Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Nietykalna
Nietykalna
Nietykalna
Ebook508 pages6 hours

Nietykalna

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Olympia Blunt budzi się w osobliwym szpitalu, z dala od wszystkiego, co znajome, dręczona przeżyciami z Ziemi zaatakowanej przez obcych. Wzięta do niewoli i wywieziona do galaktyki oddalonej o setki tysięcy lat świetlnych od domu, wkrótce zostaje uwikłana w sprawy obcej cywilizacji.


W obliczu nowej rzeczywistości Olympia dowiaduje się, że klucze do kolei jej losu znajdują się teraz w rękach potężnego księcia Adlaia. Budzący postrach wśród wielu dziedzic obcego imperium, ma wobec niej wielkie plany. Gdy Olympia nieoczekiwanie udaremnia zamach na życie księcia, mężczyzna szkoli ją na swoją osobistą ochroniarkę, na swoją Nietykalną. Jednak, w miarę jak fascynacja Adlaia przybiera na sile, jej rola staje się coraz bardziej skomplikowana.


Wkrótce Olympia staje przed palącym dylematem – czy podążyć za własnymi pragnieniami… czy zrealizować plan wyzwolenia ludzi.


Nietykalna to urzekająca międzygwiezdna opowieść autorstwa G.J. Krefft, łącząca w sobie wątki ambicji, namiętności i podstępu.

LanguageJęzyk polski
PublisherNext Chapter
Release dateFeb 17, 2024
Nietykalna

Related to Nietykalna

Titles in the series (1)

View More

Related ebooks

Reviews for Nietykalna

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Nietykalna - G.J. Krefft

    Nietykalna

    NIETYKALNA

    KSIĘGA PIERWSZA Z CYKLU „NIETYKALNA"

    G.J. KREFFT

    CONTENTS

    Podziękowania

    Rozdział Pierwszy

    Rozdział Drugi

    Rozdział Trzeci

    Rozdział Czwarty

    Rozdział Piąty

    Rozdział Szósty

    Rozdział Siódmy

    Rozdział Ósmy

    Rozdział Dziewiąty

    Rozdział Dziesiąty

    Rozdział Jedenasty

    Rozdział Dwunasty

    Rozdział Trzynasty

    Rozdział Czternasty

    Rozdział Piętnasty

    Rozdział Szesnasty

    Rozdział Siedemnasty

    Rozdział Osiemnasty

    Rozdział Dziewiętnasty

    Rozdział Dwudziesty

    Rozdział Dwudziesty Pierwszy

    Rozdział Dwudziesty Drugi

    Rozdział Dwudziesty Trzeci

    Rozdział Dwudziesty Czwarty

    Rozdział Dwudziesty Piąty

    Rozdział Dwudziesty Szósty

    Rozdział Dwudziesty Siódmy

    Rozdział Dwudziesty Ósmy

    Rozdział Dwudziesty Dziewiąty

    Rozdział Trzydziesty

    Rozdział Trzydziesty Pierwszy

    Rozdział Trzydziesty Drugi

    Rozdział Trzydziesty Trzeci

    Rozdział Trzydziesty Czwarty

    Rozdział Trzydziesty Piąty

    Rozdział Trzydziesty Szósty

    Rozdział Trzydziesty Siódmy

    Rozdział Trzydziesty Ósmy

    Rozdział Trzydziesty Dziewiąty

    Rozdział Czterdziesty

    Rozdział Czterdziesty Pierwszy

    Rozdział Czterdziesty Drugi

    Rozdział Czterdziesty Trzeci

    Rozdział Czterdziesty Czwarty

    Rozdział Czterdziesty Piąty

    Rozdział Czterdziesty Szósty

    Rozdział Czterdziesty Siódmy

    Rozdział Czterdziesty Ósmy

    Rozdział Czterdziesty Dziewiąty

    Rozdział Pięćdziesiąty

    Rozdział Pięćdziesiąty Pierwszy

    Rozdział Pięćdziesiąty Drugi

    Epilog

    Biografia

    Tytuł oryginału: THE UNTOUCHABLE. The Untouchable Series Book 1

    Copyright (C) 2023 G.J. Krefft

    Polish edition:

    Copyright (C) 2024 G.J. Krefft

    Layout design and Copyright (C) 2024 by Next Chapter

    Wydano w 2024 przez Next Chapter

    Korekta: Agata Bogusławska

    Okładka: Jaylord Bonnit

    Fotografia autorki: Krzysztof Winciorek

    Niniejsza książka to dzieło fikcji. Imiona, postacie, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autorki lub zostały użyte w sposób fikcyjny. Wszelkie podobieństwa do wydarzeń rzeczywistych, miejsc lub osób, żywych lub martwych, są zupełnie przypadkowe.

    Wszelkie prawa zastrzeżone. Powielanie, rozpowszechnianie, lub adaptacja całości bądź części niniejszej publikacji, kopiowanie do bazy danych, zapis elektroniczny, mechaniczny, fotograficzny, dźwiękowy lub inny, także przy wykorzystaniu jakiegokolwiek systemu magazynowania i odzyskiwania informacji, bez zgody autorki jest zabronione.

    Mojej Mamie.

    Książki były jej ulubioną rzeczą na świecie.

    PODZIĘKOWANIA

    Chyba żadna książka nie powstałaby bez wsparcia bliskich. Mam szczęście, że znajdują się w moim życiu właśnie tacy ludzie, dzięki których wsparciu jestem w stanie dokonać dosłownie wszystkiego. Zasługują więc na moje najszczersze podziękowania.

    Dziękuję moim siostrom: Annie, Grażynie i Halinie, że zechciały poświęcić mi tak wiele czasu i przeczytać NIEJEDNĄ z wersji powieści. Dzięki za Wasze niekończące się wsparcie i wielogodzinne dyskusje. Jesteście wielkie!

    Dziękuję mojemu mężowi, Piotrowi, za fantastyczne pomysły na potwory, za słuchanie muzyki w słuchawkach – (czasem) podczas gdy pracowałam nad powieścią – mimo że NAPRAWDĘ nie cierpi tego robić, za cierpliwość, herbatę i kanapki z ogórkiem. Robisz najlepszą masę twarogową do naleśników na świecie! Bądź tego świadomy!

