Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Kiedy będziemy deszczem
Kiedy będziemy deszczem
Kiedy będziemy deszczem
Ebook437 pages5 hours

Kiedy będziemy deszczem

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Niespełnione marzenia, zawiedzione nadzieje i tajemnice, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego.

Inga de Graaf prowadziła na pozór zupełnie normalne życie. Mieszkała wraz z rodziną w niewielkim holenderskim miasteczku. Pewnego dnia wyszła na spacer i ślad po niej zaginął.

Policja natrafia na mejle, które Inga wysyłała, a na które nigdy nie dostała odpowiedzi. W tym na tajemnice, które mogłyby dla wielu osób oznaczać koniec kariery. Wkrótce zostaje odnalezione niezidentyfikowane ciało.

Komu Inga zdradzała sekrety swej duszy? Kim tak naprawdę była spokojna, przykładna i kochająca żona? Co stało za jej normalnym i zwykłym życiem?

"Niesamowita, klimatyczna, piękna powieść. Bardzo mnie wciągnęła od pierwszych liter właściwie i trzymała do ostatniej kropki. Język i styl, który zabiera nas w wykreowany świat z tak wielką łatwością, i napiszę wprost, że pomimo mroku, niepokoju i lęku nie chce się z niego wracać" – Ostatnia Strona

"Stawia wiele pytań, powoduje gonitwę myśli i polemikę z własnymi standardami moralnymi. Poruszyła mnie i zaskoczyła, a przede wszystkim skłoniła do rozważań na temat macierzyństwa, małżeństwa i wyborów w życiu" – czytaj-na-walizkach.pl

"To historia o niespełnionych pragnieniach, marzeniach, związku, w którym zgasły wszystkie światła. Przygnębiająca, gorzka historia o macierzyństwie, a także zakazanej więzi, która przeradza się w uczucie, z którego ciężko się wyzwolić, bo daje to czego nie czuliśmy od dawna, jednocześnie uzależniając" – books-culture.blogspot.com

"Ta książka rozbiła mnie na kawałeczki. Roztrzaskała wszystko to, co było we mnie głęboko ukryte. Mam nadzieję, że wyciągnę z tego konstruktywną naukę o samej sobie, oraz… że będę mieć w życiu osoby, z którymi będę mogła głęboko wierzyć, że kiedyś będziemy deszczem" – w.bibliotece.pl

LanguageJęzyk polski
Release dateDec 2, 2021
ISBN9788367069830
Kiedy będziemy deszczem

Related to Kiedy będziemy deszczem

Related ebooks

Related categories

Reviews for Kiedy będziemy deszczem

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Kiedy będziemy deszczem - Dominika van Eijkelenborg

    2

    Maj 2013

    Wychodzę z domu. Jestem już spocona, zmęczona, sfrustrowana, ale pragnę się wydostać. Łopoczę skrzydłami w panice jak ptak w niewielkiej klatce. Otwieram drzwi i pierwszy ciepły podmuch wiatru muska mi twarz. Napełniam płuca świeżym powietrzem, aż moja pierś wydyma się pod jego wpływem, aż czuję je w głębi brzucha. Kółka wózka utykają jak zawsze na progu. Próbuję nie poddać się irytacji, ale kątem oka widzę, że Isa, nie czekając na mnie, biegnie już chodnikiem parę metrów dalej. Wołam ją, ale jak zwykle nie reaguje. Mój własny głos roznosi się po ulicy. Isa znika za zakrętem, słyszę jedynie stukot jej kaloszków, rozmiar 24. Czuję wzbierającą złość. Zatrzaskuję za sobą drzwi i próbuję przyśpieszyć, ale Nick upuszcza swojego króliczka na chodnik i podnosi alarm. Muszę się zatrzymać i podać mu zabawkę. Wołam Isę po raz kolejny, ale nie odpowiada. Przemierzam szybko parę kolejnych kroków i widzę ją pochyloną nad krawężnikiem. Zbiera kamyki i wkłada je do kieszonki cienkiej różowej kurtki. Muszę pamiętać, żeby wyjąć je przed praniem. Choć i tak wiem, że zapomnę, i zdam sobie z tego sprawę dopiero, gdy będą uderzać w szybę drzwiczek pralki. Oddycham głębiej i zwalniam. Zaczynam swoją codzienną podróż, pielgrzymkę w intencji zdrowego wychowania. Próbuję przywołać na usta uśmiech, cieszyć się chwilą i słońcem pierwszych majowych dni. Codziennie od lat ta sama droga, ta sama ulica, te same domy i twarze, te same powitania i uwagi. Wciąż od nowa. Zmienia się tylko pogoda jak tło, które ktoś podkłada pod powtarzające się co dnia sytuacje. A może to jest wciąż ten sam dzień, grany od nowa jak próba generalna marnej sztuki?

