom i przygotowując do druku. Pierwsze moje opowiadanie wydrukowałam pod nazwiskiem Emma Popiss na łamach „Fantastyki” w 1983 roku w numerze 3. Nosiło tytuł „Mistrz”. Zaliczono je do stu najlepszych polskich opowiadań.Pierwszy tom opowiadań ukazał się w roku 1986 pod tytułem "Tylko Ziemia". Moje opowiadania zamieszczano również w czasopismach, na przykład w „Przeglądzie Technicznym”. W latach osiemdziesiątych ukazywało się wiele książek z gatunku sf, toteż moje nazwisko się w nich pojawiało. Odnotowano je również w "Oxford Dictionary of Contemporary World Literature" i to w dwóch kolejnych latach.Po roku 1989 wpadły w kłopoty duże wydawnictwa państwowe, jak "Iskry" i "Czytelnik". Wszystko się zmieniało, szukano funduszy na książki. Maciek Parowski, redaktor naczelny "Fantastyki" zdołał zdobyć fundusze na wydanie almanachu "Co większe muchy". Jako honorarium sprezentował autorom egzemplarze książki, dziękujemy mu za to bardzo. Były to trudne lata, polscy pisarze byli w niełasce, czytelnicy odczuwali ogromne zainteresowanie autorami kultury zachodniej, do której nareszcie otrzymali szeroki dostęp. W roku 1989 wyjechałam do Londynu, zaproszona przez towarzystwo "Mutual UFO Network" na zjazd ufologiczny. Wysokie honoraria autorskie za dwie książki, wydane tuż przed wyjazdem, zapewniły swobodny tam pobyt, bez konieczności podejmowania pracy przez czas jakiś. Powróciłam do kraju w 1995 roku. Związałam się z pewnym wydawnictwem, tłumaczyłam i wydawałam książki. Od roku 2000 byłam redaktor naczelną miesięcznika "Nowy Kurier Nadbałtycki". Wydawcą był Wydział Edukacji Urzędu Miejskiego w Gdańsku. Wydawca zamknął czasopismo 31 grudna roku 2011. Byłam redaktor prowadzącą periodyku "Gazeta WPiA UG". Pisałam do dzielnicowej "Twojej Gazety".

Read more from Emma Popik

Related to Tysiąc dni

Related ebooks

Related categories

Reviews for Tysiąc dni

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Tysiąc dni - Emma Popik

    ROZDZIAŁ I - PARA CWANIAKÓW

    Śledzili ją od kilku tygodni.

    - Patrz, to ona!

    Stała skromnie pod przeciwległą ścianą w holu lotniska Heathrow. Odcinała się wyraźnie od tła, gdyż padało na nią jaskrawe światło spod sufitu. Stopami dotykała białej walizeczki. Błądziła wzrokiem po twarzach, najwyraźniej starając się zabić czas.

    - Dlaczego przyszła tak wcześnie?- Odwrócony plecami James, nawet nie poruszył głową, by spojrzeć na dziewczynę. - Przecież do odlotu ma jeszcze wiele godzin.

    - Ucieka? Zauważyła nas, czy raczej… - Mildred zniżyła głos przerażona - tamtych?

    - Podejdź do niej bliżej.

    - Zdekonspiruję się.

    - Jeśli zacznie uciekać, to ty za nią z tej strony, a ja z tamtej… - James wykonywał ruchy głową, pokazując, jak osaczą ofiarę.

    - Ale wtedy stracimy okazję. - Mildred wskazała głową stoisko z biżuterią. James zapamiętywał, gdzie stoją tacki ze złotymi łańcuszkami, które wsunie dyskretnie do kieszeni i nie oglądając się, odejdzie.

    Mildred zbliżyła się nieco do dziewczyny. Otrzymali na nią zlecenie. Dał je on, ich szef. Było odmienne od typowych zadań. Zazwyczaj przenosili małe paczuszki, Mildred ukrywała je w torebce. Służyli mu od dawna, lecz nic o nim nie wiedzieli. Wystarczyło, że im płacił. Za pieniądze wszystko by dla niego zrobili.

    Zadzwonił sześć tygodni wcześniej w środku nocy, tuż przed drugą. Kiedy tylko zabrzmiał w słuchawce jego głos, odrzucili na bok kołdry. Błyskawicznie doszli do siebie. Spodziewali się, że jak zwykle poda im adres i termin.

    - Macie odszukać pewną dziewczynę. - Nakazał bez wstępów swą twardą angielszczyzną.

