Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Ciąg zbieżny
Ciąg zbieżny
Ciąg zbieżny
Ebook253 pages3 hours

Ciąg zbieżny

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

„Ciąg zbieżny” to debiutancka powieść Wawrzyńca Hyski. Rzadko kiedy zdarza się debiut tak przemyślany i do przemyśleń prowokujący. Sytuacja, w której znalazł się główny bohater, może się przydarzyć niemal każdemu, ale już sposób w jaki Marek z nią sobie radzi, z początku jawiący się jako rozsądny i nawet godny pochwały, z czasem staje się coraz bardziej dziwny i niepokojący.
Redukcja. Pozbywanie się. Odrzucanie. Najpierw zbędnych rzeczy, a potem… Ile granic przekroczy Marek i czy ma do tego prawo?
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo
Release dateFeb 29, 2024
ISBN9788367935036
Ciąg zbieżny

Related to Ciąg zbieżny

Related ebooks

Reviews for Ciąg zbieżny

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Ciąg zbieżny - Wawrzyniec Hyska

    1

    – Ojca aresztowali! – Po drugiej stronie słuchawki świszczący wdech, wydech, wdech, wydech. – Słyszysz, Mareczku? Ojca policja zabrała!

    – Ale jak to, mamo, jaka policja?

    – Właśnie dzwonili do mnie z dziekanatu, i to kilka razy, bo nie chciało mi się odbierać na bazarku, zresztą nigdy nie wiem, czy to mój telefon dzwoni. I jak już weszłam do domu, to patrzę: cztery nieodebrane połączenia. I tak się przestraszyłam – wdeeech, wydech, wdeeeech, wydech – i od razu pomyślałam, że coś się stało! I jak patrzyłam na ekran telefonu, to znowu zadzwonił. To już piąty raz! I od razu odebrałam i zapytałam, czy z ojcem wszystko dobrze, czy może to nie zawał, bo wiesz, jak się zawsze boję, że go w końcu to serce zabije!

    – Mamo, spokojnie – przerwał jej Marek. – Niech mama powie wreszcie, o co chodzi, gdzie jest tata?

    – No właśnie nie wiem, gdzie on jest! Pani Paulinka, wiesz, ta nowa z dziekanatu, taka miła, poczciwa, też nie ma w życiu lekko, wiesz, chory syn, to ona mi mówi, że gdzieś po jedenastej podjechały dwa samochody, to znaczy jeden radiowóz, normalny, a drugi taki zwyczajny, bez koguta, i przyszło dwóch facetów, to znaczy mężczyzn, i zapytali, gdzie można znaleźć dziekana Lipke, to znaczy tatę, rozumiesz. Więc ona im pokazała, gdzie jest gabinet, i złapała za telefon, żeby go jeszcze ostrzec, ale jeden z tych policjantów, bo dwóch było w mundurach, od razu jej powiedział, żeby nie utrudniała dochodzenia, bo może zostać oskarżona o współudział w przestępstwie. W przestępstwie, ty słyszysz?

    – Bez nerwów, mamo, to na pewno jakieś nieporozumienie. W jakim niby przestępstwie tata mógł brać udział? Przede wszystkim niech się mama nie denerwuje, zaraz się wszystko wyjaśni. W ogóle rozmawiała mama z tatą? Dzwoniła mama do niego? – W tej mocno stresującej chwili Marek zadziwiająco dobrze wymawiał „r", z którym przez większość życia miał problem. Długo się tym przejmował, ale ostatnio przestał. W ogóle wreszcie nauczył się żyć po swojemu i nie przejmować duperelami. Nareszcie.

    Po chwili spojrzał na zegarek, zaraz miał mieć telco ze Szwedami. Przez okno widać było facetów zgrzewających papę na dachu Hali Koszyki.

    – No, nie dzwoniłam, bo tak do radiowozu? A może już jest w areszcie…? Może lepiej zadzwonię, bo on sam to pewnie może tylko jeden telefon wykonać, to niech się skontaktuje z jakimś prawnikiem.

