Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Zbrodnia w wyższych sferach
Zbrodnia w wyższych sferach
Zbrodnia w wyższych sferach
Ebook409 pages5 hours

Zbrodnia w wyższych sferach

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Dorobkiewicz wraz z rodziną został zaproszony na aukcję koni do modnej miejscowości z zabytkowym pałacem. Gra toczy się o wielkie pieniądze, o prestiż i pozycję w towarzystwie. Manuela spotyka wielką miłość, dla niej gotowa jest poświęcić narzeczeństwo, tym bardziej, że jej wybrany ujawnił swoje odmienne zainteresowania seksualne. Bezwzględny Bankier trzyma wszystkich w kieszeni, lecz ma tajemnicę, niespełnioną miłość. Zwabił tę kobietę, ale czy dla uczucia, czy z zemsty?

LanguageJęzyk polski
PublisherEmma Popik
Release dateMay 17, 2016
ISBN9788394469740
Zbrodnia w wyższych sferach
Author

Emma Popik

Emma Popik – ukończyłam filologię polską, napisałam pracę magisterską u pani prof. Marii Janion. Pani profesor zaproponowała mi temat rozprawy doktorskiej.Otrzymawszy nakaz pracy, uczyłam w szkole podstawowej, a po roku w średniej. Zaproponowano mi stanowisko asystentki w Wyższej Szkole Nauczycielskiej w Bydgoszczy. Porzucałam te zajęcia, poniechałam również studiów doktoranckich. Pracowałam jako redaktor w Wydawnictwie Instytutu Morskiego. Zaczęłam się interesować fenomenem UFO, szukając wewnętrznych reguł i ukrytych praw rządzących rzeczywistością.Zamieszczałam artykuły na ten temat w czasopismach poświęconym temu zjawisku USA i w Wielkiej Brytanii, w rezultacie zaproszono mnie do amerykańskiego stowarzyszenia „Mutual UFO Network”. Moje artykuły zostały przetłumaczone i zamieszczone w wielu krajach - w Finlandii, Anglii i nawet w Chinach, co stało się bez moich starań. Porzuciłam te zainteresowania, uznawszy, że stoją za nimi ziemskie firmy lotnicze wielkich mocarstw, starające się ukryć doświadczenia naukowe z dziedziny przemysłu wojennego.Pisałam wiersze i poświęcono stronę na ich zaprezentowanie w gdańskim czasopiśmie literackim "Litery". Redagował je Antek Fac, który pokazywał twórczość gdańskich pisarzy i zasłużył się w kulturze. Wkrótce wydawnictwo "Iskry" wydało "Almanach literacki młodych", zamieszczając w nim również moje wiersze.Pisałam wiele opowiadań fantastycznych, zbierając je w tom i przygotowując do druku. Pierwsze moje opowiadanie wydrukowałam pod nazwiskiem Emma Popiss na łamach „Fantastyki” w 1983 roku w numerze 3. Nosiło tytuł „Mistrz”. Zaliczono je do stu najlepszych polskich opowiadań.Pierwszy tom opowiadań ukazał się w roku 1986 pod tytułem "Tylko Ziemia". Moje opowiadania zamieszczano również w czasopismach, na przykład w „Przeglądzie Technicznym”. W latach osiemdziesiątych ukazywało się wiele książek z gatunku sf, toteż moje nazwisko się w nich pojawiało. Odnotowano je również w "Oxford Dictionary of Contemporary World Literature" i to w dwóch kolejnych latach.Po roku 1989 wpadły w kłopoty duże wydawnictwa państwowe, jak "Iskry" i "Czytelnik". Wszystko się zmieniało, szukano funduszy na książki. Maciek Parowski, redaktor naczelny "Fantastyki" zdołał zdobyć fundusze na wydanie almanachu "Co większe muchy". Jako honorarium sprezentował autorom egzemplarze książki, dziękujemy mu za to bardzo. Były to trudne lata, polscy pisarze byli w niełasce, czytelnicy odczuwali ogromne zainteresowanie autorami kultury zachodniej, do której nareszcie otrzymali szeroki dostęp. W roku 1989 wyjechałam do Londynu, zaproszona przez towarzystwo "Mutual UFO Network" na zjazd ufologiczny. Wysokie honoraria autorskie za dwie książki, wydane tuż przed wyjazdem, zapewniły swobodny tam pobyt, bez konieczności podejmowania pracy przez czas jakiś. Powróciłam do kraju w 1995 roku. Związałam się z pewnym wydawnictwem, tłumaczyłam i wydawałam książki. Od roku 2000 byłam redaktor naczelną miesięcznika "Nowy Kurier Nadbałtycki". Wydawcą był Wydział Edukacji Urzędu Miejskiego w Gdańsku. Wydawca zamknął czasopismo 31 grudna roku 2011. Byłam redaktor prowadzącą periodyku "Gazeta WPiA UG". Pisałam do dzielnicowej "Twojej Gazety".

Read more from Emma Popik

Related to Zbrodnia w wyższych sferach

Related ebooks

Related categories

Reviews for Zbrodnia w wyższych sferach

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Zbrodnia w wyższych sferach - Emma Popik

    PROLOG

    Wokoło stała noc. Drżąc ze strachu, przemykał od drzewa do drzewa, kryjąc się za szerokimi pniami.