    ***

    Zlecenie wydawało się niemożliwe do wypełnienia. Mildred z wrażenia kopnęła swoje kapcie, a James przesunął palcami po włosach. Gdy dokładnie opisywał wygląd dziewczyny, w jego głosie brzmiało napięcie. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Musiał ją znać. Podejrzewali, że aż za dobrze. Ale co ich łączyło? Kim dla niego była, kochanką, wrogiem, wspólniczką, która uciekła z kasą? Te pytania błyskawicznie przemykały im przez myśli?

    - Pochodzi z kontynentu. - Tak się określało Europę w Zjednoczonym Królestwie. - Dokładnie, z Polski. - Odnieśli wrażenie, że nazwę wolałby przemilczeć. Znowu spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

    - Nie kontaktuje się z rodakami.

    Podejrzane?, Mildred miała w oczach pytanie. James kiwnął głową.

    - Wstydzi się swej narodowości - rzucił szybko. - W modzie jest tożsamość europejska.

    Nie komentowali.

    - Pracuje - rzekł krótko. - Raczej w biurze. I nie ma samochodu.

    Będzie jeździć komunikacją miejską. - James już wizualizował linie czerwonych i zielonych autobusów na planie Londynu.

    Każdą informację szef przedzielał chwilą milczenia, tłumiąc emocje.

    - Często chodzi na wystawy malarstwa.

    Mildred uniosła oczy w górę, by zapamiętywać po kolei nazwiska artystów.

    - Światowej klasy.

    I takich nie brakuje. - Pokręciła głową z irytacją.

    Na koniec zachował kluczową wiadomość. - I na pewno nie wytrzyma zbyt długo bez swego kraju. - Milczał chwilę, potem wyszeptał jej imię i się rozłączył.

    James zerwał się z krawędzi łóżka. Czego właściwie od nich żąda? Odnaleźć białą dziewczynę w wielomilionowym Londynie! Było to niewykonalne, nawet dla nich, cwaniaków i spryciarzy, znajdujących się na topie przestępczej hierarchii. Odmówić? James potrząsnął przecząco głową.

    Odezwał się nagle sygnał smsa.

    - Ale kasa! - zachwyciła się Mildred.

    James stanął przed Mildred, podparłszy się pod boki.

    - Dziewczyna jak inne. Nic ciekawego.

    Kiwnęła głową.

    - A więc, kim naprawdę jest, jaką ma tajemnicę?

    Mildred wzruszyła ramieniem.

    - Ile jest dla niego warta, skoro dał tak wysoką zaliczkę? - James stuknął palcem w ekran komórki.

    - Coś kryje, coś ma, coś wie…

    James zrobił szybkie kółko po pokoju i zatrzymał się przed Mildred. - To nasze życiowe zlecenie. - Węszę coś. - Wskazującym palcem dotknął końca nosa.

    Mildred jednak obejrzała się ze strachem.

    - No to do roboty! - Przelane na konto pieniądze dodały mu energii.

    Mildred podreptała do kuchni, by zaparzyć kawę, po drodze poprawiając swe błękitnawe pukle. James podążył za nią, powiewając połami rozpiętego szlafroka. W ekscytacji, wciąż mając ekran komórki przed sobą, zaczął ustalać strategię. - Wziął kawę z ręki Mildred, a ona sprytnie podstawiła drugą pod strużkę spływającą z ekspresu.

    - Adresy galerii, plan wystaw, na tym zbuduję poszukiwania.

    - Spisać, policzyć, zewidencjonować. - Mildred szybko kończyła kawę.

    Działali jak maszyna, odgadując swoje zamierzenia i je uzupełniając.

    - Nie udostępnił adresu. - Mildred zabrała się do smażenia bekonu do jajecznicy.

    - A jeśli… - James spojrzał Mildred w oczy. - Zabije ją, gdy już mu ją wystawimy?

    Mildred, unikając spojrzenia Jamesa, nałożyła jajecznicę na talerze. James, nabrawszy na widelec kilka plastrów bekonu, zmrużył oczy.

    - Mówił o niej to, co kiedyś zapamiętał.

    - Dawno się nie widzieli. - Przestała nagle jeść. - I stracił ją z oczu.

    - Z jakiego powodu stała się nagle cenna?

    Mildred dziobnęła mocno widelcem. - Coś ważnego się wydarzyło.

    - W ich życiu? - James odłożył delikatnie widelec. - Czy na świecie?