    Mijam dom sąsiada, jego wielkie, zawsze czyste okna lśnią zapraszająco. Odwracam głowę i widzę pokój, równie perfekcyjny i symetryczny. Wiem, że jego właściciel jest rozwodnikiem, wolne weekendy spędza na drobnych pracach przy domu. Wszystko czyste, zadbane, nawet mały ogródek przed wejściem idealnie wypielęgnowany, między kostkami bruku nie ma najmniejszego chwastu, jak gdyby były położone ledwie wczoraj. Zdarza mi się patrzeć w jego okno przez tę szybę tak czystą, że prawie nieistniejącą, i widzieć go, jak siedzi z książką lub gazetą na swojej śnieżnobiałej sofie w ciszy i spokoju. Wtedy czuję zazdrość. On też zagląda w nasze okno. Nawet nie ukrywa, że to robi. Odwraca głowę, gdy przejeżdża rowerem. Najczęściej udaję, że tego nie zauważam. Jeśli jednak podchwyci mój wzrok, unoszę dłoń, on robi to samo. Spod jego kurtki zawsze wystaje kołnierzyk koszuli. Nawet nie wiem, czym się zajmuje. Czasem myślę złośliwie, że może myciem okien. Mijamy się na ulicy, wymieniamy uprzejme powitania i zwyczajowe uwagi o pogodzie, standardowy sąsiedzki dialog. Nasze domy mają wspólną ścianę, są jak okręgi stykające się w jednym punkcie, ale niemające żadnej części wspólnej. Podobnie jak nasze życia.

    Isa biegnie za szybko i wiem, że zaraz upadnie. Jej lewa stópka zwraca się trochę za bardzo do wnętrza. Pediatra mówi, że ma po prostu luźne stawy i wszystko się unormuje. Wkrótce powietrze przecina potworny wrzask, jej ciałko leży wyciągnięte na chodniku. Oczywiście nie podniesie się sama, muszę zostawić wózek i pobiec do niej. Drzwi domu, przed którym upadła, się otwierają. Znam trochę kobietę, która tam mieszka. Jest młodsza ode mnie i ma długie włosy zawsze splecione w ten sam misterny warkocz. Jej mąż jeździ białym busem z napisem: „Naprawy na telefon. Kobieta przynosi mi chusteczkę, którą wycieram zasmarkany nos Isy, a potem całuję jej zbite kolano. Uśmiecham się z wdzięcznością do kobiety, choć wiem, że kolejny kwadrans będę tu stała, wysłuchując jej niekończących się opowieści o sprawach, które zupełnie mnie nie interesują, nie dotyczą, o które nawet nie pytam. Jest jak bluszcz, który przy każdej nadarzającej się okazji oplecie cię, by wyssać ostatnie resztki uwagi i życiowej energii. Nie przestaje mówić, jakby nie zauważała dzieci. Przysysa się jedynie do mnie. Nie chcę być niemiła, więc stoję i słucham, potakuję i zerkam na Nicka, który powoli zaczyna kwilić w wózku i się niecierpliwić, oraz na Isę kręcącą się wokół latarni ulicznej jak ćma wokół żarówki. W końcu decyduję się przerwać monolog i najuprzejmiej, jak potrafię, przepraszam, wskazując głową na dzieci. Ruszamy dalej. Mijamy dom, w którym mieszka starsze małżeństwo. Ona chodzi zwykle o kuli, ma miły uśmiech i zupełnie białe włosy. On wygląda jeszcze całkiem rześko jak na swój wiek. Ilekroć mnie widzi, odgrywa tę samą – w jego mniemaniu żartobliwą – scenkę, w której udaje, że kompletnie się nie znamy. Zawsze ma w zanadrzu jakiś niesmaczny żart i myślę, że będąc w kwiecie wieku, musiał być przyzwyczajony do uwagi kobiet. Najwidoczniej nie zauważył, że ten czas dawno minął. Parę metrów dalej wchodzimy w wąską uliczkę tuż nad wodami kanału. Na jej rogu mieszka starszy pan. Ulica biegnie wzdłuż kanału i z okien domów roztacza się tutaj piękny widok na park i ścieżkę rowerową po jego drugiej stronie. Teraz, w maju, jest tu zielono i cicho. Kaczki lądują z pluskiem na powierzchni wody. Starszy pan mieszka tu podobno od pół wieku. Widzę go, jak stoi z grabiami przy niskim płotku otaczającym dom, za żywopłotem znajduje się warzywny ogródek na tyłach. Czasem dostaję od niego rabarbar, czasem pęczek rzodkiewek. Zawsze wita mnie ciepłym uśmiechem. „Dzień dobry, młoda damo, mówi nawet wtedy, gdy z moimi przetłuszczonymi włosami i wczorajszymi ubraniami ze wzorem w barwne plamy wyglądam jak ktoś, kto przeżył apokalipsę, nawet wtedy, gdy zieję ogniem złości, szarpiąc się z samą sobą i wyjącymi dziećmi. Nosi okulary w grubych oprawkach, przez szkła których jego oczy wydają się nienaturalnie duże. Kiwa głową z uznaniem, gdy pchając przed sobą wózek, pędzę za Isą i rzucam w biegu uprzejme: „Miłego dnia".

