Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Centrum handlowe
Centrum handlowe
Centrum handlowe
Ebook235 pages3 hours

Centrum handlowe

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Szatan mieszka w Polsce powiatowej. Pod różnymi postaciami: jest szefem ochrony centrum handlowego, czai się w odwiecznej wojnie elit i plebsu, wyżynach i nizinach społecznych, w 12-godzinnym dniu pracy na kasie, żądzach i ambicjach lokalnych włodarzy oraz braku wyobraźni powiatowych policjantów i dziennikarzy.
Wszystko zaczyna się od napadu na bank w nieco większym niż średniej wielkości mieście, a kończy...
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateMar 18, 2019
ISBN9788381660181
Centrum handlowe

Related to Centrum handlowe

Related ebooks

Related categories

Reviews for Centrum handlowe

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Centrum handlowe - Jakub Koniecpolski

    synów.

    2.

    12-latek w skórze 40-latka – tak najprościej można opisać Sebę. Od 12. roku życia paplał trzy po trzy. Ale na to nabierały się wszystkie nauczycielki, kasjerki, kobiety w kolejce, matki z wózkami, matki obłożone siatkami zakupów, a zwłaszcza te stojące w kolejce do pośredniaka i po zasiłek. Imponował im. Miał bialutkie zęby. Opalony. I tępy jak one.

    Ale w jego ruchach było coś delikatnego. Były pełne poezji. Gdy poruszał miotłą na placu głównym przed Domino. Był jak wstęp do pierwszego koncertu brandenburskiego Bacha. Jakby na palcach przemierzał trawniki, trawniczki. W śmietniku lądowały pety, papierki po cukierkach, puszki i butelki. To znak, że zombie jeszcze spały.

    Królestwem Seby był składzik, do którego klucz mieli tylko Dominatorzy i on. Metr na metr. Nic specjalnego. Grabie. Miotły. Zestaw od śniegu. Kosiarki. Śrubokręty. Balbina, żona Seby jak najęta przez zaciśnięte zęby syczała: – Żebyś ty tak sprzątał w domu, jak w tym twoim składziku.

    – Weź się – szeptał pod nosem, a w myślach dodawał: „ty głupia kurwo, szmato jebana, ja ci kiedyś jeszcze pokażę".

    – Co tam mruczysz? – pytała.

    – Nic – odpowiadał i się zamykał. Przez całe wieczory przerzucał kanały w kablówce. Balbina po drugim dziecku wyglądała, jakby cały czas była w ciąży. Nogi opuchnięte. Pod nosem wielkie krople potu. Jedno co ich łączyło, to miarowe pociąganie nosem. Po tym można było późnym wieczorem poznać, że jeszcze żyją i wypełniają sobą 44 metry kwadratowe na Nizinnej. Gdy się kłócili, rzucała: – Ale ja byłam głupia! Było iść za Darka! Prawdziwy facet! Teraz bym mieszkała na Górze! A nie w tym nędznym socjalu! A tak się tutaj urodziłam! Tutaj zejdę!

    Po nizińsku w skrócie brzmiało to mniej więcej tak: „Zrobiłeś ze mnie sukę i dziwkę! Jak sukę mnie brałeś! Chuja obciągałam Darkowi! Widzisz! Z połykiem! Patrzyłam mu w oczy! A z tobą chuja mam i chuja walę! Nie będę ciszej! Niech się dowiedzą, żeś ciota! Że pedałowi byś obciągnął!"

    Wtedy przyspieszał zamiatanie. Tlące się jeszcze w oddali, senne promienie słońca rozświetlały jego twarz. Miał być piłkarzem, a później trenerem. Sporo grał. Ale to nie była kontuzja.

    – Czyś ty z chujem zamienił się na głowy! – powtarzał jego trener, gdy zbliżał się do piłki. – Nadajesz się tylko do zamiatania. Do łopaty. Do zbierania gówna. Bo jesteś i byłeś gównem.

    To był ważny poranek. Czwartkowy poranek przed najdłuższym długim weekendem od lat. Zacznie się w sobotę i skończy dopiero w środę. Ot, taki prezent od partii rządzącej. Od poranka miasteczko zaczęło robić zapasy. A co tam – nie unikajmy klisz – jak na polsko-polską wojnę się zbroili.

    Drugi po Sebie był Giedrys. Przychodził wpół do szóstej. Odpicowany. Z daleka było go czuć po wyjątkowo intensywnym zapachu dezodorantu. Ciągnął się za nim niczym wierny pies. „Giedrys się zbliża" – pomyślał Seba.