    – A ta pani z dziekanatu, jak ona się nazywa, prześle mi mama jej numer?

    – Paulinka, Mareczku. Poczekaj chwilę, przepiszę sobie z telefonu na kartkę. Gdzieś tu miałam długopis… I ci podyktuję, dobrze? Ona bardzo miła jest, uczynna. Powiem ci, że wolę ją niż tę starą, co w zeszłym roku przeszła na emeryturę. Tamta jakaś taka nieszczera była, stara dewotka, niby taka uśmiechnięta, ale ja bym jej pieniędzy nie pożyczyła.

    – Mamo, ten numer – przerwał jej Marek – Niech mama prześle mi go SMS-em. Potem do niej zadzwonię, wszystko się wyjaśni, zobaczy mama. Teraz muszę załatwić w pracy coś pilnego.

    – Zadzwoń do niej od razu! Może tobie coś więcej opowie, bo ja z tego jej tłumaczenia niewiele szczegółów spamiętałam.

    Marek, rozmawiając, przeglądał jednocześnie Slacka¹. Nie chciało mu się wierzyć w całą tę historię z policją. Miał już pewne wyniki z ostatnich danych i brakowało mu teraz tylko telefonowania do toruńskich dziekanatów. Nienawidził takich akcji z dupy, żeby nagle wszystko rzucać i latać za czyimiś potrzebami. Nie po to skrupulatnie planował i układał sobie życie, żeby mu teraz ktoś w nim burdel robił.

    – A ty myślisz, synku, że tata dzisiaj wróci na noc do domu? Bo jak nie, to może ja bym mu coś ciepłego posłała? Chociaż piżamę, okulary, szczoteczkę do zębów. Jasny gwint, w co on się na starość wplątał? Może powinnam od razu do niego jechać? Tylko jak? Pociąg do Torunia dopiero co był, następny wieczorem, tyle teraz zlikwidowano połączeń z Chełmży. Zresztą sama już dawno nie jeździłam… A może ty byś podjechał po mnie i razem byśmy się tam wybrali? Samochodem to raz-dwa, nawet z Warszawy, przed szesnastą byłbyś w domu i po obiedzie byśmy go poszukali?

    Mój Boże, o tym właśnie marzyłem – pomyślał Marek, ale odparł tylko:

    – Nic z tego, nie mam już samochodu, mamo.

    – Jak to nie masz samochodu, co się stało?

    – O, to dłuższa historia.

    2

    Czterdzieści procent zakupów internetowych nie jest zamierzonych. Ludzie kupują rzeczy, których nie planowali kupować, zamawiają ciuchy, których nigdy nie włożą, proszą o deser, którego nie powinni jeść. Czterdzieści procent kasy przelewającej się przez PayPala i inne bramki poszło na przedmioty wciśnięte klientom wbrew ich woli. Wciśnięte dzięki algorytmom projektowanym przez Marka.

    Firma tworząca takie rozwiązania doskonale sobie radziła. Założyli ją Sven i Johan jeszcze na Uniwersytecie w Uppsali. Zdobyli inwestorów najpierw ze Szwecji i Danii, potem z UK, wreszcie z Doliny Krzemowej. Dziś, po czterech latach wykładniczych wzrostów, wycena spółki wahała się od trzystu do czterystu pięćdziesięciu milionów dolarów i pewnym krokiem zmierzała w stronę statusu Unicorna². Sven uśmiechał się z okładki „Veckans Affärer", a Johan był na półrocznym sabbaticalu³, ostatnio w Patagonii. Warszawskie biuro powstało rok temu i od początku bardzo agresywnie działało na rynku rekrutacyjnym. W ciągu dwóch miesięcy zatrudniło dwa zespoły deweloperskie, czterech testerów, czterech analityków i Head of Data Science, czyli Marka.