    Włączyli telewizor. Siedząc w milczeniu, wysłuchali uważnie wiadomości. Wypadki, światowy terroryzm, zamach na handlarza bronią ElHakima. Codzienność, nic nowego. Nic, żadnego związku z krajem, z którego pochodzi.

    Mildred zaparzyła solidną, angielską herbatę, która orzeźwia. Żadna kawa się do niej nie umywa, przynajmniej w ocenie Anglików. Wyłączyli telewizor i uruchomili komputery. Spisali wszystkie muzea, a potem dodali do nich nazwy wystaw malarskich. Ujęli w nawias te, które eksponowały obrazy od wielu tygodni, zakładając, że już zdążyła je obejrzeć. Wyselekcjonowali kilka najbardziej interesujących ze względu na nazwiska malarzy, prestiż muzeum, datę wernisażu oraz czas trwania. Następnie zajęli się wyznaczaniem tras autobusowych i sporządzili godzinowy rozkład dojazdu i powrotów. Założyli, że z powodu pracy może zwiedzać muzea głównie popołudniami i w weekendy. Ustalenie tytułów wystaw i tras dojazdu zajęło im następne godziny. Na koniec spisali terminy odlotu samolotów do Polski.

    Nad ranem, kiedy wypili kolejną herbatę, dysponowali niezłym planem działania. Wstawszy od stołu, otworzyli szafę, by przejrzeć odzież i wybrać najbardziej odpowiedni kostium, umożliwiający wtopienie się w tłum.

    Potem zaczęła się gorączkowa akcja. Tropili ją zawzięcie po całym Londynie. Stosowali sprytne chwyty i swoje opatentowane, genialne metody. Kwitli przed British Muzeum na Trafalgar Square. Na przemian jedno z nich siedziało na ocembrowaniu fontanny na placu, a drugie węszyło po westybulu, zaglądając w twarze. Następnego dnia pędzili na Heathrow, aby zdążyć przed wylotem samolotu do Polski. Mimo tak świetnej akcji, nie natrafili na dziewczynę. Czas mijał. Najpierw czuli niepokój, potem ogarnął ich lęk, a kiedy przemknął cały miesiąc, objęło ich przerażenie. Każdego ranka ledwo otworzyli oczy, nasłuchiwali, a gdy tylko odezwał się sygnał komórki, serca im waliły. Bali się usłyszeć twardy rozkaz: Melduj. Pod koniec wyznaczonego terminu ich napięcie rosło z godziny na godzinę. Telefon nie zadzwonił. Czy coś się stało? Ale przecież dostali zaliczkę.

    Zmarnowali na to polowanie całe sześć tygodni. Bez najmniejszego rezultatu. Tajemnicza nieznajoma wymykała się wciąż z ich misternych pętli. Mimo wszystko nie rezygnowali, bo to nie wchodziło w grę.

    Dyżury na Heathrow zaczęły im sprawiać przyjemność, od kiedy zauważyli stoisko z biżuterią. Dyskretnie spoglądali na precjoza lśniące pod szybą lady. Czatowali na sprzedawczynię, którą zmanipulują.

    Wreszcie w piątek zauważyli dziewczynę. Stawiała już nogę na stopniu autobusu. Mildred uszczypnęła Jamesa w ramię. Rozpoznali ją od razu, mając opis wbity w pamięć.

    Wdrapała się na piętro, oczywiście, amatorka londyńskiego pejzażu. Dobra nasza, oszczędziła im wspinaczki po krętych metalowych schodach. Usiedli na dole i odwrócili się do okna, by nikt nie zapamiętał ich twarzy, to taki nawyk. Czatowali, gdzie wysiądzie. Wyskoczyli za nią. Dyskretnie odprowadzili aż pod drzwi, pod którymi się zatrzymała. Gdy zobaczyli, że otwiera je kluczem, spojrzeli na siebie, no to my też jesteśmy w domu.

    Kiedy zniknęła, coś niepokojącego przyciągnęło ich uwagę. To James zauważył biały wan, stojący po przeciwnej stronie ulicy. Natychmiast odwrócił od niego głowę i udawał, że szuka czegoś w kieszeni. Mildred w mig się zorientowała w jego grze. Wyjął mapę i obydwoje się nad nią pochylili, udając starszych turystów, mających kłopot ze znalezieniem drogi.

    - Widzisz, jak stoi ten samochód? - zapytał.

    - Na chodniku.

    - W którą stronę skierowali go panowie jedzący pączki podczas dyżuru?

    Mildred rozejrzała się, udając, że szuka ulicy, którą zauważyła na mapie.