    Wychodzimy na szeroką ulicę i przechodzimy obok domu Saskii. Przez uniesione rolety widzę pusty pokój. Idziemy dalej, choć Isa zatrzymuje się przy bramce i zagląda do ogródka. Odyseja dnia codziennego, te same przygody, te same punkty na mapie. Wciąż te same twarze, migające mi przed oczyma jak w dziwnym kalejdoskopie, ale wśród nich ani jednej, którą chciałabym naprawdę zobaczyć. Isa nie chce podać mi ręki, choć próbuję tłumaczyć, że takie są zasady przechodzenia przez ulicę. Spokojnym głosem przypominam jej treść książeczki o ruchu drogowym z biblioteki, ale mała wije się jak węgorz. Nick jęczy z niecierpliwości i dopiero gdy się do niego odwracam, zdaję sobie sprawę, że znów upuścił cholernego króliczka, musimy więc po niego wrócić. Isa odmawia współpracy, chce przejść na drugą stronę już, teraz, natychmiast, pluje na mnie, gdy próbuję chwycić jej rączkę. Nick ryczy. Parę metrów, które dzielą mnie od pieprzonej zabawki, wydaje mi się nagle wydłużać w kilometry wzburzonego morza. Nabieram powietrza i staram się opanować wzbierającą złość. Nakazuję małej zostać przy wózku i odwracam się, by pójść po maskotkę Nicka. Słyszę kaloszki Isy i wiem, że przebiega przez ulicę. Nie chcę na nią wrzeszczeć tutaj, na środku jezdni. Isa zawsze musi szybciej, zawsze mocniej, wyżej, głośniej, intensywniej. Jakby była jednym wielkim wyzwaniem rzuconym wszystkiemu. Nie nadążam za nią – fizycznie i emocjonalnie. Podbiegam do wózka, wpycham króliczka w pulchne paluszki Nicka, wycieram mu oczy i nos końcówką rękawa i paląc się ze złości, ruszam za Isą. Mała wdeptuje w psią kupę i przygląda się swoim kaloszom z zaciekawieniem, po czym rozmazuje wszystko kijkiem, którego potem nie daje sobie odebrać. Jej niemalże autystyczna fascynacja patykami i kamieniami przerasta moją cierpliwość. Zawsze wracamy do domu z naręczem chrustu, prawie jakbyśmy nie mieli centralnego i musieli ogrzewać się przy palenisku. Zanim docieramy do parku, Nick zasypia w wózku, a ja klnę w myślach, bo to o prawie dwie godziny za wcześnie, co oznacza, że zaśnie znów w czasie obiadu i obudzi się, gdy ja będę szła spać.

    Na placu zabaw w samym centrum Wilhelmina Park rozpoznaję jedną z mamuś. Saskię. Poznałyśmy się w tym parku całkiem przypadkiem i dopiero wracając z niego, zdałyśmy sobie sprawę, że jesteśmy prawie sąsiadkami. Spotykamy się czasem, próbując wypić kawę pomiędzy pogonią za piątką dzieci. Kiedy przychodzi do nas, jej potomstwo rozłazi się jak insekty po całym pokoju, potrącając wszystko, przewracając, dotykając lepkimi odnóżami. Nasze rozmowy są płytkie i nudne. Ile ząbków, ile godzin snu, ile słów, ile kilogramów, ile centymetrów. Macierzyńskie rozliczenia. Czasem mam ochotę zacząć krzyczeć w trakcie tych rachunków, rzetelnej wymiany niewiele znaczących cyfr, wokół których nasze życie zdaje się krążyć jak satelita. Omijamy trudne tematy dotyczące uczuć, jak się omija psią kupę na chodniku. Jesteśmy ostrożne i ugrzecznione. Nasza relacja ma wyraźną granicę, nieprzekraczalną. Macierzyństwo ma drugie dno. Nikt się tam nie zapuszcza. Nikt nie ma wstępu. Unosimy się na powierzchni w naszych skrzętnie przyozdobionych uśmiechami łódeczkach i wmawiamy sobie nawzajem, że tu wcale nie jest głęboko. Choć wygląda na to, że zaraz utoniemy.

    Pcham przed sobą wózek, koła grzęzną w piachu. Kątem oka obserwuję Isę, która wpada na teren placu i ginie pośród innych dzieci. Szukam jej wzrokiem, wymieniając zwyczajowe uwagi z Saskią.

    Gdy parę lat temu przeprowadziliśmy się z hałaśliwego Amsterdamu do Sneek, to właśnie ten park sprawił, że wybraliśmy dom w północnej części miasta. Spacerowaliśmy między drzewami, obserwując kaczki unoszące się na powierzchni wody, trzymając się za ręce i niosąc ze sobą niewypowiedzianą na głos wizję długich spacerów z wózkiem dzieci biegnących alejkami oraz karmiących ptaki. Pamiętasz, Magdo, długie e-maile lata temu, które pisałam, będąc w ciąży? Pełne zdjęć malutkich ubranek, wyobrażeń, planów. Wtedy też zwykłam spacerować w tym parku z dzieckiem w moim łonie, małą larwą wijącą się nieustannie. Isa nawet przed narodzinami pulsowała niewyczerpanym źródłem energii życiowej. Więc wkładałam z trudem buty i szłam, by rytmiczne kołysanie kroków uśpiło chaos pod moim sercem. Szłam, aż dostawałam skurczy łydek, ale czułam, jak Isa powoli uspokaja się i wycisza, by w końcu usnąć. Pamiętam uśmiechy ludzi, zwykła reakcja na okrągły brzuszek. Wdychałam zapach świeżo skoszonej trawy, słuchałam szumu drzew, szelestu liści, śmiechu dzieci, dochodzącego z placu zabaw w centrum parku.