    Szwedzi nie zawiedli. Garaże rowerowe i owocowe czwartki doskonale pasowały do loftów znajdujących się pięć minut piechotą od burgerowni i koreańskiego baru, idealnych miejsc na lunch. Do biura należało przychodzić nie później niż o dziesiątej, ale nie częściej niż trzy razy w tygodniu. Drzewa w donicach sprowadzono z Włoch, a każdemu zatrudnionemu przysługiwały audiofilskie słuchawki. Fotele musiały kosztować co najmniej cztery tysiące. Marek naprawdę lubił poniedziałkowe poranki, kiedy mógł odgrodzić się od świata ogromnymi monitorami i skupić na pracy. Intensywne obcowanie z ludźmi szybko go męczyło; maszyny były posłuszne i pomocne, zwłaszcza jeśli potrafiło się z nimi rozmawiać. Nie bez powodu takich właśnie ludzi – wykształconych, skoncentrowanych, pragmatycznych – szukano w Europie Wschodniej. Pensje były o dwadzieścia procent niższe niż w Sztokholmie, a jakość dostarczanego kodu nawet lepsza. Prawdziwa oszczędność.

    Można się oczywiście zastanawiać, czy to nie przesada płacić tyle chłopcom przed trzydziestką, wybrednym milenialsom, studentom ostatniego roku, którego nigdy nie ukończą. Jeśli te pieniądze porównać do pensji ich rodziców, to i owszem – pewnie przesada, a nawet nieprzyzwoitość. Jeśli porównać je do kwot, które przynosił porządny silnik rekomendacji – pensje programistów nie miały żadnego znaczenia.

    Podłączywszy dobre algorytmy do dużego trafficu – to znaczy do milionów sesji ludzi odwiedzających sklepy internetowe, setek tysięcy koszyków, wyszukiwań, kategorii, promocji i aukcji – można było zyskać miliardy. Ściśle mówiąc, tyle można było zyskać na początku, kiedy Sven i Johan startowali w akademiku. Dziś, kiedy takich rozwiązań było na rynku multum (przy czym liczyły się cztery, może coś jeszcze z Chin), trzeba się było trochę napocić, aby z każdego dolara wycisnąć kolejne centy, a z każdego juana kolejne jiao. Należało wynająć potężne zasoby chmurowe, serwery liczące modele predykcyjne⁴ i chłodzące się w Morzu Arktycznym. I zatrudnić potężne – a przynajmniej obrotne – głowy nad Wisłą, które tym maszynom dadzą zadania.

    – Ja tego nie zrozumiem – podsumowywała zawsze matka Marka jego pracę. – Ale co tak dokładnie, synku, tam robisz?

    I rzeczywiście niełatwo było wyjaśnić, czym są daily, a czym groomingi, czym się różni modelowanie od projektowania i dlaczego ten projekt nigdy się nie skończy. Pracowali w cyklach dwutygodniowych sprintów. Sprinty początkowo brzmiały groźnie, jak gdyby należało się nieustannie śpieszyć, pędzić, dostarczać coś na czas. Tymczasem oczekiwania z Północy nie były wygórowane: róbcie najlepiej, jak możecie, często pokazujcie, co tam wymyśliliście, nie bójcie się popełniać błędów, continues improvement. Jeśli napiszecie coś naprawdę wyjątkowego, czekają was splendor, chwała i premie. Jeśli wam się nie uda – trudno, zróbcie retro i próbujcie dalej.

    Przyjemnie się więc żyło za pieniądze kalifornijskich funduszy inwestycyjnych, które przez Szwecję płynęły do Polski i starczały na miłe mieszkanie przy Filtrowej (kredyt tylko na dziesięć lat!), na narty we Francji i kite’y w weekendy. Dla inwestorów z Menlo Park to była jedna z wielu firm, w którą zaangażowali ułamek powierzonych im oszczędności. Może kiedyś będzie z tego nowy Google, a może i nie, najwyżej zarobią na czymś innym. Tutaj, w Warszawie, to była łatwa kasa dla kogoś, kto wszedł na odpowiednią falę w odpowiednim czasie. Klasyczne win-win – czy ktoś mógł być niezadowolony?