    Dziękuję drogiej A. L. za przyjaźń, wsparcie i pomoc, mimo że sama ma tak dużo na głowie. Jesteś wspaniała! Dziękuję!

    Dziękuję Dawidowi za niezłomną wiarę we mnie i słowa otuchy. Wsparcie tak młodych i uzdolnionych ludzi znaczy dla mnie bardzo wiele. Dzięki!

    Serdeczne podziękowania dla Pani Agaty Bogusławskiej za profesjonalizm, rzeczowe uwagi, wspólne zamiłowanie do staropolskiego słownictwa, bezstresową współpracę, humor i mistrzowskie podejście do dokończenia prac nad powieścią. Dziękuję!

    W tym miejscu pragnę również podziękować Pani Annie Łakucie za bezinteresowną i jakże profesjonalną pomoc w odnalezieniu właściwej ręki do dokończenia prac nad powieścią. Dziękuję!

    My special thanks go to Miika Hannila, the CEO & founder of Next Chapter, for believing in me and giving me the opportunity to fulfill my biggest dream. You rock! Thank you!

    I would also like to thank the Editor and the entire Next Chapter Team for all the effort they put into publishing this novel. I’m delighted and very grateful. Thank you!

    I wreszcie chciałabym również podziękować Czytelnikom za to, że zdecydowali się wydać swoje ciężko zarobione pieniądze właśnie na tę książkę. Bez Waszego wsparcia marzenia pisarzy takich jak ja nigdy nie miałyby szansy się spełnić. Serdeczne dzięki!

    „Istnieją dwie możliwości: albo jesteśmy sami we Wszechświecie, albo nie. Obie są równie przerażające".

    Arthur C. Clarke

    „Odwaga jest właściwie najpiękniejszym rodzajem szaleństwa".

    Stanisława Fleszarowa-Muskat

    ROZDZIAŁ PIERWSZY

    Zbezsennego snu wyrwał mnie cichy szum dobiegający gdzieś z oddali. Byłam przytomna, ale nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie się znajdowałam ani jak się tam znalazłam.

    Czułam silne odurzenie i próbowałam z nim walczyć, lecz mimo to dojście do siebie zabrało mi sporo czasu. Nie nazwałabym jednak starcia z bezsilnością, zawrotami głowy i mdłościami przyjemnym przeżyciem.

    Przywyknięcie do intensywności oświetlenia również okazało się nie lada wyzwaniem, szczególnie że nie byłam nawet w stanie sięgnąć drżącymi rękoma do twarzy, by osłonić oczy. Tak prosty gest okazał się niewykonalny, gdyż nadgarstki przywiązano mi do pryczy, na której leżałam. Próbowałam ostrożnie się poruszać, a nawet wstać, ale za talię przytrzymywał mnie pas.

    Jezusie kochany, co się dzieje? Gdzie ja jestem?

    Myśl, dziewczyno!

    Jestem spętana i nie mam pojęcia dlaczego! Zamknięto mnie w wariatkowie czy co?

    Nie panikuj!

    Kuźwa! Kuźwa! Kuźwa!

    O tak, teraz już zdecydowanie zaczynasz panikować. Nie możesz się rozsypać! Nie wiesz gdzie tak naprawdę jesteś ani dlaczego, więc musisz się skoncentrować! Po prostu nie pękaj!

    Na szczęście mój słuch wydawał się w dobrym stanie, więc odpoczywając i odzyskując siły, nasłuchiwałam. Zewsząd docierały do mnie dziwne odgłosy, jednakże nie potrafiłam powiedzieć, czym one były. A mówiąc „dziwne", miałam na myśli NAPRAWDĘ DZIWNE. Jakbym nigdy wcześniej nie słyszała żadnego z nich. No, może z wyjątkiem kroków. Całego bezliku kroków. Za każdym razem, gdy się zbliżały, nie miałam pojęcia, jak powinnam się zachować.

    Jedno było pewne: nie miałam jak się ukryć. Co mi więc pozostawało? Pomyślałam sobie, że udawanie trupa było moją jedyną opcją, tak więc na niej oparłam mój plan awaryjny, w razie gdyby coś miało się stać. Tak, to był okrutnie kiepski plan, ale nic nie mogłam na to poradzić.

    Zawsze uważałam, że nie ma nic gorszego dla wolnej i w pełni sprawnej osoby niż poczucie bezradności, a ja w tej chwili czułam się gorzej niż bezradnie, leżąc tak nie wiadomo gdzie. Aby nie oszaleć i powstrzymać niepokój przed jeszcze większą eskalacją, postanowiłam skierować myśli na inny temat niż moja obecna ponura sytuacja.

    Próbowałam odtworzyć w pamięci, co się ze mną w międzyczasie działo, a zwłaszcza jak się tu znalazłam – gdziekolwiek było owo „tu" – jednak nie byłam w stanie przypomnieć sobie zbyt wiele, w każdym razie nie od razu. Wiedziałam, kim jestem – Olympia Blunt z Nowego Jorku – a ostatnim wspomnieniem, które udało mi się wygrzebać z pamięci, było to, że ukrywałam się w jakimś ciemnym, zimnym miejscu i towarzyszył mi wtedy okropny ból.

    Kręciło mi się w głowie ale próbowałam z tym walczyć. Obok mnie leżał zielony plecak, a ja trzymałam coś w dłoniach. To było okrągłe i… szklane.

    Butelka… Ale co w niej takiego było, że trzymałam ją tak kurczowo? Co, do diaska, jest nie tak z moim mózgiem? Dlaczego nie mogę sobie tego przypomnieć?

    W czasie gdy rozmyślałam, mój wzrok nieco się wyostrzył. W końcu byłam w stanie rozróżniać kształty, a niedługo potem mogłam nawet przyjrzeć się otoczeniu.

    Leżałam na łóżku z białymi, plastikowymi ramami, przykryta cienką, białą pościelą, w irytująco jasnym pomieszczeniu. Przypominało ono coś w rodzaju cudacznego ambulatorium.