    Wtedy był on symbolem naszych marzeń o rodzinie, dziś jest przypomnieniem o kolejnym punkcie codziennej rutyny. Nasze rodzinne spacery w leniwe weekendy również odbiegają od wymarzonej wizji. Marc uczestniczy w nich jakby za karę, jego telefon dzwoni regularnie, rozkłada wtedy ręce przepraszająco z miną mówiącą: „Ten naprawdę muszę odebrać". Isa wiesza się na jego nogawce, desperacko walcząc o chwilę uwagi, podczas gdy on próbuje uwolnić się od jej małych rączek. W końcu Isa poddaje się i rusza biegiem przed siebie, za nią ja z wózkiem, pozostawiając za sobą poważny i skupiony głos Marca, który powoli ginie wśród innych dźwięków. Dogania nas zwykle po paru minutach i, poirytowany moim pełnym wyrzutów spojrzeniem, rzuca coś o pieprzonym kryzysie i osobowości 9–17 i że każdy musi pracować po godzinach. A jeśli to nie pomaga, dodaje, że chciałam siedzieć z dziećmi w domu, że to była nasza wspólna decyzja i gdybym poszła do pracy, sama bym zobaczyła.

    Zwykle nie odzywam się już potem, zraniona i upokorzona, z ciążącym mi poczuciem winy za decyzje niby nasze, a jednak bardziej moje. Wieczorem widzę jego skruszoną minę. Zaczyna mi tłumaczyć swoje ważne sprawy, by w końcu dojść do standardowego: „Może powinnaś wyjść trochę do ludzi, zrobić coś dla siebie, oderwać się. Potem, żeby mi zrobić przyjemność i dać chwilę wytchnienia, zabiera dzieci na górę do kąpieli, zostawiając za sobą pobojowisko na dole, które próbuję ogarnąć, zamiast usiąść i wypić herbatę. Zanim zdołam na dobre zacząć, słyszę jego poirytowany głos pełen paniki i niecierpliwości. „Ingo, gdzie jest, do cholery, ten różowy ręcznik?!. W głowie próbuję zlokalizować cholerny ręcznik i przypominam sobie, że kosz z czystym praniem stoi wciąż niewyładowany w rogu sypialni. Kolejna fala poczucia winy, bo jeszcze nie zdążyłam tego zrobić, podobnie jak większości zaplanowanych rzeczy. Odstawiam brudne naczynia i wchodzę schodami na górę, gdzie słyszę buczenie Isy, która stoi golutka na środku łazienki i odmawia przyjęcia jakiegokolwiek innego ręcznika, ponieważ nie jest różowy. Posadzka jest zalana, Nick piszczy i wylewa kubeczkiem wodę z wanny, Marc wściekle przerzuca ręczniki w szafce. Zwykle w milczeniu opanowuję sytuację, pokornie znosząc jego irytację. Wiem, że jest zmęczony. Ja też.

    Wieczorem, gdy schodzę na dół po tym, jak dzieci wreszcie zasną, widzę go pochylonego nad laptopem, jego plecy zgarbione, czoło zmarszczone w skupieniu. Wygląda groźnie i niedostępnie, pan i władca chaosu. Rozglądam się po pokoju zarzuconym zabawkami, ubraniami, ścinkami papieru, kredkami, brudnymi naczyniami. Mozaika życia z dziećmi. Marc nie zauważa nawet, że już zeszłam, nie podnosi głowy znad monitora. Dryfuje w świecie ważniejszych spraw, świecie, do którego nie mam klucza. Ja też dryfuję. Ten chłód między nami jest moim środowiskiem naturalnym. Nauczyłam się unosić na jego powierzchni, omijać niebezpieczne, wciągające wiry. Pytam, czy zrobić mu herbatę, odpowiada, nie patrząc na mnie. A ja czuję, że tonę. Widać małżeństwo też ma drugie dno.

    Inga jeszcze przez dłuższą chwilę patrzyła na monitor komputera. Kursor poruszał się delikatnie po słowie „wyślij", jakby próbował je rozdrażnić. Oczy piekły ją ze zmęczenia, głowa pulsowała hałasem całego dnia, który opadł teraz jak mgła i okrył wszystko warstwą nocy. Dochodziła dwudziesta trzecia. Jej wzrok wodził po słowach. Napisanie tego e-maila zajęło jej trzy wieczory. Nagle w elektrycznej niani rozległo się ciche kwilenie Nicka i Inga, która już trzy razy wbiegała na górę, by uspokoić synka, westchnęła głęboko. Nim wstała, kliknęła jeszcze na ikonkę w programie e-mailowym i jej słowa popłynęły w wirtualną podróż.