    * * *

    „Dzisiaj u mnie czy u Ciebie?" – pisała zazwyczaj koło czwartej Magda. Jeśli u niego, to musiała zabrać z domu jakieś ciuchy na jutro i laptopa, żeby rano pojechać prosto do pracy. Szczoteczka do zębów i kosmetyki były na stałe u Marka w łazience, zajmowały zresztą większość miejsca na półkach.

    Poznali się jeszcze w Chełmży. Była rok starsza, z ładnym, jędrnym biustem, którym imponowała Markowi i jego kolegom. Wtedy jeszcze bez tatuaży, choć w lewym uchu miała pięć kolczyków. Potrafiła pomalować włosy na różowo i wygolić je z boku. Chodziła w undergroundach, dzwoniąc ciężką, srebrną biżuterią. Marek nigdy do końca nie zrozumiał, jak to się stało, że zwróciła na niego uwagę.

    Przez długie szkolne lata – czy przez chęć do nauki, czy przez swoje nieudolne „r" – trzymał się w cieniu, zadowalając się towarzystwem jednego czy dwóch podobnych sobie kolegów. Nieco wycofany, dobrze czuł się w dyskusjach o debiutach szachowych, ale niuanse randkowania lub relacji damsko-męskich nie były jego mocną stroną. Wysoki, z kręconymi ciemnymi włosami, trochę chuchro. Mimo że uznawano go za przystojnego (słyszał to nie tylko od matki!), to jednak w kontaktach z dziewczynami brakowało mu pewności siebie.

    A Magda dojrzała w nim potencjał. Szybko zorientowała się, że Marek po maturze wyjedzie z tego miasta pierwszym pociągiem i że będzie to pociąg, na który ona też chce się załapać. Zaczęli umawiać się gdzieś pod koniec jego trzeciej klasy; lubiła jego inteligencję i sposób, w jaki czasami próbował nieśmiało błysnąć żartem. Pokazała mu trochę życia, trochę emocji, fochów i seksu. Zaczął ubierać się jak człowiek i wychodzić na imprezy. Rok szkolny przed jego maturą spędzili już jako „pełnoprawna" para.

    Ale jeśli kiedyś mieli się stać rodziną, trudno było o gorszy początek niż tamten okres. Magda głównie siedziała w domu z silnym postanowieniem powtórzenia całego materiału i ponownego podejścia do matury. Wyniki uzyskane za pierwszym razem były dla niej wielkim rozczarowaniem; z takimi ocenami mogła co najwyżej szukać miejsca w wyższych szkołach mydła i powidła na przedmieściach Bydgoszczy. Otwierała więc rano książki, leżała do południa na tapczanie i myślała o swoim chłopaku, który w tym czasie spędzał najbardziej wyluzowane miesiące kończącego się okresu licealnego. Wreszcie zyskał w życiu trochę uznania, jakąś pozycję w towarzystwie i otwartość na ludzi. Nauka zawsze przychodziła mu bez wysiłku i teraz było tak samo – matura była dla niego prosta, a egzaminy na studia miał pod kontrolą.

    * * *

    Tej pewności nie miała rzecz jasna jego matka. W ciągu dwudziestu lat pracy w szkole widziała już dziesiątki takich bogów życia: upojonych swoją doskonałością, którym wydawało się, że ze wszystkim zdążą, że pozjadali wszystkie rozumy, a praca jest dla frajerów. Do pewnego momentu to byli porządni, cisi chłopcy, przyuczeni w domu do rzetelnej pracy. Skromni, dobrze zorganizowani, z szacunkiem odnoszący się do nauczycieli. A potem, całkiem nagle – zwykle podczas wakacji – wpadali w swoje pierwsze życiowe związki, zachłystywali się cyckami i alkoholem. I jak gdyby chcieli nadrobić stracone lata, chyba na złość rodzicom i innym starszym osobom, odstawiali naukę wtedy, kiedy była najbardziej potrzebna. Jakże często ten schemat się powtarzał! Czy ta prosta, wręcz sztampowa historia miała spotkać także Mareczka?