    Na obszernym tarasie olbrzymiego domu goście Aktora tańczyli tango. Muzyka dobiegała z dużych głośników, umieszczonych dyskretnie na posadzce i napełniała las sentymentalną melodią. Snuła się wśród gałęzi olbrzymich drzew, owijała wokół pni i nikła w ciemności. Wiedziony muzyką i światłami, bijącymi z lamp, stojących w rogach tarasu, szedł w tę stronę ośmioletni chłopiec. Bał się, choć znał ten las, ale nigdy jeszcze nie zapuścił się tak daleko od domu, pomiędzy gęste i stare drzewa.

    Zwalniał kroku, co chwilę jednak podbiegał w stronę pięknego domu sławnego Aktora, o którym opowiadali legendy w miasteczku. Chłopiec pragnął go zobaczyć, wierząc, że ma przy sobie szablę, jaką nosił w filmie. Nie mniej popychała go ciekawość, słyszał głosy pięknie ubranych panów i pań, którzy bawili się tak wesoło, że dźwięk śmiechu i brzęk kieliszków dochodziły aż do jego uszu. Nagle usłyszał groźne szuranie w krzakach, przypadł więc do pnia, chowając się za nim i dotykając plecami. Tego szmeru nie mogły wywołać łapy zwierzęcia, chłopiec rozróżniał kroki wszystkich dzikich mieszkańców. Zapanowała jednak cisza, jaka bywa tylko w wysokim lesie. Pobiegł więc znowu w stronę tańczących na tarasie. Muzyka nagle umilkła, zobaczył wtedy kobiety w długich sukniach, opierające się rękami w rękawiczkach o kamienną balustradę. Blisko za nimi stali mężczyźni, obejmując je lub całując.

    Ten widok wydał mu się niezwykły, jak na filmie, gdyż nigdy nie widział, by całowano się w taki sposób, i tak długo. W tej chwili zaciekawiło go coś innego, do jego nozdrzy dobiegły smakowite zapachy. Poczuł głód w pustym żołądku, gdyż matka nie miała z czego zrobić kolacji, pozostawiła mu ziemniaki z obiadu, a poza tym spieszyła się, gdyż wynajęto ją na tę noc do posługi w kuchni. Urzekające zapachy tak oszołomiły chłopca, że poniechał ostrożności i choć szelest kroków się zbliżył, nie usłyszał ich, wpatrzony w oświetlone stopnie na tarasie, oparte o ścianę budynku, przykryte czerwonym obrusem i zastawione półmiskami, to od nich dochodził zapach pieczystego. „Jakże pulchniutka musiała być ta kurka", pomyślał, wciągając zapach i otwierając usta, jakby pyszny kąsek miał mu upaść prosto na język. Był już tak blisko, postąpił jeszcze kilka kroków i znalazł się tuż przy drzwiach wiodących do budynku.

    W tej chwili silna ręka opadła mu na ramię i groźny głos, choć szepcząc, zapytał - Co tu robisz, łobuzie?

    Chłopiec zadrżał ze strachu i zamknął usta, otwierając szeroko oczy, by dostrzec człowieka, który go schwytał. Już sobie wyobrażał, że zostanie zawleczony w krzaki i zbity pasem, ale przecież nic nie zrobił złego. - Chcesz coś ukraść, dlatego się skradasz do willi, co? - brzmiało to groźnie.

    - Nie, tak tu ładnie pachnie jedzenie - wyszeptał chłopiec.

    Silna ręka obróciła go twarzą do prześladowcy.

    - To ty, Błażej? - zapytał mężczyzna.

    Mieszkał w tym samym miasteczku, będącym raczej dużą wsią, znał chłopca i jego rodzinę, ale czuł do nich stary żal: chodził z jego matką, kiedy byli bardzo młodzi, ona jednak wybrała innego. I choć chłopiec o tym nie wiedział, słysząc groźny ton, nie mógł się spodziewać życzliwości od tego mężczyzny, który wynajął się jako strażnik na czas obecności Aktora i jego gości w willi.

    - Nie dla ciebie pachnie jedzenie. Zaraz cię zamknę w piwnicy.

    Chłopiec nie ruszał się ze strachu. Wiedział, co to znaczy: będzie siedział w ciemności całą noc i cały dzień, aż matka przyjdzie po niego i da coś strażnikowi, żeby go udobruchać. Może to będzie właśnie kolacja, którą niosła do domu. Pachnąca, wypieczona kurka z tłuszczem.

    Nagle padło na nich światło z lampy przechylonej silną ręką mężczyzny z tarasu i jego dźwięczny głos zapytał - Co tam się dzieje?

    Był to Aktor! Wyglądał inaczej niż na filmie, nie miał na głowie czarnej czapy z futra, jego włosy były jasne, ale jak ładnie wypowiadał słowa, i tak wyraźnie, jakby stał tuż obok.

    - A gdzie szabla? - zapytał oszołomiony chłopiec.

    - Ha, ha, ha! - Wybuchnął dźwięcznym śmiechem Aktor, a w jego głosie brzmiało zadowolenie. Wywołał je podziw chłopca, co mu sprawiło przyjemność i mile połechtało jego próżność, dowodząc, że jest wielki i tak znany, że nawet zabłąkane, jak sądził, wiejskie dziecko, go zna i uwielbia.

    Kiedy kaskada dźwięków umilkła, zapytał - Myślałeś, że cały czas noszę szablę?

    - Tak! - powiedział dzielnie Błażej, bo to była prawda.

    - Przyszedłeś tu, żeby mnie zobaczyć! Nie bałeś się iść nocą przez las?

    - Lampy świeciły daleko, a jedzenie tak ładnie pachnie.

