Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Tam Gdzie Pieprz Rośnie: Kuchnia indyjska na wariackich papierach!
Tam Gdzie Pieprz Rośnie: Kuchnia indyjska na wariackich papierach!
Tam Gdzie Pieprz Rośnie: Kuchnia indyjska na wariackich papierach!
Ebook113 pages1 hour

Tam Gdzie Pieprz Rośnie: Kuchnia indyjska na wariackich papierach!

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

„Tam Gdzie Pieprz Rośnie” to dziennik podróży Marcina Miszczaka, autora książki „Nieboskie Buenos”. A że ta pierwsza książka sprzedaje się już tylko w Japonii i tylko za nic niewarte jeny, to autor wpadł on na taki chytry pomysł, aby opisać kulinaria indyjskie i może tym chwytem zdobyć trochę rodzimej waluty; a że to taki chłopak, że jak już się raz do czegoś zapali, to trzymajcie, spędził on dużo czasu na zmywakach w trzeciorzędnych indyjskich restauracjach w nadziei, że zobaczy coś więcej niż brudne spody garnków. Jednak Hindusy to cwane bestie, co potwierdza znajomy Sikhs. Na szczęści Miszczak ma za broń wredną wyobraźnię i jak coś, znaczy jak Hindus nic mu nie pokaże, to on tak to słowem obróci, że i tak cacy wyjdzie, a potem im odpłaci. Oj słodka będzie zemsta, słodka.

LanguageJęzyk polski
Release dateOct 29, 2014
ISBN9781311643230
Tam Gdzie Pieprz Rośnie: Kuchnia indyjska na wariackich papierach!

Related to Tam Gdzie Pieprz Rośnie

Related ebooks

Reviews for Tam Gdzie Pieprz Rośnie

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Tam Gdzie Pieprz Rośnie - Marcin Miszczak

    Marcin Miszczak

    Tam Gdzie Pieprz Rośnie

    W 30 dni dookoła Indii

    Tekst & Fotografie © Marcin Miszczak

    Kraków, 2014

    kontakt: krakow@gmail.com

    Dzień 1: Najzwyklejsza w świecie ulga

    Drzwi od mieszkania, klatka schodowa, jeszcze raz drzwi ale uliczne, w końcu chodnik. Odjeżdżająca taksówka, a ja w niej, wygodnie usadowiony na tylnym siedzeniu. Odruchowo spoglądam na migające za szybą kamienice i nęka mnie myśl, że za chwilę przemieszczę się gdzieś daleko, a one pozostaną tutaj – nieruchome, wymazane z mojej pamięci.

    Zbyt jednak wyprzedzam zdarzenia, bo mimo właśnie co rozpoczętej podróży, zamiast adrenaliny, czuję tylko najzwyklejszą w świecie ulgę. To wszystko z przyczyny, że w poprzedni wieczór, niczym w brazylijskim tasiemcu, nastąpił zwrot, kolej rzeczy nieoczekiwana. Wsiąkł paszport, to znaczy, nigdzie go nie ma, to znaczy, nie mogę go znaleźć, znaczy się – zaginął.

    Ani w biurku, ani w torbie, ani w kurtce, gdzie darmozjada ostatnio utulałem, ani w pralce, która godzinę temu wirowała jak opętana. Po prostu zapadł się pod ziemię. Nogę dała też wiza, nieszczęściu do pary, ciężko zdobyta, telefonami i prośbami na czas wybłagana. Najmniejszego śladu wdzięczności, głupiej kartki na stole, jednego słowa pożegnania, nic, nada!

    Szukam intuicyjnie, zawzięcie, metodycznie, nawet wtórnie gdy przestaję ufać własnym instynktom, sprawdzam też ubikacje. Bez skutku. W myślach powracam do lokali, w których paszport, niewdzięcznik, szampańsko się bawił. Dzwonię. Jest różowy szalik, są niebieskie okulary, są też damskie buty do tańca, lecz białego orła na czerwonej okładce – nigdzie.

    Staram się zachować spokój, ale wiem, że to pozory które odrzucam po chwili jak obce, niepasujące palto. Pozwalam za to, aby ogarnęła mnie zdrowa panika, kopnęła w pysk wizja apokaliptyczna. „Człowieku, weź się w garść!" – walczy jeszcze racjonalność, jednak za późno. Błagam paszport o powrót, na głos przysięgając okładkę z krokodyla, vipowskie miejsce w bagażu podręcznym, chuchanie i dmuchanie. Odkrywam na nowo religię, odmawiam pośpiesznie różaniec, który pamiętam jeszcze z czasów dzieciństwa, interwencji wypraszam i łaski, na którą w żaden sposób nie zasługuję. Za jakie winy, losie okrutny?

    Z każdą minutą mój stan się pogarsza. Paranoja, siostra paniki, teraz wkracza w psychikę, miażdży pozostałości rozsądku niczym wolno toczący się walec, w ciemnościach mojego umysłu budzi niemniej mroczne podejrzenia. O tak! Kilka dni temu jadła u mnie działaczka na rzecz Palestyny. Od razu wiedziałem, że jakaś dziwna. Wierciła się, wychodziła do toalety, a może…? Nie dość, że od tej pory mam niewyjaśnioną dziurę w kuchennej ścianie, to już widzę, jak jakiś terrorysta z moim paszportem w ręku nikczemnie głosuje na Ruch Palikota, a on, to znaczy ten kandydat, tym jednym, moim głosem, wybory wygrywa! „O femme fatale nie słyszałeś? – słodziutko, prawie szeptem dokręca śrubę paranoja i rozkłada się z buciorami na kanapie mojej wyobraźni. „A jak wsiadasz do tramwaju na Karmelickiej, to co? Niby studenci, a jednak same kanary i kieszonkowcy! – już nawet nie na temat, ale i tak dokopuje.