    Nie pomagał również fakt, że Helena uczyła dawniej Magdę i nigdy nie miała o niej dobrego zdania.

    – Nie mów Markowi – zwierzała się mężowi późnym wieczorem, kiedy wracał z Torunia – ale jakoś nie mam do niej przekonania. Taka jest arogancka, wyniosła, wiecznie muchy w nosie. Oby on już zdał tę maturę i wyjechał, będzie z pożytkiem dla nich obojga.

    Trudno się zatem dziwić, że matce skakało ciśnienie, kiedy Magda przychodziła po syna codziennie, kiedy tylko wracał ze szkoły. Zamiast się uczyć, wychodził na całe wieczory i wracał śmierdzący fajkami. Zimą zamykali się oboje w jego pokoju i siedzieli razem tak długo, aż – no trudno, niekulturalnie, ale nie było rady – wypraszała ją z domu. Helena jednak wiedziała, że nie powinna zniechęcać syna do pierwszej dziewczyny. Przynajmniej na początku starała się trzymać język za zębami.

    * * *

    Tymczasem trzynaście lat później oni nadal żyli trochę razem, a trochę osobno, spotykali się z przyzwyczajenia, kochali rutynowo i oglądali seriale. Mieli wspólne konto, ale Magda wciąż mieszkała z koleżankami w mieszkaniu, które wypadałoby już opuścić. Okres życia studenckiego na siłę przeciągała, bo po pierwsze, chciała jeszcze przez jakiś czas mieć wszystko w dupie, żyć niezależnie i bez tłumaczenia się komukolwiek z czegokolwiek. A po drugie, wciąż czekała – mój Boże, tyle już lat! – aż chłopak da jej klucze do siebie. Trwając w tym przeciąganiu i oczekiwaniu, nie widziała sensu kupowania własnego lokum. Tak upływały lata, ona pracowała w jakichś gazetach czy redakcjach, Marek nigdy nie pamiętał, bo ciągle zmieniała robotę, a wszędzie i tak pisała te same pierdoły.

    Lubiła wspólne weekendy, które zaczynali w piątki kinem lub pizzą. Czasem spotykali się z jej psiapsiółkami, za którymi Marek nie przepadał i nawet nie każdą rozpoznawał. Nigdy nie zapamiętał wszystkich imion, ale przynajmniej były to osoby urozmaicające ich życie (u niego w firmie nie było zwyczaju spotykania się po pracy). W czwórkę bądź piątkę szli gdzieś na piwo czy drinka, Marek mógł trochę pobrylować dowcipem, a Magda siedziała wtedy odchylona, zaciągała się papierosem i patrzyła z satysfakcją, jak dziewczyny wdzięczą się do jej faceta. Dla niego taka sytuacja była OK, dopóki dziewczyny nie upierały się, żeby tańczyć – wtedy sorry, ale on na parkiet nie wchodził.

    Soboty zaczynali z przyjemną, charakterystyczną dla ich wieku, świeżą i niewinną myślą: „Co dziś robimy?". I kiedy udawało im się podnieść przed południem – zwłaszcza jeśli to ona wykazała inicjatywę – ruszali się z miasta.

    – Pojedźmy do Sopotu! – rzucała czasami w majowy poranek i wtedy pakowali się w piętnaście minut i wsiadali do samochodu. Potem spędzali cały dzień na plaży i w knajpach, Marek zaś czuł, że warto dobrze zarabiać.

    – A może byśmy odwiedzili rodziców? Twój tata ma jutro urodziny, zrobimy mu niespodziankę? – pytała innym razem, już bez entuzjazmu, raczej z poczucia obowiązku.