    Dostrzegłam białe ściany, biały sufit, białe, dziwnie wyglądające drzwi i zwykłe białe, przesadnie duże meble. Nad moją głową znajdowało się kilka ogromnych monitorów pikających cicho w rytm bicia mojego serca oraz holograficzna projekcja skanu 3D całego mojego ciała.

    Mogłam przysiąc, że było to najbardziej sterylne i zaawansowane technologicznie pomieszczenie, jakie kiedykolwiek widziałam.

    I tak oto legł w gruzach mój plan udawania trupa… Dosłownie widzę, jak bije mi serce… Nie mam innego wyjścia, niż po prostu udawać, że śpię. Zresztą to żadna różnica.

    Próbowałam wypatrzeć cokolwiek, czym mogłabym się bronić, gdyby sprawy zaszły tak daleko, ale poza wiszącym na haczyku nad łóżkiem workiem od kroplówki, która to była podpięta do jednej z moich rąk, i tymi wielgachnymi, dziwnymi meblami, nie dostrzegłam tam nic użytecznego.

    Może to jakiś kompleks wojskowy albo coś w tym stylu? Jeśli tak, to dlaczego, do jasnej cholery, mnie tu trzymają? Jestem tylko zwykłym cywilem i nie posiadam żadnej istotnej wiedzy! A może byłam świadkiem czegoś, czego nie powinnam była widzieć, albo znalazłam się w środku ataku terrorystycznego i zostałam porwana?

    O rany, w co ja się wpakowałam?

    Musiałam w pewnym momencie przysnąć ze zwykłego wyczerpania, bo gdy następnym razem otworzyłam oczy, a właściwie tylko jedno z nich, zobaczyłam dziwnie wyglądającą kobietę, która właśnie miała zmienić mi worek od kroplówki. Jej wygląd mnie zszokował, ale dopóki nie wyszła, udawałam, że śpię.

    O matko! Co to było?

    Mimo iż widziałam ją przez zaledwie ułamek sekundy, zdołałam wiele dostrzec. Na przykład to, że była naprawdę wysoka. Nie byłoby przesadą z mojej strony, gdybym stwierdziła, że miała spokojnie ponad dwa metry wzrostu, a może i więcej. Nosiła oślepiająco białą, wręcz zlewającą się z otoczeniem suknię, która podkreślała jej doskonałą figurę i bladość ciała. Jej twarz była pociągła, a włosy krótkie, miedziane i przylizane do tyłu. Z wielkimi zielonymi oczyma i gęstymi rzęsami wyglądała niemalże jak disnejowska księżniczka.

    Ona na pewno nie jest człowiekiem, pomyślałam, mimo iż mnie samej wydawało się to śmieszne i niewiarygodne.

    Miałam jedynie nadzieję, że kobieta w trakcie swojej wizyty nie zauważyła, że serce waliło mi jak oszalałe albo że przez cały ten czas drżały mi ręce. Na szczęście tak się nie stało, lub – co bardziej prawdopodobne – udawała, że nic nie widzi. Szczerze powiedziawszy, to musiałaby być głucha, żeby nie usłyszeć przyspieszonego pikania, albo ślepa jak kret, aby na projekcji skanu mojego ciała, tuż nad głową, nie zauważyć, co się ze mną działo.

    Gdy tylko kobieta wyszła z pokoju, znów zaczęłam mozolnie walczyć o odzyskanie swobody. Próbowałam wyswobodzić się z pasów, którymi byłam przypięta do łóżka. Oczywiście nie poszło to zgodnie z planem. Jedyne, co udało mi się zrobić, to rozwalić sobie na przedramieniu żyłę, do której właśnie podłączono mi kolejną kroplówkę.

    No świetnie! Jeszcze tego mi było trzeba!

    Chciałam przycisnąć palce do sikającej krwią rany, ale pasy, które przytrzymywały mnie w miejscu, nie ustępowały.

    No świetnie! Po prostu, kuźwa, świetnie!

    Szybka utrata krwi powodowała, że zaczynałam czuć się dziwnie. Dotarła do mnie powaga sytuacji. Nie chciałam jeszcze umierać, a przynajmniej nie w taki sposób.

    Teraz możesz zacząć panikować. Masz ku temu wszelkie powody.

    Rozgrzeszyłam samą siebie za to, że tak szybko się poddałam, po czym wrzasnęłam:

    – Ratunku! Potrzebuję pomocy! Czy ktoś mnie słyszy?! Potrzebuję pomocy!

    Raptem do pokoju wpadła ta sama pielęgniarka. Zobaczywszy czerwony bajzel, jaki zdołałam tam narobić w tak krótkim czasie, gdy jej nie było, krzyknęła coś głośno. Niespodzianie do sali wbiegła druga obca kobieta w bieli, z tacą środków medycznych w bladych dłoniach.

    Ile ich tu jeszcze jest?, zastanawiałam się, ale potem usłyszałam, jak między sobą rozmawiają, próbując zatamować mi krwawienie jakimś zielonym opatrunkiem.

    Ich język był dziwaczny, nawet w najmniejszym stopniu nie przypominał żadnego ze znanych mi języków, ale mimo to postanowiłam zadać im kilka pytań.

    – Czym jesteście? Co ja tutaj robię? Gdzie jesteśmy?

    Odgłosy zamieszania dobiegające do nas z korytarza zdawały się wprowadzać kobiety w stan paniki, więc bacznie je obserwowałam. Zlekceważyły moje pytania i szybko zdjęły ze mnie pasy. Zmusiły mnie do wstania, a następnie oparły o ścianę, gdy zauważyły, że trzęsłam się na całym ciele jak galareta.

    Szczerze mówiąc, byłam wyczerpana nie do opisania.

    Z plecami niemalże przyklejonymi do ściany spojrzałam w dół i zdałam sobie sprawę, że poza bandażami na jednej z kostek i ramieniu byłam zupełnie naga. Gdy sobie to uświadomiłam, poczułam, jak twarz oblała mi się purpurą. Zaczęło mi się kręcić w głowie, więc jeszcze mocniej przylgnęłam do ściany, jednocześnie próbując zakryć sobie piersi rękoma.

