Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

W osiemdziesiąt dni od nienawiści do miłości
W osiemdziesiąt dni od nienawiści do miłości
W osiemdziesiąt dni od nienawiści do miłości
Ebook834 pages12 hours

W osiemdziesiąt dni od nienawiści do miłości

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Bohaterka książki doświadcza głębokiego kryzysu, utraciwszy wiarę, że potrafi zbudować szczęśliwy związek. Nie ma pojęcia, gdzie tkwi błąd, który przywodzi ją ciągle do miejsca, w którym – pomimo obecności drugiego człowieka – czuje się samotna i nieszczęśliwa. Teraz znowu staje przed dylematem czy odejść czy zostać. Choć kusi ją wizja przyniesienia sobie szybkiej ulgi przy pomocy chirurgicznego cięcia, tym razem postanawia jednak wziąć odpowiedzialność za relację, którą powołała do życia i człowieka, którego "oswoiła". Pełna wątpliwości czy da się z ledwo tlącego patyczka rozniecić ognisko, przy którym zdołają się ogrzać dwie osoby, wie jednak, że żyć, jak dotychczas, już nie może i nie chce. Wyrusza na poszukiwanie "sprawcy" porażek jej romantycznych relacji. Na tę podróż daje sobie osiemdziesiąt dni, a jej wehikułem staje się dziennik. Droga jest wyboista i stroma, obfituje w liczne niespodzianki – wiele "trupów" wypada z otwieranych tu i ówdzie szaf, które musi jednak otworzyć, aby przedostać się do kolejnej komnaty labiryntu, za którym czeka na nią upragnione rozwiązanie. Brnąc z trudem do celu, rodzi się na nowo, wyrastając z historii swojej rodziny, losów kobiet, swojego polskiego rodowodu czy tkanki Europy i świata. Aby zrozumieć sens tego, co się dzieje w jej życiu, sięga po szerszy kontekst – przygląda się dynamice i mechanizmom wojny rosyjsko – ukraińskiej, przeplatając wątki dobrej analizy sytuacji przez osnowę własnego życia. Niesamowicie ciekawa historia wewnętrznej podróży, która zaczyna się od desperackiego postanowienia, żeby  w pełni świadomie wziąć ster życia w swoje ręce, zamiast odtwarzać powtarzalne schematy z przeszłości i stworzyć tym razem – nie, jak dotąd, przewidywalnie niefortunną – ale zupełnie nową, szczęśliwą przyszłość.

 

Książka – pozornie – o codziennych zmaganiach z niepoddającą się łatwo materią, również własnych uczuć bohaterki, jest kopalnią metafizyki, zgrabnie łączącą ziemskość z subtelną domeną ducha, przeprowadzającą czytelnika ze świata dualizmu do jedności. Jest jak warsztat praktycznego zastosowania nauk rozwoju osobistego i duchowego w codziennym życiu, poszukiwaniem idealnej harmonii pomiędzy wypowiadaną w porannym pośpiechu porcją pretensji a poruszeniem serca na widok … czasem upierdliwego człowieka, z którym się dzieli życie. Książka dociera do najgłębszych tęsknot ludzkiego serca, pomimo jednak dotykania tematów niełatwych i bolesnych, szarpiących za metaforyczne trzewia, pełna jest wyrafinowanego, zaskakującego humoru i lekkości. Układa się w dwie wyraźne warstwy – jedna, na powierzchni, opowiada historię życia i zmagań głównej bohaterki, a druga, ukryta wewnątrz – jest drogą jej alchemicznej przemiany, która wiedzie ją z dualnego świata nienawiści i miłości, tam, gdzie przekonuje się, że nie ma czego wybaczać, a zło, czynione nieświadomie, okazuje się jedynie miłością w przebraniu.