    - To ważniejsze niż szabla. Aktor wypowiedział te słowa szeptem, ale mimo to każda głoska była daleko słyszalna. - Zaprowadź go do kuchni - rozkazał strażnikowi - niech mu tam dadzą coś do jedzenia. - I odwrócił się do grupy pań w długich sukniach i mężczyzn w garniturach, a oni śmiejąc się, powtarzali zabawną, choć pochlebną dla Aktora scenę.

    Chłopiec, prowadzony przez strażnika, wchodził już w drzwi do sutereny, lecz usłyszał jeszcze słowa wypowiedziane przez kobietę - Ależ to niesłychane, żeby w nocy, w środku lasu spotkać wiejskie dziecko, które zna naszego Aktora.

    Matka Błażeja stała przy dużym zlewie pełnym naczyń zanurzonych w wodzie. Wyjęła ręce i wytarła je w ścierkę, którą była przepasana. Przysunęła krzesło do stołu, stojącego obok i postawiła na nim półmisek z pokrojonymi kurczakami, zapraszając strażnika, by usiadł i się częstował. Kiedy ten sobie nałożył, wzięła dwa udka i wetknęła po jednym w ręce synka, który stanął za zlewem, schodząc z oczu strażnika, i zaczął zajadać z apetytem. Tak pyszne jedzenie dostawał tylko wtedy, kiedy matka wracała rano z posług w kuchni i przynosiła paczkę owinięta w zatłuszczony papier.

    Strażnik zjadł kilka kęsów, wpychając je szybko do ust. - Nie mogę dłużej zostać, jestem na służbie.

    - Zapakuję panu coś na drogę - powiedziała matka. Nie musiała dodawać, że w podziękowaniu za przyprowadzenie syna, a raczej by go udobruchać.

    Chłopiec zza zlewu spoglądał z niepokojem, ile jedzenia z półmiska matka zapakowała w papier. Wreszcie je zawinęła i wręczyła paczkę strażnikowi, który kiwnąwszy głową, wziął ją do ręki, a drugą chwycił jeszcze udko i odgryzając duży kęs, odwrócił się i wreszcie poszedł ku drzwiom. Ledwo zniknął, chłopiec usiadł na jego krześle i zabrał się do jedzenia, którego zostało więcej, niż mógłby pomieścić jego brzuch. Jadł teraz powoli, aby dużo się zmieściło. Matka powróciła do mycia naczyń, nadrabiając przerwę.

    Spoglądał na matkę i zastanawiał się, czy ją zapytać o pozwolenie, chciałby tu zostać z nią do rana w tej cieplej i jasnej kuchni, gdzie można bez przerwy jeść. Wolał jednak jej nie zagadywać, spostrzegł bowiem, że wszedł kelner i wstawił do zlewu dużą tacę z piętrzącym się na niej stosem talerzy. Matka miała dużo roboty, co go właściwie ucieszyło, wiedział, że nie będzie miała czasu o nim pomyśleć i kazać mu iść do domu. Obawiał się, że w drodze powrotnej strażnik może go znowu schwytać i zagrozić zamknięciem w piwnicy. Przypomniał sobie jednak dużą paczkę, którą matka mu dała i uśmiechnął się ze zrozumieniem.

    Kiedy kelner wychodził z tacą czystych talerzy, omal nie wydarzyło się coś strasznego. Spieszył się, wpadł pędem w półotwarte drzwi, zablokowawszy je jedną ręką. W ostatniej chwili się cofnął, aby zrobić miejsce dziewczynce. Tylko jeden jego palec wolnej ręki opierał się o drzwi, by wahnąwszy się, nie uderzyły jej z wielka siłą w twarz, drugą podtrzymywał tacę, akurat ponad głową wchodzącej. Przeszła, nie zauważyła żadnego niebezpieczeństwa. Na jej widok wszyscy zamilkli, kucharze pochylili się nad olbrzymimi patelniami, żaden na nią nie spojrzał. W tej ciszy, w której słychać było tylko lekkie psykanie tłuszczu spod mięsa i szmer maszyny suszącej ręczniki, dziewczynka szła wprost ku stołowi, przy którym siedział chłopiec odwrócony plecami do drzwi. Nie widział więc, że stanęła tuż za jego plecami.

    Kiedy poczuł rękę na ramieniu, zerwał się z miejsca i odskoczył. Przerażony spojrzał, by się dowiedzieć, kto go dotyka, czy wrócił strażnik, by go zabrać do piwnicy. Ze zdziwieniem zobaczył, że stoi przed nim dziewczynka. Patrząc na nią otarł usta ręką. I ona również się na niego gapiła, otwierając szeroko oczy. Przyszła tu, żeby zobaczyć bohatera, bo na bankiecie wszyscy o nim mówili. Nie wiedziała, że stwarzało to gościom okazję, aby znaleźć się bliżej Aktora i zamienić z nim kilka zdań, zaprzyjaźniając się przy okazji. Mówiło się o chłopcu, o tym jak on podziwia Aktora, co okazało się bardzo wygodne, bo przecież nie stanowiło pochlebstwa wprost, choć nim było. Ileż przydatnych sytuacji stworzył im ten wiejski chłopiec! Wielu gości, choć zaproszonych przez menedżerów Aktora, wcale się z nim nie znało, tworzyło jedynie stosowną oprawę bankietu, zapełniając sale willi eleganckimi ludźmi, i co tu gadać, bogatymi, ale każdy z nich liczył na nawiązanie możliwości zrobienia biznesu, bo wystarczyło, by powiedział komuś słowo, a ono było warte miliony. Nic więc dziwnego, że zdarzenie z chłopcem tak bardzo zajęło umysły zebranych na tarasie gości i każde sięgnięcie po kąsek z półmiska wywoływało słowa troski o to, czy chłopiec został w kuchni nakarmiony.