    – Impekcja – powiedziała rudowłosa kobieta, po czym natychmiast obie stanęły na baczność.

    Yyy… Czy ona właśnie próbowała mówić po angielsku? Czyżby miała na myśli inspekcję?

    Zastanawiałam się nad tym, a nagła cisza, która spowiła całe to miejsce, nie wróżyła nic dobrego.

    W zaledwie kilka sekund później dopadły mnie tak silne zawroty głowy, że prawie zwaliłam się na ziemię, ale udało mi się tego uniknąć, przytrzymując się kurczowo łóżka. Niestety, zielony opatrunek na moim ramieniu tego nie wytrzymał i, gdy tylko wylądował na podłodze, z rany znów trysnęła krew.

    Usiadłam na meblu, usilnie próbując jednocześnie okryć sobie ciało pościelą oraz zatamować krwawienie, ale kiepsko mi to wyszło. Wszystko dookoła mnie było pochlapane moją krwią niczym w ubojni.

    Nagle usłyszałam dochodzący zza moich pleców głęboki głos i szybkie, ciężkie kroki. Chciałam się obejrzeć, ale zauważywszy konsternację w oczach kobiet, zamarłam. Jeśli one się bały, a wyglądało na to, że były bliskie omdlenia, to jak ja miałam zareagować? W okamgnieniu pojęłam powagę tego nieznanego zagrożenia.

    Źródło głębokiego głosu było coraz bliżej, a ja wstrzymałam oddech, gdy zobaczyłam zatrzymującego się przede mną ogromnego, obcego mężczyznę. Pochwycił moją krwawiącą rękę swoją wielką, bladą dłonią, po czym przytrzymał ją w górze. Gdy podniósł głos niemal do krzyku, jedna z kobiet mu odpowiedziała, a ja z kolei nie odważyłam się nawet ruszyć.

    To musi być ich szef, wydedukowałam, po czym na dłoni, którą mnie trzymał, zauważyłam czarny pierścień i ślady po ugryzieniu. Mogłam przysiąc, że niemal słyszałam, jak trybiki mojego mózgu zaskrzypiały, próbując rozpocząć normalną pracę, i zobaczyłam w przebłysku wspomnienia, jak sama wgryzałam się zębami w tę rękę.

    O cholera!

    Wyrwałam się z uścisku nieznajomego, ale nie tylko dlatego, że bolało mnie, gdy tak mnie trzymał. Szczerze powiedziawszy, bałam się, że to stworzenie mogło w odwecie mnie ugryźć albo coś w tym rodzaju.

    Mężczyzna przykucnął przy moim łóżku, przyłożył mi moją własną dłoń do krwawiącego miejsca, nacisnął na nie, a potem palcem uniósł mi podbródek i intensywnie wpatrywał się w moją twarz. Jego dłoń była miękka i ładnie pachniała, jak jakiś słodki owoc. I jakoś tak znajomo.

    Przyjrzałam mu się od stóp do głów. Był ogromny!

    Sama nie należałam do najniższych z moim metrem osiemdziesiąt, ale on był po prostu olbrzymi. Myślę, że miał spokojnie jakieś dwa metry i trzydzieści centymetrów wzrostu.

    Obcy mężczyzna długo wpatrywał się we mnie z zaciekawieniem. Potem powiedział coś do kobiet, tym razem spokojniej, a one odpowiedziały. Patrzyłam, jak wymieniają się zdaniami, ale nie miałam pojęcia, co myśleć o tej sytuacji. Nie rozumiałam ani słowa.

    Postanowiłam zaryzykować i przerwać ich dyskusję. Odważnie, a może po prostu głupio, spojrzałam mu prosto w oczy i zadałam te same pytania, które zaledwie kilka minut temu skierowałam do kobiet.

    – Gdzie jesteśmy? Co ja tutaj robię? Czym jesteście?

    – Planeta Borgomom – odpowiedział z szorstkim i niemal onieśmielającym akcentem.

    Po plecach natychmiast przebiegł mi dreszcz.

    – Ty: mój niewolnik. Ja: twój pan.

    Obawiałam się, że właśnie to powie, a jednak wiadomość o tym, że zostałam przetransportowana przez jakąś obcą istotę na drugi koniec Wszechświata, przyjęłam dość spokojnie. Nie mogłam się jednak pogodzić z tym, że nazwał mnie swoim niewolnikiem. Już samo to słowo wywołało we mnie gniew.

    – Nie jestem niewolnikiem – powiedziałam, choć aż za dobrze wiedziałam, że nie powinnam była wdawać się w pyskówki. Zwłaszcza gdy rozmawiałam z kimś tak wpływowym jak stojący przede mną jegomość.

    Pokój wypełnił jego głęboki śmiech.

    – Dzika kotka – powiedział i znów się zaśmiał.

    Gdy to usłyszałam, do mojego oszołomionego mózgu napłynęło kolejne wspomnienie: było tak zimno, że czułam, jak bolała i kłuła mnie skóra, ale ktoś się przy mnie znajdował. Ten ktoś był moim jedynym źródłem ciepła i niósł mnie w stronę jasnego światła, nazywając „dziką kotką".

    To on schwytał mnie na Ziemi i przywiózł tutaj… Gdziekolwiek jest ten Borgomom. To musi być on. I ten zapach…

    Szeroko otwartymi oczyma patrzyłam na powstającą z kucek istotę płci męskiej. Miał na sobie granatowy uniform, a na piersi grafitową, metalową zbroję zdobioną jakimiś dziwnymi, złotymi znakami. Na biodrach wisiał mu szeroki pas, do którego przypięte były różnego rodzaju bronie. Cały strój obcego obryzgany był już zasychającą czerwoną krwią, co sprawiało, że wyglądał jeszcze bardziej niepokojąco.

    Jego brązowe włosy były związane w wysoki, niechlujny kok, a osobliwie duże, ciemnoniebieskie oczy otoczone przez gęste, ciemne rzęsy teraz wydawały mi się skądś znajome. Mówiły mi wprost: „Już ja cię oswoję, i to niedługo".

    Tyle to zrozumiałam. Bez najmniejszego problemu.