LanguageJęzyk polski
Release dateNov 15, 2023
ISBN9798223957850
W osiemdziesiąt dni od nienawiści do miłości

Read more from Agnieszka Pareto

Related to W osiemdziesiąt dni od nienawiści do miłości

Related ebooks

Related categories

Reviews for W osiemdziesiąt dni od nienawiści do miłości

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    W osiemdziesiąt dni od nienawiści do miłości - Agnieszka Pareto

    Kiedy odejście już nic nie da

    ––––––––

    Zastanawiam się, skąd w ogóle wpadłam na pomysł tego dziennika. Bo co ma dziennik do tego, że czuję się nieszczęśliwa w moim kolejnym związku? Czy pisanie o swoim nieszczęściu może je zmienić w szczęście? Co by mi to niby miało dać? Jestem nieszczęśliwa, więc skoro zrobiłam wszystko, co się dało, i nadal nic, to może powinnam sobie dać spokój, prawda? Proste? Proste. Odejść. Zwinąć się. Zniknąć. Nie podoba się – to idź, człowieku, w cholerę. Nie męcz się, a przy okazji – nie męcz tego drugiego. Komu to potrzebne?

    No niby tak. Wydaje się to rzeczywiście proste. I niewątpliwie logiczne. Tylko że taka mądra, to ja już byłam parę razy właśnie. I nie potrzebuję szóstego zmysłu, żeby wywnioskować, że rzucanie kolejnych facetów w moim życiu nic mi dotąd nie dało i jeśli nie pójdę tym razem inną ścieżką, to być może – wybierając stary sposób – na moment poczuję bryzę wolności od tego, co jest i co mnie boli, ale za chwilę poznam kogoś, kto wyda mi się zupełnie inny, i dam się znowu omamić, a za niedługo historia się powtórzy co do joty. Bo za każdym razem się powtarza. Jak jakieś błędne koło.

    Wiele razy wcześniej odchodziłam i zawsze prędzej czy później trafiałam na gościa, z którym znów wpadałam w pułapkę nieszczęścia i samotności. Jednego z najboleśniejszych rodzajów samotności, jak dla mnie – samotności w związku dwojga ludzi.

    Z jakichś przyczyn, nigdy dotąd nie udało mi się doświadczyć relacji z mężczyzną, w której czułabym się szczęśliwa. Domyślam się, iż musiało mi w tych związkach brakować jakiegoś niezbędnego elementu, bez którego nie mogłam w nich funkcjonować, którego istoty jednak nigdy do końca nie udało mi się uchwycić. Tkwiłam też w dziwnym przekonaniu, które, nie wiem skąd mi się wzięło, że uzupełnianie czy wypełnianie tego braku, to robota dla faceta i że to on powinien rozpoznawać instynktownie, czego mi potrzeba – dlatego też z ich indolencją w tej materii i przetrąconym męskim instynktem wiązałam to, że ciągle się to nie udaje. Nie, żebym psy wieszała wyłącznie na nich, bo na przykład mojej babskiej ignorancji przypisywałam kiepski dobór kandydatów na życiowych towarzyszy.

    Wierząc, iż źródłem mojego nieszczęścia jest nieodmiennie to, że on taki jest i że znowu tego nie rozpoznałam w fazie słodyczy i wzajemnego mizdrzenia, ponownie wpadałam w sidła, szamotałam się bezsilnie i bezrozumnie, obwiniając w myślach każdego kolejnego o to, jaki jest nieudolny w próbach uszczęśliwienia mnie, a siebie o to, że znów dałam się złapać na ten sam stary lep. Niemy żal i głucha, niewypowiedziana nigdy na głos pretensja, że nie okazali się tym, kim pragnęłam, żeby się okazali plus kwestia czasu, a dystans dzielący nasze światy rósł do wielkości astronomicznych, po czym następował rozpad związku i moje z niego nieuchronne odejście. Swoją drogą, to zabawne w tym wszystkim i paradoksalne, że czułam smutek i żal, gdy nie okazali się tacy, jacy mieli być, ale gdyby ktoś mnie wtedy spytał, czego od nich konkretnie oczekuję, prawdopodobnie nie byłabym w stanie wydusić z siebie na ten temat ani jednego sensownego słowa. Wychodzi mi z tego, że musiałam tkwić w przekonaniu, że to, jacy oni mieli być, tak aby spełniać moje wyimaginowane kryteria chodzących ideałów, mieli odgadnąć oni sami, po czym wynik swojej eureki podetkać mi prosto pod nos, najlepiej jeszcze na złotej tacy.