    Dochodziła północ, gdy Inga zrzuciła z siebie przepocone ubrania i weszła pod kołdrę. Długo jeszcze patrzyła w ciemność przed sobą, czując, jak napięcie powoli odpuszcza, i wsłuchując się w miarowy oddech Marca. W mroku widziała zarys jego ciała. Zawsze spał na lewym boku z dłonią pod głową. Inga czuła się zmęczona, jednak sen nie przychodził. Trwała więc nieruchomo, pogrążona w myślach, dryfująca na powierzchni rzeczywistości.

    Nie mogła sobie nagle przypomnieć, kim byli kiedyś, kim był kiedyś ten mężczyzna śpiący tak spokojnie obok niej. Czy był prawdziwy, czy też pozostawał jedynie wytworem jej wyobraźni, cieniem kogoś, kogo znała niegdyś? Wysoka, chuda, niezręczna sylwetka stanęła jej nagle przed oczyma. Zobaczyła ją na tle błękitnego nieba i porośniętych trawą wydm. Miał długie ramiona, lekko zgarbione plecy i ten introwertyczny wyraz twarzy. Pamiętała trochę nieśmiałe spojrzenie brązowych oczu, szybko umykające, gdy przyłapała je na sobie. Jego gęste, rozjaśnione słońcem i słoną wodą włosy rozwiewał wiatr. Inga po raz pierwszy była wtedy w Holandii, po raz pierwszy za granicą i po raz pierwszy na wyspie. Mały skrawek lądu, na który dostały się z Magdą olbrzymim promem, zachwycił ją każdym centymetrem. Łapczywie pochłaniała widoki, zapachy, wrażenia. Ich przeciągające się często do zmroku wycieczki, prowadzone przez nowo poznanych przewodników, stanowiły dla Ingi źródło nieustającej przyjemności i już wkrótce również okazję do bycia blisko Marca. Czasem doganiał ją, gdy szli wąską ścieżką przez park narodowy. Teren był pagórkowaty, pełen wzniesień i zagłębień, rozciągających się aż po horyzont. Wydmy, po których wędrowali ściśle wyznaczoną piaszczystą dróżką, porastały wysokie trawy i gęste, kolczaste krzewy. Czasem widziała wśród nich niejadalne czerwone jagody, jeżyny lub pigwy. W niektórych miejscach rosły spore kępy fioletowych wrzosów, przyciągające jej wzrok intensywnym kolorem. Na zboczach można było dojrzeć królicze jamy. Wszystko tańczyło w rytm podmuchów wiatru wiejącego od morza. Od czasu do czasu dziki ptak zaalarmowany ich głosami zrywał się do lotu z łopotem skrzydeł. Echo niosło krzyk mew, które jak chmara szarańczy podążały za biało-granatową łodzią rybacką widoczną w oddali.

    Marc mówił niewiele, ale wszystko obserwował. Nic nie mogło go wyprowadzić z równowagi, zachwiać jego kamiennym spokojem. Nieważne, czy zabłądzili w czasie wycieczki, zgubili portfel, czy wybrali kiepską restaurację – Marc był nieporuszony. W głębi duszy musiała przyznać, że jej to imponowało. Neurotyczna, intensywna, niespokojna natura Ingi ciągnęła do niego, jak plus ciągnie do minusa. Przyłapała go parę razy, jak uważnie się jej przyglądał, ale nigdy nie przypuszczała, że mógłby być nią zainteresowany. Dopóki trzy tygodnie po powrocie do Polski nie otrzymała e-maila. W pierwszych zdaniach zawile się tłumaczył, jak zdobył jej adres, rozwlekle przepraszał za naruszanie jej prawa do prywatności. Inga dokładnie pamiętała to przyjemne łaskotanie, gdy uświadomiła sobie, że lubił ją bardziej, niż dał po sobie poznać. Tylko było już za późno. Oboje wrócili do swoich żyć, związków, studiów, pracy. Odpisała, załączając kilka najpiękniejszych fotografii z tamtego tygodnia na Texel, nie spodziewając się, że otrzyma odpowiedź. Jednak jego e-maile przychodziły regularnie i wkrótce ich wirtualna znajomość nabrała bardziej intymnej formy, a dość powierzchowne z początku listy poruszały coraz głębsze i bardziej osobiste tematy. Wymieniali zdjęcia, opinie na temat książek, filmów i muzyki, opowiadali o swojej codzienności, problemach i radościach. On czasem ją zaskakiwał jakimś polskim zwrotem, ona próbowała uczyć się niderlandzkiego. I nim nadeszła zima, przykrywając Kraków mokrą szarą breją, Inga i Marc rozpoczynali swój dzień od krótkiego e-maila, by powiedzieć: „Dzień dobry przy kawie i kończyli go dłuższą relacją z wydarzeń. Kiedy spostrzegła, że wypełniał jej głowę po brzegi? Czy biegnąc na autobus w przemoczonych butach, by zdążyć na zajęcia? Czy w czasie wiosennych spacerów wzdłuż Wisły, z wznoszącymi się ponad rzeką murami Wawelu, gdy próbowała zaleczyć serce pęknięte po burzliwym zerwaniu dość stabilnego już związku? W maju dostała pracę w maleńkiej szkole w jednej z podkrakowskich wiosek. Musiała dojeżdżać na lekcje busem, wiecznie w pośpiechu między uczelnią i pisaniem pracy magisterskiej a klasówkami. Jednak z tego okresu najbardziej pamięta, że jej myśli krążyły wokół niego w oczekiwaniu na kolejny SMS, e-mail, telefon. Bomba wybuchła, gdy w prezencie z okazji obrony pracy magisterskiej przysłał jej bilet lotniczy do Holandii w obie strony. Była zszokowana tym gestem. Nie padły między nimi żadne wielkie słowa, żadne deklaracje, nic, co mogłoby wskazywać, że zdecyduje się na taki krok. Zadzwoniła zaraz po otrzymaniu koperty. Odmówiła przyjazdu. Wezbrała w niej jakaś złość, której źródła nie potrafiła zlokalizować. Magda patrzyła na nią, unosząc brwi, gdy Inga szamotała się sama z sobą, trzaskając drzwiczkami szafy i klnąc. „Chciałem cię zobaczyć. Powiedział cicho i jego szept podążał za nią jeszcze parę dni po ich dość burzliwej i chaotycznej rozmowie. Kiedy wreszcie wsiadła na pokład samolotu, zawstydzona, przerażona i otumaniona faktem, że zobaczą się po roku, nie wiedziała, co ją pchnęło w tę dziwną podróż.