    Z daleka wyglądał niczym terminator. Nerwowo poprawiał ciemną grzywkę. Nie szedł. Unosił się kilka centymetrów nad ziemią. Seba wstrzymał oddech, zagryzł wargi i wypuścił z dłoni miotłę.

    – Siema, debil – rzucił Giedrys. Seba był nieobecny. Mruknął coś.

    Po tym przywitaniu zawsze rozpoczynał się rytuał. Otwieranie Domino. System zabezpieczeń centrum handlowego był – uwaga! fanfary! – autorskim dziełem Perełki. A raczej pracą zbiorową jego i jego kolegów SB-eków. W Polsce nikt takiego nie miał. Nawet mysz się nie prześlizgnie. Gdyby po zamknięciu Domino w budynku pojawił się tlenek węgla i łapczywie wypełniał wszystkie wnętrza, nie znalazłby ujścia. A wszyscy, którzy zostaliby po godzinie „zero" w środku, odpaliliby wrotki.

    Jeden kod otwierał całe królestwo. Znały go tylko cztery osoby. Wyjątkiem był schron pod centrum handlowym. Tam dostęp miał tylko Perełka i szef miejskiej obrony cywilnej. Domino powstało na planie koła. Nad schronem przeciwatomowym. Ale na początku lat 90. nie takie rzeczy przechodziły.

    To było pół roku temu. Bomba. Do Perełki dzwoni dziennikarz Pomorza – Mariusz Sczaniecki. Smarkacz po historii. Żółtodziób. Jego szefem był Wiesiek, kombatant Solidarności, a raczej „kombatant", bo nic wielkiego w podziemiu nie zrobił, oprócz tego, że zeszczał się w gacie, gdy wpadł w ręce SB z bibułą. Taki z niego był bohater, bez ani jednego liścia czy łokcia w podbrzusze wsypał kolegów i jedną z drukarni. Nigdy się im nie przyznał.

    Teraz postanowił oczyszczać miasto rękami nieopierzonych dziennikarzy, a że szefem archiwum był jego kolega ze szkolnej ławki, to pismaki miały niemal wszystko na zawołanie ręki. Perełka wiedział, że kiedyś ktoś do niego zadzwoni i zapyta o tamte czasy. Ale nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że bardziej zirytuje go nie to, że ktoś grzebie w jego grzeszkach sprzed kilku dekad, ale że robi to żółtodziób, który w PRL sikał w pieluchy i patrzył, czy są równo mokre. Ni w ząb młody dziennikarz nie rozumiał tamtych czasów. Ale teczki czytał z namaszczeniem i wypiekami. Miał też wyjątkową zdolność do łączenia faktów. Wystarczyło...

    Perełka nie miał pojęcia, ile się ostało z jego teczki. Nie spodziewał się, że zachowa się aż tyle. Zygmunt obiecał, że wyczyści wszystko, a w aktach osobowych zostaną tylko same nagrody. Reszta pójdzie na papier toaletowy. Kilka lat później Zygmunt – gdy jak pączek w maśle pobierał jedną z najwyższych emerytur w mieście – przy wódce wspominał:

    – Jacy ci Polacy są durni. Ot, duraki. Przez miesiące podcierali dupy naszymi teczkami. Chropowata srajtaśma skryła nasze największe tajemnice.

    Pod koniec 1989 r. w wydziałach panował popłoch. Nikt nie chciał podpaść. Już nie było hieroglifów. Każdy się starał. Każdy papier miał pieczątkę. Wszystko po to, aby nie trafić rzutem na taśmę na czarną listę. Bo ci z czarnej listy mieli zagwarantowane, że ich teczki przetrwają nawet trzecią wojnę światową, że będą jak pancerze karakanów po wojnie nuklearnej, że dotrwają czasów, gdy temperaturą i wilgotnością powietrza w przepastnym archiwum będzie sterować komputer z czterordzeniowym, tfu!, z kilkoma ośmiordzeniowymi procesorami.

    – Panie redaktorze, jestem osobą prywatną. – Tak Perełka zareagował na prośbę żółtodzioba o spotkanie. – Ależ ja sobie nie życzę. To, co jest w tej teczce, niech w niej pozostanie. Po co wyciągać te sprawy? Czy komuś zaszkodziłem? Kto nigdy nikomu nie zaszkodził, niech pierwszy rzuci kamień. Gdybym miał jakąś wielką emeryturę, tobym tu nie pracował. Powtarzam jeszcze raz, już mnie pan o to pytał trzykrotnie, w naszym mieście nie ma żadnej czerwonej mafii i spółdzielni. To jakieś bajki.