    - Stoi przy lewym krawężniku, szoferką do przodu.

    - Ruch mamy lewostronny. Gdyby ruszył, pojechałby pod prąd.

    - Ulica jest wąska, nie mógł zawrócić - uzupełniła Mildred.

    James wpatrywał się w mapę, nagle podniósł głowę z radosnym wyrazem twarzy, odnalazł nazwę ulicy, której szukał. Odegrali jeszcze scenę wahania i wreszcie podreptali przed siebie.

    Za zakrętem długiej i pustej ulicy, odetchnęli, wciąż jednak udając turystów. Może z białego wana wysiadł policjant w cywilu i podąża ich tropem? Wreszcie James, rozejrzawszy się, schował złożoną mapę do kieszeni. Trzęsły się mu ręce.

    - Czy to - Mildred szczękała zębami - Scotland Yard, całodobowa obserwacja?

    - Weszliśmy im w drogę, zniszczą nas.

    - Dzwoń do szefa - nakazała Mildred. - Dziewczyna odszukana, zadanie wykonane.

    James potrząsnął głową.

    - Podamy mu adres, on przyjdzie, oni go zgarną.

    Następnego dnia dyżurowali na lotnisku, gdyż to wynikało z harmonogramu. Przybyli wcześnie rano, samolot do Polski miał odlecieć w południe, mieli czas obrobić sklepik. Mildred ją spostrzegła, bo James stał odwrócony plecami, czatując na sprzedawczynię.

    Nikt nie połączyłby ze sobą tych trojga i nie zorientował się, jakie pomiędzy nimi panuje napięcie. Wokół nich sunęli we wszystkie strony zaaferowani pasażerowie, taszcząc walizy i ciągnąc za rękę dzieciaki, przypominając sobie, czy wszystko zabrali, myśląc o paszporcie w kieszeni i bilecie, i o tym, czy nie będzie w powietrzu zamachu terrorystycznego i samolot bezpiecznie wyląduje. Skupieni na swej podróży, nie dostrzegali wyglądających zwyczajnie dwojga starszych ludzi, którzy rozglądali się dyskretnie, lecz bystro.

    James niezbyt wysoki, o siwych włosach ostrzyżonych tuż przy skórze, nosił beżowy, wczesnojesienny garnitur. Dopasował do niego koszulę uszytą z płótna, która nie wyglądała na tanią. Zestawiwszy tak poszczególne części garderoby, stworzył staroświecką stylizację. Prezentował się jak niemodnie ubrany dżentelmen z angielskiej prowincji. Takie wywoływał wrażenie i o to mu szło, stał się typowy, i rzeczywiście, żaden z mijających go pasażerów na jaskrawo oświetlonym holu lotniska Heathrow nie zwrócił na niego uwagi. Nawet czerwona arafatka zawiązana w rozpięciu kołnierzyka nikogo nie zdziwiła.

    Mildred miała na sobie sukienkę w czerwone maki. Wygląd w stylu amerykańskiego New Look z lat czterdziestych musiał kosztować ją sporo pracy, włożonej w gromadzenie rekwizytów, ale się opłacił. Uważano ją za śmieszną starą idiotkę, nikt nie traktował jej poważnie. Ludzie oceniają innych, nakładając szablony, toteż postrzegano ich jako parę niemądrych i nieznających się na niczym staruszków, którzy właśnie wysiedli ze swojego Bentleya, a dojechali nim na lotnisko, pędząc dwadzieścia mil na godzinę po drogach wśród łąk, by się przesiąść na stalowego ptaka.

    - Idzie do kiosku. Pochyla się, sięga po angielską gazetę. - Zaalarmowała Mildred.

    - Jaką wzięła?

    - Moment. - Zmrużyła oczy.

    - „The Sun"? - podpowiedział.

    - Koneserka sztuki, no wiesz, przecież nie weźmie tego do ręki.

    James nagle odwrócił głowę, bo przechodzący mężczyzna wziął gazetę z tego samego stosu i od razu rozłożył.

    - „The Independent Policy". - Odgadli jednocześnie.

    - Przeczytawszy tytuł na pierwszej stronie, przewraca kartki - mówił James do siebie. - Ha! Co teraz robi? Uniosła wzrok znad gazety, sprawdza otoczenie, czy nic jej nie zagraża. Czego się boi?

    James znowu zerknął na sklepik.

    - Zmiana przyszła. - Ponaglił Mildred. - Akcja!