    Właśnie to częste powtarzanie o podawaniu mu jedzenia skłoniło dziewczynkę do opuszczenia tarasu i zejścia schodami w dół za plecami kelnerów. Czuła złość, bo przestano się nią zachwycać. Uznawano ją za maskotkę, przynajmniej dotychczas. Z tego powodu rodzice pozwolili jej przebywać z gośćmi mimo późnej pory, zresztą pozostawiona sama w domu, nie raz przesiadywała przy konsoli, grając, ile tylko chciała, a tu rozmowy i muzyka odganiały sen z powiek. Była również ciekawa wyglądu chłopaka, a przede wszystkim chciała mu dopiec, pośmiać się z niego, zapytać, czy się już wreszcie najadł i czy zjadł dużo. Miała wielką ochotę, by mu dokuczyć, nawet go uszczypnąć. Wyobrażała go sobie jako zabiedzonego wiejskiego chłopaka o rozkudłanych włosach.

    Kiedy go zobaczyła, stanęła jednak zdziwiona: chłopiec był smagły, a jego czarne włosy zostały modnie ścięte, na szyi zwisał mu długi kosmyk i się zakręcał, a jego czerwony podkoszulek miał aplikację z podobiznami gitarzystów modnej kapeli „Grupa". Cała jej złość gdzieś odeszła, bo chłopiec okazał się bardzo ładny, a poza tym taki sam jak inni z jej sfery.

    - Słuchasz tego? - zapytała, wskazując na nazwę kapeli.

    On jednakże ani się nie uśmiechnął, ani nie otworzył oczu, pamiętał bowiem nakazy matki, zabraniające odzywania się do ludzi z góry. Poczuła się głupio, dopiero teraz zauważyła, że kucharze mają pochylone głowy nad patelniami, a praczki wpatrują się w ręczniki na suszarkach. Zrozumiała, że to ona źle się zachowała, a oni wszyscy jak należy i nie powinna się tu znaleźć.

    - Też coś! - prychnęła, nie poddając się i wzruszywszy ramionami, zakręciła się na pięcie, odchodząc. Kelner, właśnie idący z naprzeciwka, omal nie uderzył jej drzwiami. Na szczęście się cofnęła i przywarła do ściany, przepuszczając go, a wszyscy odetchnęli z ulgą. Gdyby dostała w twarz, spłynęłaby krwią, strach pomyśleć, jakie nastąpiłyby konsekwencje. Kelner szybko postawił tacę na metalowym stole, rezygnując z włożenia jej do zlewu na końcu kuchni. Otworzywszy drzwi przed dziewczynką, prowadził ją przez suterenę, nie odstępując na krok, póki nie weszła na oświetlony taras.

    Chłopiec znowu usiadł na krześle i najedzony, oparł ręce na stole i położył na nich głowę, zasypiając od razu. Zbudził go o szóstej rano głos matki. Kiedy wyszli do lasu, już z daleka usłyszeli stukanie młotków i szurgotanie pił do rżnięcia drewna. Nad rzeką wzdłuż promenady, prowadzącej do Domu Wypoczynkowego wznoszono stoiska i kioski. Następnego ranka miał się rozpocząć Festiwal Jadła Regionalnego i mimo wczesnego ranka kobiety w kwiecistych chustkach na głowach rozkładały na ladach sery i zwoje wędlin, wyładowywane z samochodów przez mężczyzn. Jedzenie, świeże i prawdziwe pachniało, zwabiając gości. Tuż nad rzeką ogrodzono drągami prostokątny teren, robiąc z niego zagrodę dla koni, które spodziewano się sprzedać gospodarzom przybyłym z całej okolicy.

    Chłopiec przyszedł tam około południa i stał opierając się o balustradę, wpatrzony w konie. Kochał je, umiał na nich jeździć, gdyż ojciec pracował w sezonie jako stangret, wożąc dorożką gości z Domu Wypoczynkowego. Bardzo pragnął mieć własnego konia, ale nie było ich na to stać.

    Dziewczynka przybyła z matką, która kierowała się w stronę straganów, by obejrzeć oryginalne wiejskie jadło, a ona zatrzymała się koło chłopca.

    - Chodź - ponagliła ją matka - te konie mogą tu zrobić coś brzydkiego na trawę.

    - Już idę - odpowiedziała, lecz się nie poruszyła, wpatrzona w chłopca.

    Nie spojrzał na nią, lecz kiedy tylko usłyszał jej głos, dał susa przez balustradę, by od niej uciec i z nią nie rozmawiać. Wskoczył na konia na oklep i trzymając się grzywy, galopował naokoło. W pewnej chwili puścił się jedną ręką, drugą unosząc do góry, lecz wcale nie patrzył na dziewczynkę, a ta wzruszyła ramiona i dołączyła do matki, znikając wśród ludzi pomiędzy straganami. Chłopiec jeździł jeszcze chwilę, wcale nie pamiętając o dziewczynce z miasta. Wkrótce rozjechali się goście Aktora, a chłopiec wciąż przestawał z mieszkającą w sąsiedztwie dziewczynką, będąc z nią przez cały rok i wszystkie przeszłe i przyszłe lata.