    Gdy tylko mężczyzna wyszedł z pokoju, kobiety popatrzyły sobie w oczy z niedowierzaniem.

    Tak, to też dałam radę odczytać. Nie miałam jednak pewności, co tak bardzo je poruszyło, ale tak właściwie było mi to obojętne. Musiałam się położyć. Zaraz po tym, jak ów ważny obcy wyszedł, odpłynęłam.

    ROZDZIAŁ DRUGI

    Obudziłam się w środku nocy cała zlana potem, a serce waliło mi jak oszalałe. Śniłam o domu i ostatnich wydarzeniach, które w tym momencie już byłam w stanie sobie przypomnieć. Pamięć wracała mi powoli. Doszłam do wniosku, że stres, a może nawet niezidentyfikowane prochy, podawane mi przez obcych od nie wiadomo jak dawna, miały z tym wiele wspólnego.

    Postanowiłam spędzić tegoroczne Boże Narodzenie razem ze swoim narzeczonym Seanem i całą rodziną. Rodzice Seana pojechali do Szwajcarii, do Zurychu. Zamierzali spędzić święta na nartach, tak jak robili to co roku, a my mieliśmy do nich dołączyć i wspólnie z nimi świętować Nowy Rok. Zaproponowali nam, abyśmy zatrzymali się w ich apartamencie w samym sercu miasta przez miesiąc, to jest do urodzin Seana, przypadających na dzień dwudziesty siódmy stycznia.

    Miałam nadzieję, że uda nam się wygospodarować trochę czasu na zwiedzanie. Dużo czytałam o tym niesamowitym kraju i pomyślałam, że warto byłoby właśnie zacząć od zapoznania się z położonym w malowniczej okolicy Zurychem. Następnie moglibyśmy zobaczyć historyczną stolicę Berno, potem kontynuować naszą wycieczkę na Światowy Festiwal Śniegu w Grindelwaldzie i zakończyć ją w Lucernie. Nie tylko po to, by zobaczyć niesamowity czternastowieczny most Kapellbrücke, ale także, by zwiedzić Bunkier Sonnenberg, czyli jeden z największych publicznych schronów na świecie.

    Bardzo się ekscytowałam tą podróżą, choć moja przyszła teściowa nie była zachwycona tym pomysłem, ponieważ już znała ten kraj na wskroś. Nie dało się też nazwać jej szczególnie ciepłą osobą, a przynajmniej ja nie mogłam tego zrobić.

    W każdym razie kilka dni przed świętami zadzwonił do nas tata i poprosił, żebyśmy przyjechali do domu wcześniej, niż planowaliśmy, a to ze względu na budzące grozę wydarzenia, które ostatnio miały miejsce wszędzie dookoła. Nie mogłam się doczekać, kiedy tam dotrzemy. Przebywanie z rodzicami zawsze dawało mi poczucie bezpieczeństwa, a Sean to szanował. Nie tracąc więc czasu, spakowaliśmy się szybko i pojechaliśmy do domu rodzinnego następnego dnia po telefonie od taty. Moje dwie siostry, Babette i Damia, wraz z rodzinami oraz mój brat Timo zjawili się tam zaledwie kilka godzin po nas.

    Od tamtej pory nie wychodziliśmy z domu, nie mieliśmy odwagi. Podobnie postępowała większość naszych sąsiadów. Wszyscy byliśmy po prostu przerażeni, więc każdy zabezpieczył swój dobytek najlepiej, jak potrafił, zabijając deskami wszystkie okna i drzwi, zamiast dekorować je świątecznymi ozdobami. I szczerze mówiąc, po obejrzeniu kanałów informacyjnych czy sprawdzeniu wiadomości od rodziny i przyjaciół, nie zawahaliśmy się ani przez chwilę.

    W telewizji podawano, że codziennie znikały setki tysięcy ludzi. W poniedziałek zupełnie wyparowała ludność z małych miasteczek na przestrzeni całych Stanów. We wtorek całkowicie wyludnione zostały nieco większe miejscowości, a w środę, czyli w dniu, w którym zadzwonił do nas tatuś, abyśmy jak najszybciej wracali do domu, zaczęli znikać ludzie z miast. Zwyczajnie rozpłynęli się w powietrzu.

    Co się tak właściwie stało z tymi wszystkimi zaginionymi? I gdzie w tym wszystkim były wojsko i policja? Nikt nie mógł uwierzyć własnym uszom, słysząc oświadczenia Białego Domu i lokalnych służb bezpieczeństwa, aby pozostać w domach i nie panikować. Czy to naprawdę była cała pomoc, jaką mieliśmy od nich otrzymać?

    Wiadomość, że zjawisko to dotknęło także inne części świata, przerażała ponad wszelkie wyobrażenie. Portale społecznościowe huczały od obaw oraz niepokojących zdjęć opuszczonych i okradzionych miejsc. Uciekając z miast, ludzie dewastowali na swojej drodze wszystko. Najczęściej szukali schronienia jak najdalej od zabudowań, tak więc w bardzo krótkim czasie zaczęły się także problemy z paliwem, co tylko spotęgowało szalejącą panikę.

    A potem wszystko niespodziewanie zamarło. Od czwartkowego zmierzchu już nic nie działało. Najpierw wysiadły dostawy prądu i wody, a następnie cała reszta. Zapadła złowieszcza cisza.

    Gdyby nie ten diabelny upór mojego ojca, nie mielibyśmy nic. Zawsze musiał być przygotowany na każdą ewentualność i właśnie wtedy zgromadzone przez niego generatory, paliwo, zapasy wody i żywności uratowały nam życie. Mark Blunt, major Piechoty Morskiej w stanie spoczynku, był bardzo dokładny i nieustępliwy we wszystkim, co robił. Przekonanie go do zmiany zdania graniczyło z cudem. Zawsze wiedział, co jest najlepsze dla wszystkich, a to doprowadzało moją mamę do szału.