    Za ladą stanęła sprzedawczyni, na którą czekali. Łatwo było ją zdekoncentrować. Miała zbyt obfite kształty, a więc kompleksy. Na każdym z pulchnych paluszków nosiła po dwa pierścionki. Tymi tak kiczowato ozdobionymi rączkami przecierała i układała biżuterię na aksamicie. To proste zajęcie wymagało od niej dużego wysiłku intelektualnego. Byle dźwięk powodował, że nasłuchiwała, gapiła się przed siebie, usiłując sobie przypomnieć, gdzie co ma położyć. Wyselekcjonowali ją więc bezbłędnie. Odegrali więc krótką scenę: Mildred się waha, James ją nakłania, by podeszła do kontuaru. Ustawili się tak, by widzieć, co robi panienka czytająca gazetę.

    Sprzedawczyni sądziła, że dla takich jak oni, starych ludzi, którzy rzadko opuszczają swoją bezpieczną i znaną prowincję, wszystko, co widzieli na lotnisku, musiało się wydawać obce i wymagało obłaskawienia. Uznała, że potrzebują zachęty. Wyjęła tackę z najbardziej błyszczącymi wyrobami i postawiwszy ją na kontuarze, posunęła ku starszej pani.

    - Pomogę zapiąć - Zatrzasnęła klamerkę na przegubie klientki.

    Mildred bez trudu zsunęła bransoletkę z chudej ręki, metal brzęknął o szklaną powierzchnię lady. Skupiając uwagę sprzedawczyni na swoich gestach, łokciem odsunęła z jej pola widzenia skromną tackę ze złotymi łańcuszkami. Przyłożyła teraz broszkę do swej sukienki, James sprytnie ją wyłuskał z palców Mildred i przysunął do dekoltu sprzedawczyni.

    - Nawet złoto traci blask przy pani urodzie. - Wetknął jej broszkę do ręki.

    Oszołomiona sprzedawczyni otworzyła szeroko oczy, nie umiała rozstrzygnąć, czy ma ją zapiąć przy sukience, czy odłożyć na kontuar.

    Mildred wyjęła broszkę z jej palców. - Nie wiem, czy w moim wieku wypada nosić takie nowoczesne wzory?

    - Oczywiście, madam - odpowiedziała sprzedawczyni. - Rzeczy cenne pasują każdemu.

    Uśmiechnęła się, patrząc klientce prosto w oczy. Mildred odłożyła broszkę na tackę i lekko przycisnęła palcem, by ściągnąć uwagę sprzedawczyni. - Proszę sprawdzić, bo ja już się pogubiłam. Nie wiem, co przymierzałam, a czego jeszcze nie.

    Sprzedawczyni spojrzała. Ta chwila przeniesienia jej uwagi wystarczyła Jamesowi, który teraz stał odwrócony plecami do kontuaru.

    - Jak sądzisz, mój drogi? - Rozglądając się, rzuciła pytanie, ale niestety w powietrze.

    Sprzedawczyni uniosła oczy znad tacki z biżuterią, idąc za wzrokiem klientki, ręka Mildred poruszała się błyskawicznie.

    - Już go widzę - powiedziała. - Idzie kupić gazetę. Ale po co mu gazeta? - Zwróciła się do sprzedawczyni, ściągając jej wzrok. Mildred wykonała jeden ruch, potem odwróciła się od kontuaru i ruszyła w stronę Jamesa.

    Sprzedawczyni, mając wzrok utkwiony w klientce, podchodzącej do mężczyzny w śmiesznym garniturze, wsunęła pod szybę kontuaru tackę, rozsypując biżuterię. Miała pecha, a para cwaniaków, jak zwykle dużo szczęścia, wynikającego z treningu.

    Kiedy Mildred stanęła obok Jamesa, wsunęła mu trzy palce do kieszeni marynarki. Przeliczał w pamięci kartki, które dziewczyna przełożyła.

    - Dział zagraniczny - odgadł James.

    - Czyta. - Mildred spojrzała na Jamesa. - Popatrz, co się z nią dzieje?

    - Boi się. - James odgadł błyskawicznie.

    - I jest oburzona. - Mildred odczytała emocje dziewczyny.

    - To międzynarodowa sprawa. - James trzymał ręce w kieszeni.

    - Wiejemy, narażamy szefa, - Mildred zrobiła krok wstecz.

    - A jeśli zagraża naszemu krajowi albo Her Majesty? - Palce Jamesa w kieszeniach wyprostowały się jak lufy pistoletu. - Musimy sprawdzić.