    Jak zwał, tak zwał. Ale taka czerwona pajęczyna istniała i trzymała się blisko. Kontakty się odnowiły na stypie Zygmunta. Okazało się, że to on wszystkich poróżnił. W 1989 r. rozpoczął jakąś grę, żeby wszystkich między sobą skłócić. Na jaw wyszło, że przejęły go nowe służby. Zygmunt zawsze był dobrze zorganizowany. Perfekcyjnie prowadził wszystkie papiery i teczki. Dbał o szczegóły. Nienawidził niechlujstwa. Dlatego tak bardzo imponowała mu Weronika, która szybko stała się jego prawą ręką. Pedantka. To ona trzymała kasę. Miała w rękach cały fundusz operacyjny.

    To paradoks, ale to Zygmunt zorganizował nowe służby, a te dały mu pełną ochronę. Jego polisą była też niepozorna szafa w górnym przedpokoju. Miała podwójne drzwi. Żeby wejść do niewielkiego schowka, trzeba było się przeczołgać dwa metry. A tam piętrzyły się jedna na drugiej teczki. To były haki nie tylko na ówczesne elity. Ale też na wielu wilczków, młodych i ambitnych, przed którymi świat stał otworem, kandydatów na kandydatów, gołowąsów skazanych na wieloletnie noszenie teczki i asystowanie mistrzom, profesorom, przełożonym, dyrektorom i prezesom. Którzy mogliby jednym ruchem skręcić im karki jak lalkom młodszych sióstr, którym za żadne skarby nie umieli wkręcić głów i kończyn. Którzy chcieli za wszelką cenę zająć ich miejsce. Jak najszybciej.

    – Jaka spółdzielnia? – Dziwił się Perełka, rozmawiając przez telefon z żółtodziobem. – Czerwona? Kto panu takie bajki naopowiadał? Wiesiek? Wiesiek to trząsł wtedy portami. Był małym chujkiem. Nagrywa pan? Był ma-łym chuj-kiem. Mam to powtórzyć? Nikt nawet nie pomyślał, żeby go internować. Operacyjnie był totalnie bezużyteczny. Ja już skończyłem.

    Po tygodniu dostał maila z pytaniami od żółtodzioba. Były naiwne. Wkurwił się. „Jeśli nie odpisze Pan do piątku, to opublikuję artykuł bez Pana wypowiedzi. Pytania były z dupy, np. czy nie żałuje, że pracował w Służbie Bezpieczeństwa, czy zaszkodził komuś, czy pobił kogoś podczas przesłuchania, czy szantażował kogoś. „Co za kurew, szantażuje mnie i sam pyta, czy szantażowałem – pomyślał. Odpisał krótko: „Jestem osobą prywatną. Jeśli w jakikolwiek sposób w publikacji zostanie naruszone moje dobre imię, skieruję sprawę do sądu". Artykuł nie poszedł, ale niepokój został.

    Wiedział, że wcześniej czy później znajdzie się taki dziennikarz – ci coraz nowsi i młodsi mają coraz mniej skrupułów, dla nich PRL to nie filmy Barei, tylko totalna abstrakcja, czarno-biały film, zabawa w kotka i myszkę między bezpieką a Solidarnością – który nawet nie zapyta, po prostu ciurem opublikuje jego teczkę i będzie mieć na wszystko wywalone.

    Pewnego pięknego dnia żółtodziób zaginął. Po kilku miesiącach odwołano poszukiwania. Na cmentarzu przy Grudziądzkiej pochowano pustą trumnę.

    A.

    Tchnijmy nieco oddechu w przestrzeń. Miasta, jak sny, są zbudowane z pragnień i lęków, nawet jeśli wątek ich mowy jest utajony, zasady – absurdalne, perspektywy – złudne, a każda rzecz kryje w sobie inną.