    „Kocham cię". To były pierwsze słowa, które wypowiedział, gdy z palącymi rumieńcem policzkami spotkali się wreszcie twarzą w twarz. Stał tam bezbronny, spokojny, kompletnie poddany sytuacji. Nie wyciągnął nawet ręki, nie podał jej kwiatów, które trzymał, nie próbował zatuszować strachu i zdenerwowania. Jego ciemne oczy patrzyły na nią w oczekiwaniu. Ramiona zwisały bezładnie po obu stronach ciała.

    – Kocham cię. Chciałem ci to powiedzieć już dawno. Ale chciałem to powiedzieć, patrząc ci w oczy.

    Inga pamięta strumień ludzkich ciał, w którym stali, echo głosów i kroków. W zawirowaniu wokół nich byli jedynie dwojgiem zwykłych ludzi. Wśród pożegnań i powitań, wśród odejść i powrotów byli wyznaniem miłości, długo oczekiwanym, a jednak niespodziewanym.

    To były najpiękniejsze dwa tygodnie jej życia, czternaście upajających dni pełnych długich poranków, krótkich nocy, spacerów po tętniącym życiem Amsterdamie. Żadne z nich nie zastanawiało się, co będzie potem, co zrobią z dzielącym ich dystansem. Inga żyła chwilą, zachłysnęła się tą miłością, odsunęła na bok troski, wątpliwości i pytania, zanurzyła się w jego życiu, jak się zanurza w wodzie, zagłuszającej wszelkie dźwięki. Gdzieś w głębi jej świadomości tliła się niepokojąca myśl, że ten związek nie miał przyszłości, że pozostanie jedynie upajającą przygodą. Nie miała nic do stracenia. Chłonęła wszystko łapczywie. Emocje, zapachy, widoki, wspomnienia. Skrzętnie zapisywała w pamięci.

    To Marc jako pierwszy napomknął przy śniadaniu o tym, że chciałby ją odwiedzić w Krakowie. Pamięta, że filiżanka z kawą zadrżała w jej dłoni. Potem wszystko potoczyło się szybko. Im dłużej byli bez siebie, im dalej od siebie, tym intensywniej pragnęli być razem. Życie stało się serią pożegnań i powitań, niekończącym się ciągiem telefonów i e-maili. Dla Ingi to był dziwny czas w życiu. W jakiś sposób wyczuwała, że Marc nie ma śmiałości pchnąć ich związku dalej, prosić ją, by dla niego zostawiła za sobą kraj, pracę, przyjaciół. I Inga musiała przyznać się sama przed sobą, że nawet gdyby poprosił, nie miałaby odwagi tego zrobić. Wakacyjny wyjazd, gdy ma się do czego wracać, to coś innego niż przeprowadzka na zawsze bez pewności, co dalej. Jak to się zwykle zdarza, gdy zbyt długo czeka się z podjęciem decyzji, życie zadecydowało za nich.