    Nie mam stuprocentowej jasności, dlaczego akurat tym razem zrodziła mi się wątpliwość, czy porzucenie kolejnego związku, w którym nie odnalazłam szczęścia, jest rozwiązaniem słusznym. Dość, że pojawiła się rysa na mojej dotychczasowej pewności, iż być może moje nieszczęście w relacji z facetem niekoniecznie oznacza winę człowieka, z którym aktualnie dzielę życie, czy też moją, związaną z indolencją w jego doborze na mojego życiowego partnera. Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy rzeczywiście jego rolą jest bycie aparatem rentgenowskim, mającym za zadanie prześwietlić moją duszę i dowiedzieć się, czego chcę, nawet jeśli nie wiem tego ja sama, i rzeczoną złotą tacą, na której, kiedy już się dowie, o co mi chodzi, poda mi dokładnie te rzeczy, które mnie uczynią szczęśliwą na wieki.

    W poczuciu beznadziei, nie mając wokół siebie żywej duszy, która potrafiłaby pomóc mi rozplątać skołtunione myśli, nazwać rozterki, zrozumieć ból i smutek, który mnie trawi praktycznie całe życie, i pomóc odzyskać spokój oraz jasność, co z tym dalej, zdecydowałam się zacząć rozmawiać sama z sobą w formie pisemnej, w oczekiwaniu, że nawet jeśli nie dotrę do źródła tego stanu, to przynajmniej samo wypowiedzenie na głos, a właściwie zobaczenie czarno na białym, tego wszystkiego, co mnie dręczy, przyniesie mi ulgę, której potrzebuję jak kania dżdżu.

    Być może zabrzmi to dziwnie, ale jedną z dość istotnych okoliczności, które przemówiły za tym, abym dała sobie i jemu trochę czasu, zanim go porzucę, jest fakt, że tym razem jestem z facetem, który nie wydaje się być dla mnie jednoznacznie niedobry, jacy w większości okazali się jego poprzednicy. Wprawdzie nie wiem na razie, o co mi chodzi i czego mi relacja z nim tak bardzo nie dostarcza, ale przynajmniej w mojej ocenie jest dobrym człowiekiem. Poza tym – wiem, że zabrzmi to jeszcze dziwniej w kontekście mojej nieszczęśliwości – sprawia wrażenie dość zafascynowanego moją osobą i takiego, przy którym, przynajmniej potencjalnie i w teorii, mogę być w znacznym stopniu sobą, bez narażania się na jego emocjonalny lód i odrzucenie. I który, w dodatku, porzucił dla mnie bez wahania swoje poprzednie życie. Nie mogłabym liczyć na więcej powodów do szczęścia jako kobieta i człowiek w ogóle! Fakt, iż mimo to czuję się nieszczęśliwa i samotna, czyni z tej sprawy tym bardziej kryminalną zagadkę, godną rozwikłania, a partnera – osobę wartą nie porzucenia, ot, tak, bez próby dogłębnego zbadania, co tu jest w ogóle grane. Dla mnie samej niemal graniczy z absurdem sama idea zostawiania kogoś, kto cię z wszelkim prawdopodobieństwem ubóstwia, ale co nie tylko cię nie uszczęśliwia, ale wręcz z każdym dniem wpędza coraz głębiej w czeluść depresji. Gdzie Rzym, gdzie Krym? Postanowiłam więc twardo, że mu tego nie zrobię, zanim się nie dowiem.

    Niewykluczone, że też popełniam jakiś błąd w samej jego ocenie i postrzegam go zbyt pozytywnie. Wszakże moją duszę nieustannie coś podtruwa w jego towarzystwie i to jego obecność przywołuje moje demony, więc ewidentnie coś musi zgrzytać w trybach tej zębatki. To, że w tej chwili nie widzę co, nie oznacza, że tego nie ma, ale że widocznie znajduje się to na obecnie dla mnie niedostępnym, wyższym poziomie subtelności, który trudno mi uchwycić bez próby zgłębienia składu tej toksycznej substancji. Cokolwiek to jest, trucizna ta daje znać o sobie wyłącznie w jego kompanii. Coś po prostu musi być na rzeczy.