    – Ależ on nie lubi niespodzianek. Zresztą pewnie ma zajęcia dla zaocznych, nie będzie go w domu, wystarczy, że zadzwonię – odpowiadał jej, nie odrywając wzroku od ekranu.

    – No jak uważasz, to twój ojciec. Może jednak warto, żebyś miał z nim jakiś kontakt – mówiła niby z wyrzutem, ale tak naprawdę zadowolona, że uciął temat.

    * * *

    Nie lubiła jeździć do Chełmży. U jej matki nie było warunków, więc zawsze nocowali u rodziców Marka. Jego matka chyba nigdy się do niej nie przekona, przynajmniej dopóki Magda nie urodzi jej trójki pięknych, zdrowych i grzecznych wnuków. Ojca prawie nie było w domu i szczerze mówiąc, dziewczyna potrafiła to zrozumieć; jeśli do wyboru miał zajęcia ze studentkami lub oglądanie z żoną telewizji, to trudno się dziwić.

    Powiedzmy sobie otwarcie: matka Marka nie prezentowała się już dobrze. Odkąd przeszła na emeryturę, przytyła dobre trzydzieści kilogramów. Każdy krok sprawiał jej trudność, bolały ją kolana, bolały ją plecy, pociła się i sapała przy najmniejszym wysiłku. Wszystko razem – a sama przecież też nie była ślepa, doskonale widziała, jak się zmienia – sprawiało, że stawała się coraz bardziej marudna i cyniczna.

    – Wszyscy macie mnie w dupie, po tylu latach! – potrafiła im wygarnąć na koniec wspólnych świąt. – Jak trzeba było pieniędzy na wakacje albo dobrego słowa na radzie pedagogicznej, to wiedzieliście, jak do mnie trafić. A teraz nawet telefonu nie odbieracie – mówiła, choć nie wiadomo, dlaczego używając liczby mnogiej. Niby zwracała się do Marka, ale chyba też do Magdy, która „jako kobieta powinna dbać o rodzinę". Lecz przede wszystkim mówiła do męża, którego widywała coraz rzadziej.

    * * *

    Henryka, w odróżnieniu od żony, czas się nie imał. Doktor habilitowany ekonomii, w ostatnio wybrany na dziekana, z widokami na profesurę w ciągu najbliższych trzech, czterech lat. W ostatnim czasie uniwersytet bardzo się rozwinął – naukowo, dydaktycznie, komercyjnie. Dobrze napisane i sprawnie wsparte wnioski pozwoliły uzyskać wysokie granty. Ukończono budowę nowego gmachu, otwarto kolejne kierunki wieczorowe i zaoczne, pomnożono liczbę zagranicznych studentów. Toruń zaczął się pojawiać w internetowych rankingach, w przypadku niektórych kierunków studiów całkiem wysoko. A to wszystko – i nikt nie mógł temu zaprzeczyć – było w dużej mierze zasługą Henryka. Jego zaangażowania, inteligencji, uporu i na pewno umiejętności dogadywania się z ludźmi.

    I o ile swoje życie rodzinne widział raczej jako domknięty projekt, o tyle wachlarz aktywności poza domem otwierał się przed nim szeroko jak nigdy dotąd. Życie rozpoczynało się po sześćdziesiątce!

    Gdyby więc Marek z ojcem czasem rozmawiał, choćby telefonicznie, to może odnaleźliby w sobie wspólne cechy i podobne ambicje.

    * * *

    Czasami sobotnie poranki mocno się przeciągały. Zwłaszcza jeśli poprzedniej nocy Magda poszła z koleżankami na miasto, a Marek zasiedział się przed komputerem. Wstawali wtedy o dwunastej i weekend się rozłaził. Magda, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, snuła się po mieszkaniu, powstrzymując się od sprzątania. Skoro mieszka sam, to niech sam ogarnia ten syf. Ranek przechodził w popołudnie, sobota przeciekała przez palce i żeby choć trochę ratować wolny czas, dziewczyna rzucała:

    – Może byśmy pojechali do Arkadii? Buty muszę kupić, może

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1