    W listopadzie Inga dostała wypowiedzenie. Kobieta, w zastępstwie której Inga pracowała, wracała z urlopu macierzyńskiego i dyrekcja szkoły nie miała etatu dla dwóch nauczycielek języka angielskiego. Z pierwszym dniem nowego roku miała być więc bezrobotna. Jakby tego było mało, niemalże w tym samym czasie Magdzie, z którą mieszkała, oświadczył się chłopak. Inga niespodziewanie stanęła na rozdrożu. Wiedziała, że to był moment, by podjąć pewne ostateczne decyzje, choć wolałaby mieć więcej czasu. Dała sobie parę dni na ochłonięcie, po czym wysłała e-mail do Marca z wiadomością, że musi szukać nowej pracy i innego lokum. Celowo nie chciała dzwonić, żeby w ekscytacji od razu nie wypalił, że ma przyjeżdżać. Nie tego chciała. Pragnęła dać mu przestrzeń. Żeby to nie była pochopna decyzja, podjęta w ułamku sekundy, choć w głębi duszy wiedziała, że ta chwila trwała już długie miesiące. Pięć minut. Tyle czasu potrzebował. Nie zdążyła jeszcze wstać od komputera, gdy zadzwoniła komórka.

    – Jak długo o tym wiesz? – zapytał poważnym tonem.

    Inga pamięta tę rozmowę. Ich drżące głosy, nadzieję, strach, ekscytację. To obezwładniające poczucie, że padną słowa, ważne słowa, tak jak wtedy na lotnisku. Słowa, które wszystko zmienią, które zaważą na ich życiu.

    – Ingo… – powiedział miękko i cicho, gdy usłyszał relację z wydarzeń ostatnich dni. Jego głos był ciepły, stanowczy, słowa pełne przekonania i miłości, ton niemal błagalny. – Ingo… Dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie od razu? Niczego nie szukaj. Proszę cię. Tu jest twoje miejsce. Ze mną. Przy mnie. Ingo, Ingo… Słyszysz? Wreszcie będziemy razem.

    Wreszcie razem. Inga obróciła się na drugi bok. Słyszała równomierny oddech męża. Próbowała zasnąć. Odciąć wartki strumień myśli. Zaciskała powieki, liczyła oddechy. Porwała ją nagła fala bezbrzeżnego smutku, niosąc od wspomnienia do wspomnienia. Każde z nich było jak rana, którą chciała rozdrapać palcami, by dotrzeć do wbitego w nią odłamka. Piekł i drażnił. Pragnęła go wyrwać, usunąć, sprawić, by ból, który jej zadawał, ustał.

    Nie było łatwo. Początki nigdy nie są łatwe. Po pierwszych tygodniach kompletnej i obezwładniającej radości, płynącej z faktu nieograniczonego bycia razem, nadszedł czas na zmierzenie się z nową rzeczywistością, którą musieli wspólnie zbudować. Kultura, język, biurokracja. Zdradliwe przyzwyczajenia, które trzeba zmienić. Niespodziewane tęsknoty. Lęki do przełamania. Były dni, gdy zachłystywała się innością, gdy budziła się rano gotowa stawić czoło temu, co nowe, nieznane, przerażające. Bywały jednak chwile, gdy chciała zagrzebać się pod koc i przeczekać godziny do powrotu Marca. Wiedziała jednak, że tak nie mogła żyć, nie mogła być od niego wiecznie zależna, liczyć na jego pomoc, oczekiwać, by rozwiązywał za nią codzienne problemy, robił zakupy, odbierał telefony, wypełniał papiery. Zacisnęła zęby, uczyła się języka, zmuszała do wychodzenia z domu z podręczną mapą w dłoni, prowadziła nieporadne rozmowy z przechodniami, niecierpliwymi ekspedientkami w sklepach, sama zamawiała posiłki w restauracjach, odbierała telefony, wychodziła z Markiem na spotkania z jego znajomymi, którzy z widocznym podziwem reagowali na jej biegły angielski. Marc opowiadał z dumą, jakie postępy robi Inga w niderlandzkim, jakby była dzieckiem, które zasługuje na pochwałę za dobre oceny.

    Ich życie szybko nabrało stałego rytmu. Inga dzieliła dni na udzielanie lekcji angielskiego Polakom w Amsterdamie, wolontariat w jednej ze szkół podstawowych i naukę języka. Czas zdawał się przyśpieszać jak pociąg rozpędzony na torach i nim się spostrzegła, była jego maszynistką. Chciała więcej. Więcej niż to, co mieli. Czuła na sobie presję upływających lat i presję własnych oczekiwań.

    Wszystko miało się diametralnie zmienić po raz kolejny wcześniej, niż planowali. Biuro maklerskie, którego współwłaścicielem był ojciec Marca, zaczęło podupadać i w rezultacie podjęto decyzję o sprzedaży interesu, szybko przejętego zresztą przez dużą firmę. Początkowo Marc miał pozostać na swoim stanowisku, jednak w tym samym okresie otrzymał propozycję od kolegi, który otwierał własną działalność i potrzebował wspólnika z wkładem finansowym. Nie byłaby to trudna decyzja, gdyby nie fakt, że biuro maklerskie znajdowało się w holenderskiej Fryzji, prowincji znanej głównie z gospodarki rolniczej oraz turystyki żeglarskiej. Marc wychował się w Amsterdamie i tu mieszkał od zawsze. Uwielbiał to miasto, jego tętno, rytm, zakątki, kulturę. Być może nigdy nie podjąłby decyzji, ale ojciec postanowił przekazać mu połowę kwoty uzyskanej ze sprzedaży interesu. To rozstrzygnęło sprawę. Piękne mieszkanie w centrum Amsterdamu zostało sprzedane po mocno zaniżonej cenie, ale za pieniądze z transakcji kupili mały szeregowiec z niewielkim, lecz uroczym ogródkiem na tyłach. W całym tym zamieszaniu związanym ze zmianami było jakieś szaleństwo. Inga miała poczucie, że żyli na nieustającej dozie adrenaliny, szarpiąc się między radością a wątpliwościami, wciąż podekscytowani nowym początkiem. Pamięta, jak po raz kolejny na stronie internetowej oglądali zdjęcia ich przyszłego domu z czerwonym napisem: „SPRZEDANE" i jak Inga rzuciła, że do kompletu brakuje im jedynie dziecka.