    Na pewno różni ten związek od moich poprzednich to, że z tym gościem mam wiele wspólnego gruntu, bo wyznajemy sporo podobnych wartości i wkurzają nas te same kwestie, poza tym, że mnie wkurza sporo w nim, co nie wkurza jego samego, ale to na razie pominę. Miałabym wyrzuty sumienia i czułabym się nie fair wobec niego oraz wobec siebie, rezygnując z tego, co, jak by na to nie spojrzeć, podoba mi się w naszym byciu razem, nawet jeśli skrywa się pod tym jakieś drugie, być może mroczne, dno.

    Podobnie jak Mały Książę ze znanej opowieści[1], który  oswoił lisa, tak i ja stałam się odpowiedzialna za to, co oswoiłam, dlatego jestem przekonana, że zrobiłabym niewiarygodne świństwo, nie wziąwszy na warsztat tego, co się pomiędzy nami dzieje i nie usiłując dociec, co jest faktycznym źródłem mojego w nim nieszczęścia i poczucia dojmującej samotności, choć facet jest na wyciągnięcie ręki, a czasem nawet bliżej – mówiąc geograficznie.

    Miałam wprawdzie jeszcze przez chwilę zerojedynkową myśl, że może rzucę go tymczasowo i zbadam przyczyny mojego, pogarszającego się z dnia na dzień stanu, na odległość, zawieszając po prostu bycie parą na czas do odwołania, kiedy jednak wyobraziłam sobie tą laboratoryjną niemal sytuację, a faceta, którego tak potraktuję, jak szczura w terrarium, poddawanego obserwacji – zrobiło mi się przykro i żal. Przykro za siebie, że wzięłam to w ogóle pod uwagę, a żal jego – że ... wzięłam to w ogóle pod uwagę. Choć jest też całkiem prawdopodobne, że jestem ofiarą syndromu sztokholmskiego i żal mi monstrum, które wzbudza moją litość, bazując na mojej skrzywionej emocjonalnie psychice.

    W znanym mi odruchu samoobrony przed dyskomfortem wykazuję dość silne tendencje separatystyczne, ale wiedząc z przeszłości, do jakich skutków prowadzą, nie pozwalam im wziąć nade mną góry, pozwalam natomiast zadziałać tym razem innej części mnie – badacza i poszukiwacza przygód – a może tylko dziury w całym – i pozostać w gnieździe os, celem przyjrzenia im się w tak zwanej akcji. Laboratorium nie zapewniłoby, niewątpliwie, takich warunków i nie dostarczyło odpowiednio wiarygodnego materiału badawczego, takiego jak żywa tkanka ludzkiej relacji, że się tak wyrażę.

    Swoją drogą, ewentualne skłonności wampiryczne mojego partnera – jeśli je faktycznie ma, bo mogłam też paść ofiarą urojeń w tej materii – mogą być u niego całkowicie nieświadome. Co nie zmienia faktu, że jeśli mnie podsysa, potrzebuję tę słomkę koktajlową namierzyć i ukrócić proceder traktowania mnie jak szklanki barowej z krwawą Mary. Aby jednak prześwietlić ten temat, czuję, że nie powinnam nas terytorialnie rozdzielać. Potrzebuję zwykłych, codziennych, świeżych porcji irytacji, niesmaku, zawiedzionych oczekiwań i nadziei, opadania rąk, niewiary w to, co widzę i słyszę i tym podobnego materiału do analizy.

    Czuję, że wkraczam na grunt, po którym jeszcze nigdy nie stąpałam, więc nie do końca wiem, co mnie czeka. Być może będę zmuszona skonfrontować się z jakimiś nieładnymi rzeczami, które dotąd zamiatałam pod dywan? Mam niejasne przeczucie, że drążąc niektóre tematy, mogę otworzyć jakąś puszkę Pandory i coś zobaczyć, czego nie da się cofnąć i z czym, zupełnie jak z pająkiem, który wylazł spod szafy, trzeba będzie coś ostatecznie zrobić. żeby nie wlazł pod nią z powrotem, bo później nigdy nie będę mieć pewności czy tam nadal siedzi czy już sobie poszedł – strach będzie taki sam, tylko że jeden z nich kompletnie bez sensu.