    Dotykam dna, czuję to podskórnie. Już całkowicie zrezygnowany wobec nieprzejednanej woli przeznaczenia, już pogodzony, iż następny miesiąc spędzę też w upałach, tyle że piecyka gazowego… gdy nagle następuje zwrot ponowny: jest! znalazł się! Rozłożony leży pod klapą skanera, opala się w promieniach ultra, a potem, razem z wizą na stronie czternastej, smacznie pod tą klapą zasypia bez jednego, najmniejszego zmartwienia.

    Dzień 2: Sekret w jeden dzień

    Tak od razu, w jeden dzień, stałem się ekspertem kuchni indyjskiej! Gdziekolwiek się nie obrócę, prześladują mnie te same dania, na dodatek wszystkie bez wyjątku z Pandżabu, jakby całe Indie były jednym województwem, jednym powiatem przeklętym! Ale od początku…

    Przysysam się nosem do chłodnego okienka samolotu, lecz pode mną tylko jaskiniowe ciemności, nijakiego prześwitu, bladej oznaki poranka. Dla pewności spoglądam jeszcze raz na zegarek, ale nie, zgadza się – szósta rano. Hinduska obok też nie wygląda na zaalarmowaną. A może to nadal sen a to co przeżywałem przed chwilą w Helsinkach, zamieć śnieżną i odwołane loty, też mi się przyśniło? Lecz nic z tego. Znowu otwieram oczy i jakby ktoś w międzyczasie machnął czarodziejską różdżką. W świetle reflektorów, na taramakach New Delhi dostrzegam obsługę w t-shirtach, w krótkich spodenkach. Ani śladu po białym puchu – nierealne.

    Z samolotu wpuszczają nas prosto w labirynt gate’ów i exitów, niczym białe myszki doświadczalne. Zwarci, prowadzeni grupowym instynktem szukamy obiecanego wyjścia. Nagle skręcamy w lewo, przed nami wyrasta niekończący się korytarz, idealny do sztafety na tysiąc metrów. Jednak przed odruchowym sprintem, powstrzymuję mnie ciągnący się na całą jego długość pomarańczowy dywan prosto z epoki disco, w żaden sposób niepasujący, jakby podwykonawca przejrzał zamiłowanie architekta do lekkoatletyki i dobitnie pokrzyżował mu plany. Dowiaduję się potem, że cały budynek jest brand new – nowiutki. Nie dowierzam, ale teraz to nieważne, wszystko przebiega nader sprawnie, rzekłbym idealnie, nikogo nic nie obchodzi, pełny luz. Wreszcie wyjście, pieczątka, bez jednego słowa, bez zbędnego gestu. Jesteś? To fajnie. Idź z Bogiem. Spokój, stoicki, mimo nieustannego ruchu.

    Doświadczenie lotniska to jednak jak pobyt na ziemi niczyjej, taki koktajl ponadpaństwowych składników jedynie z domieszką lokalnego zabarwienia. Rzetelniejszą próbą rzeczywistości to krok na zewnątrz i konfrontacja z powietrzem, jego zapach, smak, ciężar w płucach. Ta konfrontacja to jak awaria skafandra kosmicznego na nieznanej planecie, i tam, i tutaj natychmiast poczujesz skutek. Wychodzę i rejestruję: brudno, ale bez przesady, chaotycznie, ale bez nerwowości – obraz wczorajszej Polski, miejscami nawet dzisiejszej, organizm przyswaja, oddycham miarodajnie, tętno w odpowiednim przedziale, jest dobrze.

    W hotelu prysznic, krótka drzemka i lekcja gotowania, przecież po to tu przybyłem. W kuchni dowodzi Govind, witamy się. Ma mnie nadzorować, lecz o dziwo, nie wskazuje zmywaka, tylko pyta, co robimy. Zaskakuje mnie tym, ale po chwili odnoszę wrażenie, że za jego wspaniałomyślnością kryje się rychłe przybycie właściciela, który z pewnością sam nie może uwierzyć w to, że ma u siebie turystę wybierającego gary zamiast muzea czy monumenty zabytkowych Delhi.

    Gdy wszyscy w hotelu przekonują się, że to nie zły dowcip, że naprawdę chcę gotować, w Govinda wkracza pewność siebie, wyciąga z szafki nieznane mi składniki, tłumaczy mi podstawy. Ale mimo skupienia i szczerych chęci, słucham go tylko pobieżnie, nie mogę oderwać uwagi od dopiero co rozłożonych różnokolorowych przypraw. Ich zapachy paraliżują mnie do kości, konsumują wszystkie moje zmysły. Stoję tak zahipnotyzowany niczym chłopczyk wpatrzony w słodycze grasujące za ladą. Govind chyba się domyśla, bo nagle milknie, oferując mi ostatecznie tylko szczery, szeroki uśmiech, jakby w ten sposób chciał mi potwierdzić, że indyjskie gotowanie zaczyna się od takiego

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1