    ROZDZIAŁ I - JAK PIORUN

    Pokaz koni właśnie miał się rozpocząć. Panowała powszechna ekscytacja. Aukcja w Końskowicach była tego roku szczególnie prestiżowa i uroczysta. Złożyło się na to kilka ważnych powodów: ozdobą licytacji stał się słynny złoty koń z Kazachstanu. Zaszczyt dla organizatorów i tego miejsca przynosiła obecność multimilionerów z krajów leżących na ropie. Spodziewano się, że przystąpią do licytacji o konia, o sierści jak złoty piasek pustyni.

    Z sekundy na sekundę rosło podniecenie.

    Tuż przed uderzeniem w gong wspiął się po schodkach na trybunę Karol Perełkiewicz, producent skrzynek do warzyw, i w towarzystwie swojej córki zmierzał wprost do pierwszego rzędu, krocząc wąskim przejściem pomiędzy krzesłami. Ustawiono je jak w salonie, luźno obok siebie, nie przytwierdziwszy, toteż Karol potrącał je i przesuwał. Idący za nim goście ujmowali oparcia od góry i ustawiali z powrotem na właściwych miejscach. Rzucali przy tym szybkie spojrzenie na niezręcznego grubasa, nie przeszedł więc niezauważony, przeciwnie, wszyscy go oszacowali.

    Ale co tam! To był jego wielki dzień. Tak sądził. Wysunął dolną szczękę i odpiął guzik marynarki, odsłaniając kamizelkę, świeżo wyjętą z szafy, gdzie leżała wiele lat, nieużywana, toteż zachowała ciemniejszy kolor wełny garniturowej. Stawiał kroki dumnie, lecz ostrożnie, by nie zaczepić butem o dywan, dość cienki, choć nie czerwony. Walnąć się o podłogę na oczach gości to kompromitacja. Nie przeżyłby tego wstydu. Kroczył więc powoli. Zagradzał swym cielskiem drogę gościom, toteż utworzyła się za nim kolejka.

    Nie czuł się pewnie. Wprost przeciwnie: był przerażony, trząsł się w sobie jak galareta. Rzucał na boki oczami, by sprawdzić, czy nie chichoczą. Spodziewał się, że zaraz podejdzie straż i powie: Proszę opuścić to miejsce. Nie będzie miał odwagi zapytać, dlaczego każą mu się wynosić. Wiedział, że to nie jego środowisko, jest tu obcy i tak się czuje, a nawet gorzej: jak niezręczny głupek, z którego drwią w żywe oczy. Znowu spojrzał w bok, był pewien, że gość nagle odwrócił głowę. Stawiał kroki coraz mniej pewnie i zwalniał.

    Na trybunach zasiadała elita. Nie znał nikogo. Nikt na nim nie zaczepił wzroku. Był nikim. Nagle usłyszał wyraźny głos, ktoś się do niego odezwał, i to jak, ktoś zauważył jego pojawienie się na trybunie.

    Perełkiewicz się odwrócił, spojrzał i zmarszczył brwi.

    - Witam, panie Karolu. - Łysy mężczyzna, stojący obok swego krzesła, uniósł z głowy kapelusz. - Kupujemy coś dzisiaj?

    - Proszę zapytać mojej córki. - Perełkiewicz odwrócił się szybkim, aroganckim ruchem, by pokazać idącą za nim pannicę.

    Właśnie wkroczyła, wspierając się na ramieniu niewysokiego mężczyzny. Dłoń jej była widoczna z daleka. Trzymała palce wyprostowane, wszyscy więc spostrzegli, że na palcu tkwi zaręczynowy pierścionek. Ułożone w serduszko cyrkonie lśniły niemal jak brylanty. Svarovsky. Musieli to zauważyć. Goście w krzesłach rzucali dyskretne spojrzenia na parę narzeczonych. Mimo opanowania, pojawiło się zdziwienie na twarzach niektórych z nich, przez inne przemknęły ledwo dostrzegalne uśmieszki. Unieśli kącik ust i rzucili szybkie spojrzenie. Czyżby wiedzieli coś, o czym Perełkiewiczowie nie mieli pojęcia? Karol spostrzegł skrzywienie warg i spoglądanie spod oka.

    Udają, że się nie gapią, uniósł brodę jeszcze wyżej. To są te, jak mówią, dobre maniery.

    Tylko łysy mężczyzna pokazał w swych oczach wielki zachwyt na widok zaręczynowego pierścionka, co domyślni panowie uznali za dobry dowcip, a Manuela za szczerą prawdę. Jasne było, że związek został już uzgodniony, skoro się pokazała publicznie z Robertem Karwasińskim. I tak wkraczało tych dwoje w wielki świat, z dumą i zadęciem, by podkreślić swoją wartość.

    Ledwo para minęła krzesło starszego pana, zachwyt natychmiast znikł z jego twarzy jak zdmuchnięty ognik zapałki. Czyżby dlatego, że decyzja wyboru konia zależała od panny Manueli? Przeniósł wzrok z Perełkiewicza na jego córkę i z powrotem. W jego oczach pojawiło się najpierw zdumienie, potem zamyślenie, które w końcu przeszło w strach. Dlaczego decyzja zrzucona na Perełkiewiczównę tak go przeraziła? Cofnął się o krok, jeden malutki kroczek i zamarł z kapeluszem w ręku, który przyciskał do piersi, by uspokoić walące serce. Po chwili opanował się, wchodzili następni goście.

    Jakże okropnie wyglądał. Twarz nosiła ślady niewyspania. Sine wory pod oczami świadczyły o tym, że całą noc przewracał się z boku na bok, nie mogąc ani na chwilę przysnąć. Czyżby dręczył go nierozwiązany problem lub głębokie zmartwienie, które w miarę upływu czarnych godzin nocy stawało się coraz ciemniejsze i nawet brzask go nie rozjaśnił? Stał z opuszczonymi ramionami, pochylony, garnitur na nim zwisał, wymiętoszony, zbyt obszerny, okrywając osobę tak chudą i wynędzniałą, że składała się tylko z kości obleczonych skórą.