    - Któż poważyłby się podnieść rękę na królową? Podniosła ramiona. Na pewno nie ta lalunia.

    - Nie wiemy, kto za nią stoi.

    - Szef nie para się polityką. - Mildred miała ostatnie słowo.

    Dziewczyna skończyła czytać. Złożyła gazetę na pół i przesunęła palcami wzdłuż kantu, jakby chciała zrobić z niego klingę. Rozejrzała się i szybkim krokiem podeszła do kosza na śmieci. Wrzuciła ją silnie, tak jakby pozbywała się szklanki, którą się ciska o podłogę podczas domowej kłótni.

    - Muszę mieć tę gazetę. - James już ruszał w kierunku kosza.

    - Dlaczego on tak się spieszy? - Mildred wskazała na mężczyznę wbiegającego po schodach.

    James spojrzał na tablicę przylotów. - Kopenhaga. Wylądował.

    Mężczyzna pędził po ruchomych schodach, wiodących z tunelu. Jego rozpięty biały płaszcz rozchylał się na boki od szybkiego ruchu, odsłaniając czarny sweter z półgolfem i czarne spodnie. Z ramienia zwisała torba podróżna na pasku. Przeskakiwał po dwa stopnie, mijając stojące osoby, które przyciskały stopy do swoich walizek. Właśnie wbiegł na szczyt schodów. Ledwo stanął w oświetlonym holu, rozglądnął się naokoło. Na jego twarzy pojawił się wyraz niepokoju. Wyciągnął z kieszeni komórkę i patrząc na ekran, obracał się wokół siebie, lustrując jednocześnie przechodzących.

    Wyostrzonym zmysłem cwaniacy połączyli kobietę w kostiumie i mężczyznę z komórką: ona czekała, a on biegł. Tych dwoje jednakże wcale się nie widziało, gdyż ona odwrócona plecami do mężczyzny, właśnie wrzucała gazetę do kosza, a on oglądał na komórce tylko zdjęcie jej twarzy.

    Palec zawahał się nad ekranem.

    - Chce dzwonić do zwierzchnika. Na sto procent. Zacznie się usprawiedliwia

    , że nie może wykonać zadania i poprosi o dalsze wskazówki.

    - Nie jest to chyba zawodowy zabójca? - Przeraziła się Mildred. - Zabić wśród ludzi na samym środku oświetlonego holu?

    - Strzał prosto w głowę. Zbiega po schodach, nikt nie reaguje. - James wiedział, co mówi.

    - Uciekajmy. - Mildred pociągnęła Jamesa za rękaw. - Stoimy na linii strzału.

    - Ratujmy dziewczynę. - James się ociągał. - Musimy być lojalni, bo jeśli nie…- Uwolnił swoją rękę z palców Mildred. - Zagrozi nam o wiele większe niebezpieczeństwo.

    W tej chwili dziewczyna się odwróciła. Zrobiła kilka kroków od kosza na śmieci, do którego wrzuciła gazetę, i pochyliła się, by postawić walizkę na posadzce. Mężczyzna powolnym ruchem wsunął telefon do kieszeni spodni. Stał, przyglądając się, z prawą ręką zapomnianą w geście, a lewą przy ramieniu, trzymającą pasek wiszącej na nim torby.

    - Czy wyciągnie broń z kieszeni? Rusz się - syknęła Mildred.

    - Moment. I wkroczymy do akcji.

    Sprytny manewr polegał na tym, że z rozpędu wpadali na kogoś, silnie go potrącając. Ryzykowali teraz życiem. Gdyby okazał się zabójcą, odtrąciłby ich na przeciwne strony, aż upadliby na posadzkę, a wtedy jednym susem przeskoczyłby ponad nimi i biegł dalej, a cała akcja trwałaby kilka sekund. Podjąłby może decyzję rezygnacji ze strzału, sądząc, że został odkryty. Gdyby jednak był gentlemanem, na jakiego wyglądał, zacząłby przepraszać. Nawet dwadzieścia sekund, poświęcone na wypowiedzenie fraz: „Och, jak mi przykro. Czy nic się państwu nie stało? i podtrzymanie pani pod łokieć, wystarczyłoby, żeby kobieta z walizeczką wmieszała się w tłum, ale James i tak by nie spuścił z niej oczu. Wtedy nagle by odeszli, zostawiając mężczyznę w zdziwieniu nad niezrozumiałymi reakcjami starszych osób, którzy potrąciwszy kogoś, odwracają się i znikają, nie powiedziawszy „Przepraszamy, to nasza wina.