    „Nie martw się, Pammciu, mawiał do niej zawsze. „Mam wszystko pod kontrolą. Kiedy tylko mama słyszała to stwierdzenie, chciała wybuchnąć, choć zdarzało się to bardzo rzadko. Ale żeby zrozumieć, jak bardzo moi rodzice się kochali, trzeba było zobaczyć ich razem. Oboje byli uparci i dumni, ale nie mniej oddani rodzinie i sobie nawzajem.

    Doświadczając takiego ogromu miłości, czułości i szacunku, który towarzyszył mi przez całe dzieciństwo, mogłam mieć tylko nadzieję, że kiedyś też uda mi się to osiągnąć. Marzyłam o tym, odkąd pamiętałam, a więc naturalne było, że gdy w moim życiu pojawił się Sean, te nadzieje zaczęły powoli układać się w plan.

    Tak czy inaczej, to Boże Narodzenie okazało się najsmutniejszym, jakie kiedykolwiek przeżyłam. Zamiast śpiewać kolędy i popijać ajerkoniak, drżeliśmy ze strachu. Wszyscy dorośli spędzili prawie cały czwartkowy wieczór na własnoręcznym przygotowywaniu prezentów dla dzieci, aby dać im choć namiastkę radosnych i normalnych świąt, no i żeby mieć się zwyczajnie czym zająć, aby nie powariować. Zamiast choinki ustroiliśmy bombkami, cukierkami i łańcuchami światełek ulubionego fikusa mamy w salonie. Musiałam przyznać, że wyszło nam to nadspodziewanie ciekawie.

    W końcu byłam w stanie wszystko sobie przypomnieć, krok po kroku, i drżałam na samo wspomnienie tego koszmaru. Kulminacja nastąpiła w piątek, w samą Wigilię, kiedy stałam pod prysznicem, nie do końca świadoma tego, że się trzęsłam, a gęsia skórka pokrywała każdy milimetr mojego ciała.

    Próbowałam pojąć, co się ostatnio działo, modląc się o jakieś pozytywne wieści, ale nigdy nie należałam do niepoprawnych optymistów. Nic nie zapowiadało poprawy naszej sytuacji, a brak podstawowych informacji, choćby o tym, z czym tak naprawdę mieliśmy do czynienia, wręcz odbierał wszelkie nadzieje.

    Zakręciłam wodę i wyszłam spod prysznica. Czułam taki niepokój, że niemal eksplodowała mi głowa. Założyłam swój ulubiony, wygodny, stary szlafrok i przypatrywałam się sobie w lustrze. Jak zwykle nawilżyłam twarz kremem i zaczęłam rozczesywać mokre, splątane ciemnobrązowe kosmyki, gdy nagle zgasły wszystkie światła. Ziemia zatrzęsła się tak mocno, że upadłam na kolana i gorączkowo chwyciłam się nóżek toaletki. Błyski światła wpadające przez żaluzje w oknie na krótko rozjaśniły łazienkę. Usłyszałam dochodzące z dołu krzyki moich bliskich oraz dziwne, głośne hałasy, a potem nic…

    Kiedy szłam na górę wziąć prysznic, oni wszyscy pozostali na dole i próbowali spędzić razem miły wieczór, grając w gry planszowe i karty. Nie miałam więc wątpliwości co do tego, że nadal tam byli, dlatego kiedy tylko podłoga przestała się trząść, a ja znów mogłam poruszać się na własnych nogach, zbiegłam do salonu, wołając wszystkich po imieniu.

    Nikt nie odpowiedział.

    U podnóża schodów potknęłam się o coś jednocześnie miękkiego, solidnego… i ciepłego. Straciłam równowagę, przeleciałam przez korytarz i przydzwoniłam czołem w coś twardego. W ścianę? Najprawdopodobniej. Siła uderzenia po prostu mnie zamroczyła. Przez chwilę trzymałam się za głowę, a potem próbowałam wstać, wciąż jeszcze oszołomiona.

    Nagle ktoś… lub coś chwyciło mnie za włosy, a ja krzyknęłam z przerażenia. Na kilka sekund oślepiło mnie jasne światło pochodzące z małego urządzenia, po czym zostałam wywleczona z domu. Szamotałam się, próbowałam kopać i uderzać, ale nie udawało mi się wyrządzić żadnej szkody mojemu porywaczowi. Pomyślałam wtedy: O rany, jak wielkie jest to coś? Jak czołg na dwóch nogach!

    Byłam świadoma, że w wyniku szamotaniny rozwiązał mi się szlafrok i to mnie wkurzyło. Nie wiedziałam, czy powinnam łapać za jego poły, czy dalej próbować walczyć z tym stworzeniem.

    Kilka metrów za domem to coś rzuciło mnie na pokrytą śniegiem glebę. O Jezusie kochany, ale była zimna!

    Kiedy uniosłam wzrok, zorientowałam się, że przede mną stał dziwny pojazd. Domyślałam się, że musi to być jakaś latająca maszyna, ponieważ nie udało mi się dostrzec żadnych kół.

    Obejrzałam się pospiesznie do tyłu i zobaczyłam, że stwór znów do mnie sięga. Skupiłam się na kończynie, która przypominała dłoń z czarnym pierścieniem na małym palcu, i ugryzłam ją najmocniej, jak tylko potrafiłam.

    O, tak, to była TA dłoń. Teraz byłam tego bardziej niż pewna.

    Napastnik wyrwał ją z uścisku moich zębów, po czym drugą ręką rąbnął mnie w twarz, ale chyba nie tak mocno, jak zamierzał. Złapałam się za policzek i kopnęłam go prosto w gębę. No, nie dokładnie w samą gębę, ale w maskę, którą miał założoną. Kawałki jego przyłbicy upadły na ziemię tuż obok mnie i w tym momencie mogłam się przekonać na własne oczy, że miałam do czynienia z napastnikiem przypominającym człowieka. W dodatku płci męskiej.

    Wpatrywał się we mnie tymi swoimi wielkimi, ciemnoniebieskimi, szeroko otwartymi oczyma i wyglądał na cholernie zaskoczonego moim zachowaniem.

    Czy nikt inny nie próbował przynajmniej z wami walczyć? Może nikt tak nagi jak ja teraz…, przeleciało mi przez myśl, ale byłam świadoma, że muszę działać szybko, nie bacząc na podarty szlafrok.