    Przechodzący goście spoglądali na niego, a w ich oczach pojawiało ogromne zdziwienie. Przesuwali wzrokiem po ubraniu wyglądającym jak szmata i odwracali oczy. Zasiadali na swoich krzesłach, rozkładali kolorowe programy i studiując je, rozmawiali z sąsiadami obok, już nie zaczepiwszy spojrzenia na stojącym wciąż starcu.

    Widzieliście, zdjął przede mną kapelusz. Wie, że warto mi się kłaniać, bo stanę się bogaty. Po to tu przybyłem. Perełkiewicz skrzywił wargi z pogardą i zadarł brodę. Wstrzymywał idących za nim, ale nikt nie rzekł mu: Przepraszam.

    Wdrapał się wreszcie do górnego rzędu, runął na krzesło, aż zatrzeszczało i rozparł się arogancko na prestiżowej trybunie. Bał się okropnie, potoczył więc po twarzach wyniosłym spojrzeniem. Panna Manuela, wzruszywszy ramionami w odpowiedzi na pytanie starego, poleciała jak ważka ku pierwszemu rzędowi i opadła na krzesło z oparciem tuż obok swego taty. Wyprostowała plecy, wygładziła falbankę sukienki niezasłaniającej chudych kolan i poderwawszy głowę jak jej tatko potoczyła wzrokiem po gościach siedzących w krzesłach.

    - Małżonka nas nie zaszczyci swoją obecnością? - Stary znowu zagadnął Perełkiewicza, niezrażony chamskim zachowaniem.

    Patrzył przed siebie, ale jego blade wypłowiałe tęczówki pokazywały tylko rozpacz i smutek. Pytał nie bez powodu. Prowadziła popularny blog o kosmetyce, mający rekordową liczbę odsłon. Znać jego URL, oznaczało być trendy.

    Powszechnie plotkowano o nadzwyczajnej urodzie Perełkiewiczowej, a także o jej magicznych wręcz umiejętnościach pielęgnowania własnego wyglądu i zatrzymywania czasu. Nigdy nie towarzyszyła mężowi. Co dziwne i niezrozumiałe, choć raczyła przybyć do Końskowic, na trybunach się nie pokazała. Przyjechać na słynne targi koni i pozostać w hotelu podczas parady to trudne do odgadnięcia zachowanie. Dlaczego więc przybyła, czyżby miała inne, skryte i osobiste powody? Nie interesowała się końmi. Nawet tak piękne nie skusiły jej, by opuściła swój apartament. Czyżby w nim na kogoś czekała i jakaś osoba, którą pragnęła spotkać, skłoniła ją do przybycia właśnie tu i o tej porze?

    Perełkiewicz miał jednak gotową odpowiedź, która rozwiewała podejrzenia.

    - Żona twierdzi, że gorące powietrze i słońce szkodzi na cerę. - Poprawił się na krześle, pokazując, że nie musi się tłumaczyć ze zlekceważenia aukcji przez mityczną małżonkę.

    Właśnie weszła grupa młodych mężczyzn w podkoszulkach. Jakże byli weseli, jak zachwyceni sobą, towarzystwem, pobytem na aukcji i wielkimi możliwościami, jakie się przed nimi otwierają. Każdy z nich trzymał w ręku smartfon. Co chwilę wchodził na forum o koniach, dowiadywał się, jakie mają opinie i przede wszystkim, za ile mogą pójść na aukcji.

    Jeden z nich, w czerwonym podkoszulku, zdawał się przewodzić kolegom. Wciąż im coś zlecał, a oni wchodzili do sieci, czerpiąc wiadomości z nieograniczonego magazynu wiedzy i odpowiadali na pytania, pokazując fotografie i liczby na ekranie, a ten kiwał głową i dawał kolejne zadanie. Przygotowywali się do aukcji. Kiedy wkroczą do walki, będą pokonywać konkurentów profesjonalnie, jak to się mówi, i z wielką pewnością swej przewagi.

    Wyglądali jak miłośnicy sportów. Uważali się za znawców koni. Uchodzili za elitę biznesu. Posiadali stajnie, gdyż one dowodziły ich prestiżu. Tak to widział. I on będzie miał, zacznie od zakupu konia, i to właśnie dzisiaj, tu, na sławnej aukcji. Mimo to czuł się od nich gorszy. Zachowywali się swobodnie, pokazując, że mogą wszystko kupić. On nie.

    Wiem, skąd wzięły się wasze fortuny, pomyślał ze wzgardą o wszystkich. Był pewien, że pierwszy milion ukradli. Tak przecież mówili w telewizji, nawet oni o sobie, śmiejąc się i nie czując się złodziejami, gdyż okradali swoje państwo, a ono było jeszcze niedawno w rękach komunistów, ich spuściznę zależało niszczyć wszelkimi metodami. Podniósł więc znowu brodę, każdy jednak właśnie patrzył w inną stronę.

    Nie udawajcie!, rzygnął wściekłością. Wiem o was wszystko! A po co tu żeście przyjechali, wy, wielcy państwo? Chcecie się obłowić, wykolegować kumpli, oszukać, wykantować, bo inaczej nie wyjdziecie na swoje. Niech nie udają miłośników koni. Perełkiewicz uważał, że byli dorobkiewiczami jak i on sam, ale zaczęli dwadzieścia lat wcześniej, łowiąc tłuste ryby w mętnej wodzie transformacji. Nie jest wcale niemożliwe, że nie zaczynali od handelku na bazarze albo od wymiany przygranicznej. Ale potem się wyżarli.