    Strzał nie pada. Dziewczyna stoi nieruchoma. Patrzy.

    ROZDZIAŁ II - TO ON!

    Zobaczyła go. Stał przed nią, blisko, zaledwie o parę kroków. Przyglądał się jej w milczeniu, lekko przechyliwszy głowę na bok.

    Zamarła. Nie miała siły wykonać żadnego ruchu. Za to w jej głowie szalały myśli, przypomnienia i obrazy, a wszystkie mówiły to samo. To jest on. Naprawdę, on. Stała, wpatrując się w niego i on również na nią patrzył.

    Nagle ruszył do przodu. Prosto w jej kierunku. Stawiał długie zamaszyste kroki, a poły płaszcza rozchylały się na boki.

    Nie mogła uczynić żadnego gestu. Chciała uciec. Nie dała rady nawet unieść nogi, a on kroczył powoli, nie przyspieszając, coraz bliżej i wciąż na nią patrzył.

    Puściła rączkę walizki i znieruchomiała jak ptak sparaliżowany hipnotycznym wzrokiem węża. Mężczyzna w białym płaszczu obrzucił ją spojrzeniem, lecz nie dla jej urody. Był wysoki i postawny, bardzo piękny. Już stał przed nią, ale bała się podnieść oczy..

    - Wyjął rękę z kieszeni - ostrzegła Mildred.

    - Nic w niej nie ma - szepnął z ulgą James.

    - Chce się z nią przywitać - powiedziała Mildred.

    - Nie, wcale nie wyciąga ręki w jej stronę. To dlaczego wyjął ją z kieszeni?

    - To ja ci powiem, James. - Mildred się chwaliła. - Pochodzi z kraju, gdzie za niegrzeczność uważa się trzymać rękę w kieszeni podczas rozmowy z kobietą.

    - Dziwaczne obyczaje. - James pokręcił głową.

    - Bo to cudzoziemcy. - Mildred uniosła brodę.

    - Chwycił ją pod ramię. Porywa ją siłą!

    - No to patrz! - zaprzeczyła Mildred.

    Dziewczyna, idąc blisko mężczyzny, ocierała się policzkiem o jego ramię i posłusznie szła tam, gdzie ją prowadził. Parka cwaniaków wodziła za nimi wzrokiem. James nagle odszedł w pośpiechu. Zauważył bowiem, że z przeciwnej strony holu posuwa się wózek. Pchała go kobieta o ciemnej skórze. Musiał koniecznie ją wyprzedzić. Znaleźli się przy koszu w tej samej chwili, tyle że po przeciwnych jego stronach. Kobieta okazała się szybsza, a raczej bardziej uprzejma, i chciała się wykazać solidnym sprzątaniem. Zależało jej na opróżnieniu kosza, zanim ów miły starszy dżentelmen zechce coś do niego wrzucić, toteż pochyliła się i jej ramię zagłębiło się w plastykowym worku. James błyskawicznie włożył do niego rękę. Palce kobiety zacisnęły się na gazecie, ciągnęła ją do siebie, James wyrywał ją z jej ręki.

    - Rub - bish - mówi kobieta. - Ja wyrzucić śmieci dla mister.

    - Puść! - syczy z wściekłością James.

    Papier się rozrywa, i to całkiem głośno. I stało się: podchodzi kierownik sali.

    - Czy mogę w czymś pomóc? - Uprzejmy uśmiech z paragrafu.

    - Omyłkowo wyrzuciłem tę gazetę. - Lodowaty ton Anglika ze sfer.

    - Ta pani wykonuje swoje obowiązki. - Kierownik surowo ściągnął wargi.

    - Doceniam jej pracę, solidność, a także pańskie przestrzeganie przepisów - rzekł James. Zapisałem na marginesie ważną informację. Muszę mieć z powrotem tę gazetę.

    - Rzecz wyrzucona należy już do lotniska. - Służbista kierownik spoglądał góry.

    Afera stawała się niemożliwa do załagodzenia, gdy w grę wchodziły procedury, przepisy i prawa. James błyskawicznie rozwiązał sprawę: wciąż trzymając rękę w koszu, silnym ruchem wykręcił kciuk kobiecie tak, że ta wreszcie puściła gazetę. Wrzasnęła, James pochwycił gazetę, wzruszył ramionami i odszedł, nie oglądając się, by nie widzieć oburzonej miny kierownika, który się zorientował, jak brzydko postąpił ów grzeczny dżentelmen.