    Wykorzystałam moment, kiedy on wciąż wydawał się w szoku, i ponownie kopnęłam go w twarz. Tym razem wylądował na ziemi obok mnie.

    Pobiegłam w stronę domu, starając się utrzymać resztki poszarpanego szlafroka na miejscu. W tym samym momencie usłyszałam chrapliwy, głęboki śmiech dochodzący zza moich pleców. Byłam wstrząśnięta, gdy panującą w całej okolicy martwą ciszę rozdarł dudniący rechot wydobywający się jednocześnie z kilkunastu gardeł.

    Właz zewnętrznego wejścia do piwnicy moich rodziców był coraz bliżej. Potknęłam się i upadłam na ziemię wprost na twarz. Bolało jak diabli, ale zgarnęłam resztki śniegu i żwiru z już krwawiących policzków, nosa i kolan, po czym wstałam i z trudem dotarłam do wejścia.

    Wpadłam z impetem do piwnicy, rzuciłam szlafrok na ziemię i wciągnęłam na siebie kombinezon motocyklowy, należący do mojego brata. Zarzuciłam na plecy jeden z zielonych plecaków, które leżały na półce przy wejściu, i wsiadłam na lekki jednoślad. Odpaliłam silnik, wrzuciłam bieg, po czym wcisnęłam gaz do dechy i wydostałam się z piwnicy jednym płynnym ruchem. Na szczęście udało mi się wylądować na asfalcie z niezłą gracją, co wydawało mi się prawdziwym cudem. Byłam kiepskim kierowcą, jeśli chodzi o motocykle: trzy niegdyś złamane kości dowodziły mojemu twierdzeniu ponad wszelką wątpliwość.

    Gnałam przez kolejne dzielnice. Przeszkody w postaci połamanych gałęzi, drzew, wielkich kawałków dachów, pojazdów i innych dziwnych rzeczy znajdowały się dosłownie wszędzie, więc nietrudno było zgadnąć, gdzie lądowały maszyny obcych.

    Choć wiedziałam doskonale, że ryk silnika i tak zdradzał moje położenie, to nie miałam odwagi włączyć świateł, więc byłam boleśnie świadoma tego, że w każdej chwili mogłam się o coś rozbić. Drogę pokrywał lód, a latarnie nie działały. Pocieszałam się tylko tym, że blask księżyca odbijający się od śniegu wszystko z lekka rozjaśniał.

    Wracałam myślami do domu i próbowałam pojąć, co się tam stało.

    Tato, gdzie jesteś? A co z pozostałymi? Gdzie oni są? Uciekłam stamtąd jak tchórz, ale naprawdę nie miałam pojęcia, co innego mogłam zrobić!

    Chyba byłam w szoku, bo nie dałam rady nawet płakać.

    Ta krótka utrata koncentracji podczas próby ucieczki przed obcymi drogo mnie kosztowała. Dokładnie w tym momencie zderzyłam się z furgonetką porzuconą na środku ulicy i przeleciałam nad nią.

    – O Boże! – Przynajmniej tak mi się zdawało, że krzyczałam, dopóki nie wylądowałam na chodniku, łamiąc sobie kostkę.

    Od impetu, z jakim runęłam na glebę, zrobiło mi się niedobrze i drżało mi całe ciało. Próbowałam normalnie oddychać, ale ból był potworny. Ściskałam zranioną nogę jeszcze przez kilka sekund, a potem zmusiłam się do ruchu, bo za żadną cholerę nie zamierzałam dać się tak łatwo złapać tym stworom.

    Szczerze mówiąc, to nie wiedziałam, jak to zrobić. Najpierw próbowałam iść, lecz ból okazał się nie do zniesienia, potem skakać. Ziemia była zamarznięta, a lód pomógł mi wylądować na twarzy, którą również poraniłam sobie w wypadku, więc zrezygnowałam i z tego pomysłu. Następnie próbowałam się czołgać – to też nie było najlepszym rozwiązaniem. Wszystko tylko jeszcze bardziej mnie bolało. Ostatkiem sił spróbowałam się ślizgać na tyłku po zamarzniętej ziemi. Zima tego roku okazała się sroga, cały czas padał śnieg, a temperatury spadały wyjątkowo dużo poniżej zera, jak na ten region. Jednakże właśnie wtedy, po raz pierwszy tego grudnia, cieszyłam się, że dała nam tak popalić.

    Niemalże słyszałam w głowie głos majora Korpusu Piechoty Morskiej, kiedy mówił: „Jeśli sama polujesz lub ktoś poluje na ciebie, zawsze zacieraj ślady".

    Podobnie jak wszystkie nauki mojego ojca ratujące życie, ta również wypaliła mi się w mózgu niczym piętno. Nic więc dziwnego, że automatycznie chwyciłam za jedną z gałęzi leżących dookoła i zamiatałam ślady, które za sobą zostawiłam, uparcie poruszając się na przód. Mroźny zimowy wiatr dokończył dzieła.

    Rozglądałam się gorączkowo za miejscem, w którym mogłabym się ukryć i odpocząć. Nieopodal zauważyłam otwartą studzienkę kanalizacyjną. Byłam więcej niż pewna, że gdybym odważyła się ukryć w jednym z pustych domów w najbliższej okolicy, zostałabym znaleziona w okamgnieniu. Wydedukowałam sobie, że jeśli schowam się tam, to może będę miała jeszcze szansę. Bardzo małą, zważywszy na złamaną kostkę, temperaturę na zewnątrz i fakt, że nadal byłam mokra od kąpieli, ale jednak…

    Jakimś cudem udało mi się wejść do studzienki i zamknąć za sobą właz. Jak? Nie miałam pojęcia. To musiała być sprawka adrenaliny.

    Było tam zimno – tak bardzo, bardzo zimno. Dzięki Bogu, wciąż miałam plecak przytroczony do pleców. Mój ojciec przygotował takich kilka, tak na wszelki wypadek, ma się rozumieć.