    Mimo okazywanej pogardy, pragnął do nich dołączyć, znaleźć się w ich gronie, stać na środku i gadać z nimi na luzie, jak to oni robili. Garnitury na nich zawsze wyglądały jak nowe. Koszule się nie gniotły, nigdy się nie pocili. Jeszcze trochę i dopnie swego, bo teraz wspiąwszy się na trybunę, uczynił pierwszy krok na szczyt drabiny.

    Ileż czasu zmarnował na starania, ilu dróg próbował na próżno. Walił łbem o niewidzialną ścianę, im więcej zaliczył nieudanych prób, tym mocniej pragnął rozbić ją jednym kopnięciem. Pragnie niewidzialnego znaku rozpoznawczego, jak logo znanej wszystkim firmy. Nie wiedział, co mają oni, ci z wysokich sfer, że każdy wie, kim są, ledwo wejdą do pokoju, nawet nic nie mówiąc.

    Tracił nadzieję, gdy nagle, udało się! I jest tu, na prestiżowej aukcji koni w Końskowicach. Otrzymał zaproszenie do sławnej posiadłości, gdzie stał stary pałac, doskonale odrestaurowany. „Ktoś tam już o mnie wie i docenia", powiedział do siebie z dumą po otwarciu koperty i wysunięciu z niej kartonika ze swoim nazwiskiem. Na odwrocie nie widniało nazwisko nadawcy. Od razu odgadł, że to obyczaj tych z góry. Nie trzeba przecież ujawniać tożsamości, skoro wszyscy wiedzą, kto mógł wysłać zaproszenie, wszyscy, oprócz nowobogackiego. Tak samo nie ma powodu, by wypisywać cenę w pewnych sklepach, gdyż klienci ją znają, a jej wysokość nie ma znaczenia dla ich portfeli. Tak sądził i nie wątpił w swe domysły. Oczywiste, kto życzy sobie widzieć go w tym miejscu. Każda próba dotarcia do nadawcy zaproszenia demaskowałaby go, dowodząc, że się tu nie nadaje, gdyż nie ma oczywistej wiedzy. Nie zapytał więc nikogo i puszył się, czując się głupio, nie podejrzewając cwanego podstępu czy misternej intrygi, mającej na celu kompromitację i może nawet coś gorszego. Nie podejrzewał, że go ośmieszą, zrujnują i zabiją.

    To hrabina wysłała mi zaproszenie. Świadczyła o tym elegancja listu: niebieska koperta z dyskretnym logo targów w Końskowicach, kartonik, na którym widniało jego nazwisko. Dowodził tego krój liter, napisanych piórem, zgodnie z dawną sztuką, nazywaną kaligrafią. Nie znał tego słowa. Nie miał jednak wątpliwości, że zostanie zaproszony do pałacu i przejdzie się godnie po lśniących posadzkach. Kupię sobie lepsze buty i trzeba umyć zelówki, by nie pozostawić brudnych śladów. Zezując, skierował wzrok w dół, dyskretnie, jak sądził, i zobaczywszy, że zapomniał wyglansować buty, podsunął nogi głębiej pod krzesło.

    Wypadało się szybko z tej ekskluzywnej socjety, ale wspinanie się trwało długo. Biletem wstępu, który otwierał bramkę na to boisko, był nie tylko wyciąg z konta z kilkoma zerami, ale coś jeszcze, czym towarzystwo potrafiło świetnie się posługiwać, a pan Karol tylko wyczuwał. Należało - tak sądził - posiadać pewne rzeczy, jak na przykład, rasowego konia.

    Był już pewien, że teraz dostanie to, o co dotąd bezskutecznie zabiegał. Staną się kimś, wejdą do wyższych sfer, właśnie stawiają pierwsze, decydujące kroki, dosłownie i w przenośni. Sięgnął wzrokiem do starego pałacu z kolumnami i szerokimi schodami. Jadąc tu, słuchał, co wyczytała Manuela w folderze, który wręczył jej Robert, zaznaczywszy ważny akapit. Zapamiętał, że w pałacu nadal mieszka wiekowa hrabina. Krążyły o niej legendy, jednak nikt jej nigdy nie widział. Taki pałac, to jest coś. I ja tu jestem, a hrabina na pewno wie, że już przybyłem. Czekał w każdej chwili, że go wezwie. Po to przecież go zaprosiła. Podniósł wzrok do nieba, by zobaczyć swą szczęśliwą gwiazdę, ale słońce go oślepiło.

    Perełkiewicz opuścił głowę i spojrzał w bok. Zauważył, że starszy pan wciąż stoi przed swoim krzesłem, przyciskając do piersi zdeformowany kapelusz. Pochylał się, jakby nie mógł utrzymać się na nogach. Stary, zbyt obszerny garnitur zwisał na nim, sprawiając wrażenie nędzy i skrajnego opuszczenia. Nosił go chyba od trzydziestu lat, kupił wtedy, gdy miał okazalszą posturę. Z wymiętej, pomarszczonej twarzy spoglądały podkrążone oczy, wyblakłe, bez koloru i przerażająco smutne.