    Mury są jego skórą. Już od momentu, kiedy znikają rusztowania, spocone twarze budowniczych i czerwone od cegieł ich ręce narażone są na skaleczenia i skazy. Blizny na murach miasta nie znikają. Każde krwawienie, każda przerwa i wyłom, nawet zatrzymane, wypełnione i zapomniane, będą zawsze widoczne. Nikt nie znajdzie takich samych cegieł, a nawet jeśli tak się stanie, nikt z pewnością nie odszuka tych samych dłoni, takich samych rusztowań. Mury wkopane na kilka metrów pod ziemię, przy zwłokach niemowląt, utrzymywały miasto w poziomie i pionie. Żaden podmuch wiatru, żadna, nawet najwyższa, fala, nie mogły ich ruszyć. Stały milczące, nie oglądając się na miasto tak, jakby w ogóle nie istniało. Skóra z każdym biciem ratuszowego zegara, z każdym następnym odbiciem się wieży św. Janów w rzece, z każdym wiosennym wdechem i jesiennym wydechem, biciem serca noworodka – wiotczała i traciła swoją elastyczność. Najpierw zupełnie wypłowiała. Powoli pęczniała i stawała się przy tym coraz bardziej przejrzysta. Już z drugiego brzegu widać było kroki na chodnikach, wózki, falujące morza głów. Prześwity odsłaniały witryny sklepów, szyldy zakładów, z daleka wyraźniejszy już był numer tramwaju, a z czasem nawet zawinięty wąs motorniczego. Mury, których nie oszczędzały ani wiatry, ani spojrzenia spacerujących, zdawały się kruszeć. Słońce z dokładnością zegara, krok po kroku, cegła po cegle, obdzielało je promieniami.

    Wystarczyła tylko chwila nieuwagi: dwa lub trzy wypalone cygara, przepalony obrus i kilka podpisów pod wymiętymi stronami, uniesienie kilkunastu rąk do góry. Miasto oddychało pełniej. Od strony fosy, później od Chełmińskiej. Mury nad Wisłą o niczym nie wiedziały, wciąż milczały, aż do momentu, kiedy miasto niemal niezauważalnie zaczęło przechylać się w stronę Bydgoskiego Przedmieścia. Każdego ranka pojawiały się też nieustające do wieczora wstrząsy, drgnienia, wibracje, falowania, wahania. Wystarczył o jeden za dużo wóz, mężczyzna z dwiema walizkami, dwa tramwaje mijające się na Kopernika czy nowa, lśniąca proteza Janczaka.

    Na leniwie płynącą wodę spoglądały groźne oczy strzelnic tak, jakby chciały zbliżyć się do niej, dotknąć, oswoić swoją wieczną suchość, płowiejącą czerwień. Grozić zdawały się też kasztanowce, a w ich gałęziach całe roje much i komarów, które każdego letniego poranka wybierały się na miasto, nieustannie goniąc za pannami w przyciasnych uniformach pokropionymi zbyt intensywnymi perfumami. Starcy przyglądali się robotnikom, grożąc im swoimi długimi palcami. Przylizywali swoje siwe włosy, kobiety zaczesywały za uszy. Dzieci ustać nie mogły, jak to dzieci, kręciły się, biegały, roznosząc piach i czerwonawy, ceglany pył. Nad tłumem unosił się kurz, który powoli opadał na spocone ciała, unosiły się też rozmowy, a raczej ich szmer, w którym nie dało się rozpoznać żadnego słowa. One też pod wieczór opadały, podobnie jak emocje, które uciekały przez kratki w wannach i prysznicach wraz z piaskiem i potem.

    Mury od strony fosy, a później też od Chełmińskiej, zaczęły przypominać zęby starego Janczaka. Poczerniałe końce wielu wprawiały w drżenie. Martwa ziemia nie potrzebowała wiele, wystarczyło trochę słońca, kilka nasion, kilka młodych drzewek i ogrodnik, który codziennie wieczorem je doglądał. Zaczęło wiać. W mieście zapanował ruch. Nie kończyły się pielgrzymki papierków od cukierków, różnego kroju liści, zgubionych chustek, o których nikt już nie pamięta, pojedynczych włosów gubionych przez panny przy porannym rozczesywaniu. Nic już nie miało tej samej postaci, co wcześniej. Szyldy i okiennice zużywały się szybciej, nie wędrował już ulicami zapach świeżych bochnów chleba, ani kwiatów od wiecznie niezadowolonych kwiaciarek, ani też krochmalonych prześcieradeł schnących na strychach. Ludzie trochę przyspieszyli kroku, jakby wiatr wszystkich do czegoś gonił. Nie wiadomo, skąd pojawiły się przeciągi, których wcześniej mieszkańcy nie znali. Wprawiały w ruch mieszkania i wszystkie przedmioty, które chroniły kamienice przed poderwaniem w niebo. Czas jakby przyspieszył. Krótka wskazówka na ratuszowym zegarze nie nadążała za długą. Dzwony biły prawie nieustannie, kiszki niemal po pstryknięciu palcami wypełniały się mięsem, bochenki rosły w kilka sekund, dzieci od razu po urodzeniu mówiły: „Mama, „Tata, „Baba i „Dada.