    Och, jak moja mama nienawidziła, kiedy mówił w ten sposób i robił te wszystkie szalone rzeczy. W tamtym momencie jednak byłam mu tak bardzo wdzięczna, że nigdy nie słuchał jej skarg i robił swoje, tak czy siak.

    Najszybciej, jak tylko dałam radę, wyciągnęłam z plecaka koc termiczny i szczelnie się nim owinęłam, trzęsąc się przy tym jak galareta. Po kilku minutach byłam już nawet w stanie normalnie poruszać rękoma, więc wyjęłam z plecaka butelkę wody i kilka organicznych batonów.

    Tak, mój ojciec miał bzika zarówno na punkcie bezpieczeństwa, jak i ekologicznej żywności. „Przygotowania. Przygotowania. Przygotowania" – tak brzmiało jego motto.

    W każdym razie, gdy tylko zjadłam jednego batona i wypiłam trochę wody, poczułam się źle. Zrelaksowałam się, więc poziom adrenaliny automatycznie począł spadać. Ból złamanej kostki, która nie została prawidłowo nastawiona, zaczął mi poważnie dokuczać, a wraz z narastaniem opuchlizny doskwierał mi jeszcze bardziej.

    Z czasem uświadomiłam sobie wszystkie pozostałe urazy i stłuczenia. Potrzebowałam czegoś przeciwbólowego, i to szybko. Drżącymi rękoma przetrząsnęłam plecak w poszukiwaniu prochów.

    Morfina!

    W końcu natknęłam się na małą buteleczkę i tylko przez ułamek sekundy zastanawiałam się nad tym, skąd tata ją miał. Postanowiłam podzielić substancję na maleńkie dawki, gdyż nie znalazłam tam innych środków łagodzących ból. Otworzyłam buteleczkę, upiłam łyczek i zasnęłam.

    Nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego, że przyjęłam o wiele za dużo narkotyku. Powinnam zażyć tylko kilka kropel, żeby trochę stłumić ból, ale nie miałam jak dokładnie tego odmierzyć i koniec końców wzięłam cały łyczek. Z tego powodu niewiele zapamiętałam z czasu, kiedy ukrywałam się w studzience. Jedno było natomiast pewne: znaleziono mnie dzień później, wciąż na morfinowym haju.

    Wzrok mi się rozmazywał, gdy niewyraźne postacie mnie stamtąd wyciągały. Jakiś olbrzym niósł mnie w kierunku ogromnego, oślepiającego światła. Był tak ciepły w dotyku, że instynktownie przylgnęłam do jego szerokiej klatki piersiowej, kradnąc całe ciepło, jakie tylko zdołałam, i wdychając przy tym zapach słodkich owoców.

    – Znalazł cię, dzika kotka – powiedział niebieskooki mężczyzna i to była ostatnia rzecz, jaką zapamiętałam z Ziemi.

    Szczerze powiedziawszy, patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, chciałam móc o tym zapomnieć. Wolałam nie pamiętać tego zimna, bólu i strachu, jednak te wydarzenia wciąż żywo odtwarzały się w mojej głowie, w kółko, na przemian ze wspomnieniem momentu, w którym potwór brutalnie wywlókł mnie z domu rodzinnego. Co więcej, nie widziałam, co się stało z moimi rodzicami tamtej nocy. Druzgocąca niepewność powodowała, że zamęt w mojej głowie przybierał na sile.

    Tato, czy to o ciebie się potknęłam, kiedy schodziłam po schodach? Czy to na twoje ciało nadepnęłam i straciłam równowagę? Myślę, że to naprawdę byłeś ty. Czułam zapach twojej ohydnej wody po goleniu, którą tak bardzo lubiłeś i której ciągle używałeś, chociaż wszyscy ci z tego powodu dokuczaliśmy. A co się stało z mamą? Czy ona też leżała gdzieś tam w pobliżu? Czy również nadepnęłam na ciało mojej mamusi?

    Boże, dlaczego pozwoliłeś, aby to wszystko się wydarzyło? Gdzie byłeś, kiedy cię potrzebowaliśmy?

    Już nie próbowałam nawet powstrzymywać łez i płakałam otwarcie.

    Powrót do rzeczywistości okazał się nieoczekiwany.

    Jedna z pielęgniarek zapuściła żurawia do mojego pokoju i drzwi otworzyły się z typowym dla nich szumem. Nie był to pierwszy raz, kiedy ją na tym przyłapałam.

    Szybko przetarłam oczy i twarz długą, szpitalną, białą koszulą, którą miałam na sobie, i czekałam na jej ruch.

    Odkąd ważniak obcego gatunku opuścił mój pokój, nikt więcej nie przyszedł, żeby mnie znów związać, co stanowiło dla mnie ogromną poprawę. Niemniej jednak wiedziałam już wtedy na pewno, że moje szanse na ucieczkę stamtąd były zerowe. Ciężko uzbrojony strażnik stał na warcie przy drzwiach i na zmianę z pielęgniarkami zaglądał do środka.

    Kobieta musiała mieć już chyba dość patrzenia, jak beczałam i się trzęsłam, siedząc na skraju łóżka, zamiast spać, więc weszła do pokoju. Wyciągnęła z kieszeni osobliwą automatyczną strzykawkę i zrobiła mi zastrzyk w lewe ramię. Poruszała się szybko, a ja zwyczajnie tego nie przewidziałam.

    Musiała to być jakaś mocna mikstura uspokajająca, bo nawet nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy pielęgniarka wyszła z pokoju.

    ROZDZIAŁ TRZECI

    Następnego ranka obudziłam się półprzytomna od specyfików wstrzykniętych mi przez obcą pielęgniarkę. Otworzyłam oczy i przez dłuższą chwilę wpatrywałam się w białe ściany. Jedna z nich okazała się wielkim oknem z mleczną szybą, za którą poruszały się cienie przechodzących obok wysokich postaci. Był to osobliwie fascynujący widok.

    Poczułam suchość w gardle i ustach, więc odwróciłam głowę w prawo, rozglądając się za czymś do picia. Coś mi świtało, że kiedy ostatni raz byłam przytomna, obok łóżka stał stolik z kubkiem wody.

    Podskoczyłam z zaskoczenia, gdy zobaczyłam

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1