    Ten straszny obraz starego zmarnowanego i zrozpaczonego człowieka nie wzbudził w Perełkiewiczu ani odrobiny uczucia litości ani też współczucia. Wprost przeciwnie: nagły atak wściekłości wykrzywił jego wargi. Jak ten łach śmie pytać, czy ja coś kupuję! A niby po co tu przybyłem? Mam kasę, stać mnie na konia, sapał, nakręcając się jeszcze bardziej. Nie mógł mu zapomnieć bezczelnego pytania, Jeszcze ma śmiałość wątpić, czy to ja kupuję. Niech siebie zapyta, czy go stać. Włóż no łapy do kieszeni, wciśnij głęboko do samego dna, sprawdź, czy w ogóle coś w nich znajdziesz.

    Patrzył z pogardą na trzęsącego się przy swym krześle starca, przeklinając go i lżąc w duchu, widząc w nim śmiecia, cwanego wydrwigrosza, który wszystko potrafi zrobić za pieniądze, nieuczciwego, sprzedajnego i bez honoru.

    No siadajże, wreszcie! Chyba nie usiłujesz się wymknąć, zwiać po cichu, kiedy nikt nie patrzy, bo niby kto i po co miałby ciebie zauważyć. Spróbuj no tylko zrobić choćby pół kroku, to jak cię chwycę za kark, to poczujesz. Posadzę cię na krześle tak, że nie wstaniesz, dyszał z wściekłości i wciąż rzucał dzikie spojrzenia na biedaka.

    Starzec odczuł agresywne emocje, które uderzały w jego łysą, biedną głowę, i zadrżał z przerażenia, przyciskając jeszcze mocniej kapelusz do chudej piersi.

    Kiedy zwalista postać Perełkiewicza odblokowała wreszcie przejście na trybuny, zgromadzeni goście zaczęli szybciej wchodzić pomiędzy rzędy. Nikt jednak nie skierował się do tego, gdzie krzesła z brzegu zajmował Karol z córką i jej narzeczonym, gdyż musieliby powiedzieć Przepraszam i przeciskać się obok ich kolan.

    Zauważył ze zdziwieniem, że łysy starzec wciąż stał, a to dlatego, że odpowiadał na pozdrowienia.

    Każdy z wchodzących mówił mu „Witaj, Joachimie, ściskając mu rękę lub z uśmiechem kiwając po przyjacielsku głową: „Cześć, Maleczko. Wszyscy okazywali ogromny szacunek temu staremu i niepozornemu człowiekowi o wymiętej twarzy, ubranemu w zbyt obszerny garnitur.

    Podszedł właśnie do niego elegancki mężczyzna i długo potrząsał jego ręką.

    - Zaczynasz, Maleczko? Będziesz grał ostro jak zawsze, co? Pokażesz nam! Czekamy!

    Sztywne i blade wargi Joachima, ledwo się poruszyły, lecz Perełkiewicz usłyszał słowo: Prezesie. Zdziwił się, że ważny prezes kłania się Joachimowi Maleczce. Nie miał pojęcia, kim jest.

    - A jak tam twoja stajnia, powiększy się, co? Takiej nie ma nikt z nas!

    Poklepał go po ramieniu i zszedł w dół, by zająć miejsce w krzesłach dla najlepszych gości. Pochylił się zaraz do sąsiada i zaczął z nim żywo omawiać coś ważnego.

    Przed Maleczką stanął teraz pięćdziesięcioletni mężczyzna, wyglądający jak trzydziestolatek. Na opalonej szyi nosił złoty łańcuszek, wypełniający wycięcie podkoszulka, noszonego do jasnego letniego garnituru z płótna, przypominającego jedwab.

    Oparł Joachimowi rękę na ramieniu i zagadał ze śmiechem.

    - No szefie, pokaż, co masz w kieszeni - przechylił się na bok, udając, że chce mu coś z niej wyciągnąć. - Gdzie to jest? Nie widzę zwiniętej w rulon kartki z listą koni. - Przechył się na drugą stronę, udając, że zagląda do tamtej kieszeni. - I tu też nie ma! Maleczko, gwiazdo nasza, chcę zobaczyć te krzyżyki, które postawiłeś przy imionach koni.

    Maleczko poszarzał na twarzy, gdy dyskretny śmiech przeleciał przez trybuny, wszyscy docenili żart, wiedząc dobrze, że Joachim nigdy nie zaznacza swoich typów na papierze.

    - Kupię je - wypielęgnowany mężczyzna uczynił szeroki gest ramieniem - wszyscy będziemy o nie walczyć. - Zacisnął żartem pięści i je wysunął przed siebie. - Emocje, zażarta walka na wielkie pieniądze. - Rozprostował ręce i uczynił gest, jakby prosił o coś Joachima. - Pokaż nam, jak się bić o kasę, no, Maleczko, jesteś naszym mistrzem.

    Patrzyli podekscytowani, atmosfera robiła się coraz gorętsza, a to wszystko z powodu tego niepozornego, starszego człowieka, który ledwo stał na nogach.

    - Wiem, że masz wszystko w głowie! - zakończył wesoły elegant i lekko ścisnął ramię Maleczki, odchodząc do grupy kolegów, którzy odwracali się ku niemu i lekko odsuwali krzesła, by mógł swobodnie przejść. Z kieszeni od marynarki każdego z nich wystawał płaski brzeg smartfonu. Tam mieli typowania.

    Goście znali i podziwiali Joachima Maleczkę. Był wielkim graczem. Jego obecność na każdej aukcji zapowiadała ekscytujące zmagania o zakup jak najlepszego okazu. Znał się na koniach jak nikt inny, miał nie tylko wiedzę, ale i jakiś szósty zmysł, intuicję i duszę

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1