    Ale w pewnym momencie miasto – przypominające z daleka talerzyk z wgłębieniem na filiżankę – zaczęło tracić równowagę i przechylać się w różne strony w zupełnie nieznanym rytmie. W drżenie, wibracje, tiki, dygot, ciarki i dreszcze zaczęły je wprawiać błahe czynności. Ten dobrze naoliwiony mechanizm zaczynał się krztusić. Najstarsi mieszkańcy domyślali się, że może chodzić o to, że wraz ze wzrostem cielska miasta zaczęło się wielkie niwelowanie terenu. Jeszcze nie tak miasto było rozpięte między wzniesieniami: było bliżej bogów, można było je oglądać z wielu różnych perspektyw, a i wschody czy zachody miały znacznie więcej uroku niż teraz. Teraz wszystko jest płaskie, na jednym poziomie. Co więcej – wewnątrz tego tworu – tworzył się lejek, wokół którego gromadziły się niezastygłe emocje, niewykrzyczane przekleństwa, kompleksy dziewcząt z dobrych i złych domów, niespełnione żądze kochanków i małżonków. Jak wcześniej można było liczyć na przeciągi, tak teraz atmosfera z roku na rok gęstniała. Kilkusetletnie mury kumulowały tę niezdrową energię.

    Z każdym kolejnym budynkiem – każdy był jak kubek w kubek – zmniejszała się perspektywa. Twarze też wydawały się do siebie coraz bardziej podobne. Zaczęły rosnąć sznury aut, kolejki do sklepów, a na ulice rozlewała się szara magma, która momentalnie stygła.

    Te góry, pagórki i wzniesienia zostały jednak w ludziach. Góra – choć teren był równy jak stół – nadal była Górą i siedziała w jej mieszkańcach. W ich gestach, słowach, spojrzeniach, większych i wyższych domach, lepszych samochodach i oczywiście w portfelach. Na Nizinnej nie było inaczej – do niedawna był wielki rów, gdzie wrzucano zwłoki noworodków, starców i całe zapasy żółci i płynów ustrojowych – tam także pewnego pięknego dnia wjechał ciężki sprzęt i wszystko wyrównał. Mieszkańcy Nizinnej zaczęli chodzić z wysoko podniesionymi głowami, najpewniej czuli się na grupie, na zebraniach, zjazdach i wiecach, dorobili się ciemnych łazienek i dusznych kuchni, ale w środku siedział w nich dalej wielki rów, którego nikt nie potrafił zasypać. Wielki rów nie siedział w ich psujących się zębach, zawszawionych dzieciach czy w brudzie pod paznokciami, on krążył po wszystkich naczyniach krwionośnych jak tlen.

    3.

    Byli już na Starówce. Zawsze gdy zbliżali się do kolejnej roboty, Gawłowi stawały przed oczyma przerażone oczy kasjerek, ekspedientek, ochroniarzy i przypadkowych ludzi. W uszach miał pisk dziesięciolatki z Góry, która tak się ich przestraszyła, że nijak nie dało się jej uciszyć, i przeraźliwe stękanie 80-latka, który za nic w świecie nie chciał oddać emerytury. Na takich działa tylko jedno. Szybkie i mocne uderzenie kolbą w kark.

    Paweł kilkanaście lat ćwiczył różne sztuki walki. Gaweł był noga. Przed rozwodem na raty wiązał buty. Musiał się nieźle nagimnastykować, żeby stojąc na baczność, zobaczyć swoje stopy i penisa. Był obleśnie gruby. Bo grubym można być na różne sposoby. Możesz wyglądać jak ludzik Michelin. Możesz być zbity i jędrny. Ale możesz też się obleśnie przelewać i kolekcjonować kolejne fałdy i fałdki. Niemiłosiernie się pocić, zawsze i wszędzie. Gaweł najbardziej nie lubił zostawiać mokrych placów na fryzjerskim fotelu, w którym wypełniał wszelkie zakamarki. Dlatego też za każdym razem, po zakończeniu strzyżenia, wiercił się, aby wytrzeć pot. Wszystko jednak zmieniło się po rozwodzie, kiedy wziął się za siebie.

    – My chyba nie jesteśmy z jednego ojca i matki – cykał Paweł na Gawła, kiedy uczył go różnej maści sztuczek i ciosów. Takich „w razie czego".

    – Najlepszy efekt daje zwykły

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1