    Jeszcze zanim ich przeprowadzka do Sneek została sfinalizowana, test pokazał dwie kreski i Inga przyglądała się im z niedowierzaniem, siedząc w śnieżnobiałej łazience w amsterdamskim apartamencie, który pustoszał z każdym dniem. Ze słuchawką przy uchu wybierała numer do Magdy. Ich życie, zapakowane w wielkie kartony, stało pod ścianą dużego pokoju, z której zdjęli już fotografie. Pozostały po nich jasne czworokąty na oliwkowej powierzchni. Patrząc na nie, Inga doznawała dziwnego ukłucia strachu. Oto po raz kolejny miała pozostawić za sobą wszystko to, co stanowiło jej świat, ruszyć w nieznane, budować od nowa. Siedziała na kafelkach w łazience, która przypominała teraz hotelowe, anonimowe pomieszczenie z pustymi szafkami, i czuła jednocześnie wzbierający lęk oraz nadzieję, jakby stanowiły dwa kontynenty, zderzające się w krótkich wstrząsach. Miała wszystko, czego pragnęła. Wszystko, czego inni nie mogli posiadać.

    Wtedy Inga poroniła. W dniu, w którym zaplanowano przyjazd ciężarówki z firmy przewozowej, rano pożegnali się w drzwiach. Nie czuła się dobrze, ale to było normą w ostatnich tygodniach. Wróciła więc na materac, na którym spali od paru dni i skuliła się pod kołdrą. Nie pamiętała, w którym momencie już wiedziała, że coś jest nie tak. Ból, zamiast ustępować, narastał. Komórka Marca wciąż oznajmiała zajętą linię. Nie wiedziała, do kogo ma zadzwonić, nie wybrali lekarza domowego w mieście, nie miała własnej położnej, nikogo tu nie znała. Z telefonem przy uchu czekała, aż linia się zwolni. Kiedy Marc wreszcie odebrał, Inga była w stanie jedynie płakać w słuchawkę jak dziecko.

    Strata tamtej ciąży naznaczyła Ingę na zawsze jak brzydka widoczna blizna. Przechodziła żałobę skryta za zamieszaniem związanym z przeprowadzką. Całą uwagę skupiła na wyborze paneli, zasłon, szafek do nowej kuchni z pasją, z którą wybierałaby mebelki do dziecięcego pokoiku. Inga nigdy nie przypuszczała, że aż tak bardzo pragnęła dziecka. Nie sądziła również, że Marc potrafił być tak czuły i wyrozumiały. Z pokorą i spokojem znosił wybuchy jej złości, spowodowanej najdrobniejszymi i najbardziej błahymi rzeczami. W natłoku spraw związanych z otwarciem biura zawsze znajdował czas, by zadzwonić kilka razy dziennie i upewnić się, że wszystko z nią dobrze. Tulił ją wieczorami, gdy pod ciężarem nocy nie mogła odgonić bolesnych myśli i dawała się ponieść napadom niekontrolowanego płaczu. Kiedy powoli otrząsnęła się z żałoby, wiedziała, że nic nigdy nie zbliżyło ich bardziej do siebie niż ta ciemność, przez którą przeszli razem. Miała wrażenie, że nie potrzebują nikogo innego prócz siebie nawzajem, by pokonać wszelkie przeszkody, zaleczyć wszystkie rany.

    Byli w obcym jej mieście, pełnym nieznajomych twarzy i nieznanych miejsc jak dwoje ludzi na bezludnej wyspie. Żyli sami dla siebie i jedynie ze sobą. To dziecko, które nie miało się nigdy urodzić, przypieczętowało ich miłość, wypaliło na niej nieusuwalny znak. Tydzień po tygodniu Inga podnosiła się znów do życia, zdecydowana skupić witalną energię na nowej rzeczywistości, urządzaniu domu, poznaniu miasta. Po raz kolejny z podręczną mapą – dużo mniejszą niż mapa Amsterdamu – przemierzała uliczki Sneek, odwzajemniała uśmiechy ludzi, próbowała wsłuchiwać się w dziwny fryzyjski dialekt, zmuszała się do aktywności, do pozostawania w ruchu. I wkrótce ból odpuścił. Wtedy jej głowę zajmowało zresztą znów coś innego. Po raz kolejny była

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1