    James nawet nie zerknął na tytuł. Wsunął tylko gazetę do wewnętrznej kieszeni marynarki, otwartą na stronie z artykułem, który tak przeraził dziewczynę.

    Tamci bowiem weszli do kawiarni, w której, siedząc naprzeciwko, pochylali się ku sobie, opierając ręce nadgarstkami o brzeg okrągłego stoliczka, przysunęli się blisko i szeptali. Mężczyzna wybrał to miejsce, gdyż stały krzesła z wysokimi oparciami, które oddzielały ich od pozostałych gości, zasłaniając od wścibskich oczu. Ujęli tace z zastawą, bo potrawy również czekały gotowe i szybkie, i postawili je na stoliku: filiżanki z herbatą, saszetki z mlekiem sojowym i brązowym cukrem i małe sztywne babeczki, obce i niezależne, często więc pozostawiane nienapoczęte, gdy nadchodziła godzina odlotu, bo zawsze zjawiała się za szybko i niejako niespodziewanie jak śnieżyca i zabierała jedną z osób siedzących przy stoliku, niezorientowaną w sytuacji i niegotową na odejście, zagarniając ją, i przepadała w ciemności, w której tylko wirowały białe płatki. Żałowali, że zniknął im czas, którego, gdy tu weszli, przecież mieli tak dużo, lecz utracili na banalne czynności i zapytania „Czego się napijesz", choć w tej sytuacji i w tym miejscu wyboru im nie dano i nie miał on znaczenia.

    Na tle uporządkowanym i obcym, dającym jednak z powodu lamp odrobinę nadziei, ludzie odgrywali swe tragedie pożegnań, a w oddali odlatywały żelazne ptaki przeznaczenia, wnikając w niebo i czyniąc to z nieubłaganą regularnością, co stwarzało kosmiczną ramę wieczności, nadającą drobnym rozstaniom i małym powrotom wielki rozmiar i ważność.

    Prostopadle do kontuaru, stał rząd dużych donic ze sztucznymi drzewkami, wzdłuż nich ciągnął się pas stolików, przy których się siedziało plecami do reszty gości. Ledwo mężczyzna i kobieta zajęli miejsca naprzeciwko siebie, Mildred i James podreptali szybko za nimi, obchodząc ich łukiem. Szybko się znaleźli przy donicach z kwiatami, lecz od strony holu i zająwszy miejsca na krzesełkach, ukryci za roślinami, przysłuchiwali się rozmowie.

    - On też leci do Polski. - James podniósł brew.

    - Podejrzane. - Kiwnęła głową, szeroko otwierając oczy.

    Dalszy ciąg rozmowy wzbudził ich ogromne zdziwienie. Krzyżowali ze sobą spojrzenia, ukazując w nich niedowierzanie i coraz większe przerażenie. Sprawa się gmatwała, niebezpieczny przeciwnik wkroczył do gry. Kim jest? Przybliżywszy się do gęstych roślin, udając, że rozmawiają, przysłuchiwali się, nie tracąc ani słowa.

    Kiedy herbata miała jeszcze gorzki smak, padło pytanie z ust kobiety, która miała wciąż opuszczone powieki i zaciskała palce dłoni na brzegu stołu.

    - A więc mówisz, że masz na imię Mark?

    - Tak jest - potwierdził mężczyzna.

    Drgnęły powieki zaskoczone, usta same się otworzyły, lecz je zamknęła, zanim się wyrwało słowo: „Kłamiesz! Znam twoje prawdziwe imię. Położyła płasko ręce na stole, lecz wciąż drżały. Czemu tak z nią pogrywa?"

    - Polacy przyjmują angielsko brzmiące imiona.

    - Dlaczego przypuszczasz, że jestem Polakiem? - W jego głosie pojawił się cień niepokoju. - Czyżbym mówił z silnym akcentem?

    Rozerwała saszetkę z mleczkiem sojowym i wlewając je, uzyskała czas do namysłu.

    - Zauważyłam, że pijesz czarną herbatę.

    Uśmiechnął się tylko lekceważąco.

    Uniosła filiżankę z herbatą do ust, lecz odstawiła ją na stół, nie upiwszy nawet łyka, i objęła go wzrokiem.

    - Czarne oczy i włosy.- Zastanawiała się czy wyznać mu, co wie. Opowiadał jej kiedyś rodzinną legendę o swoim przodku, Turczynku, wychowującym się w Puławach w pałacu Czartoryskich. Zaryzykowała. - Miałeś

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1