    Muszę sobie zaserwować jakiś reset mózgu, bo organ ten przestał być wydolny w zarządzaniu moim życiem. Jeśli był kiedykolwiek. Potrzebuję wylać na coś jego zawartość i pogrzebać w niej patykiem, patrząc na to, co się wylało, z innej niż dotychczasowa, perspektywy. Dziennik wydaje się do tego niezłą opcją. Może dzięki niemu odkryję, że uległam iluzji i wszystko, o co drę szaty, tkwiło wyłącznie w moich zwojach?

    Cokolwiek się wydarzy, nie potrwa to dzień ani dwa. Pewnie jeszcze trochę musi mnie poboleć, zanim trafię na ślad jakichś znieczulających odkryć. Tylko co, jeśli będzie gorzej? Wolę jednak o tym teraz nie myśleć. Na dziś wybieram opcję nikłej nadziei, że dobre wyjście gdzieś jest i mam szansę je odnaleźć. Z całą pewnością nie jest to nic, co znam, bo tym – dochodzę jedynie do ciemnego, pustego pomieszczenia bez okien i drzwi.

    Nawet ostatnio przestało mnie za bardzo obchodzić jak je znajdę. Po prostu wiem, że muszę zacząć działać. Zabrać się do tego z jakiejkolwiek strony. Kiedy nie wiesz, dokąd iść, wszystkie drogi cię tam zaprowadzą[2].

    Zaczynam więc. Trochę się boję, bo się nauczyłam, że nowe, to synonim strasznego i złego. To dość słaby start, ale pocieszam się, że i tak nie mam nic do stracenia.

    Magnes na ciągle takich samych mężczyzn

    ––––––––

    Musiało minąć wiele lat cierpienia z racji dzielenia życia z facetami, z którymi trudno było mi wytrzymać dłużej niż godzinę, abym mogła sobie wreszcie uświadomić, że czas się tym zająć na poważnie. Wiem już, że ileś razy podjęłam decyzję, która w dłuższej perspektywie okazała się kopią poprzedniej, pomimo całkiem solidnych pozorów. Ta wiedza, to niby nie tak mało, jak na początek, ale też niestety nie za wiele. Do wyjaśnienia pozostaje mi wielkie dlaczego podejmowałam takie autodestrukcyjne decyzje, bo tylko wtedy, kiedy się tego dowiem, będę mogła pójść całkiem inną drogą niż wszystkie poprzednie i albo uratować ten związek albo całkiem świadomie go porzucić. I być może okaże się to zadaniem dla Einsteina. Nie wiem. Zawsze, najwyraźniej, działałam na jakimś fatalnym w skutkach autopilocie i nie mam pojęcia, jak go wyłączyć, kiedy, co rusz, pakuje mnie na rafy i rozbija o skały. Jak na razie, jest to dla mnie bardzo wysoki poziom subtelności i wielka niewiadoma. Ale nie mam wyjścia. Wszystko, co znane, wypróbowałam. I jestem w czarnej... dziurze.

    Wiedząc, że odejście nic nie da, jeśli nie podejmę próby zbadania, o co z tym moim (nie)szczęściem we dwoje chodzi, postanowiłam dać sobie i obecnemu w moim życiu mężczyźnie osiemdziesiąt dni na znalezienie tego, czego szukam – czy w sobie czy w nim, czy obojętnie gdzie i po upływie tego czasu – jeśli uda mi się to odnaleźć – zacząć się wspólnie cieszyć z tego odkrycia albo – poczekać na otwarcie kolejnej klapki w mózgu i kiedy to nastąpi – rzucić się w nowym kierunku – wysoce prawdopodobne, że wiodącym w stronę definitywnego rozstania.

    Dlaczego akurat osiemdziesiąt dni? A, bo tak mi jakoś samo przyszło. Niewykluczone, że jako pokłosie mojej dziecięcej książkowej fascynacji – jednej z powieści Juliusza Verne’a[3], której główny bohater tyle akurat czasu potrzebował, aby objechać cały świat i wrócić do miejsca, z którego wyruszył. Geograficznie. Bo mentalnie, duchowo i na wszelkich innych poziomach dotarł do zupełnie innego miejsca na swojej wewnętrznej mapie. Jako kompletnie inny człowiek. Podróż, jaką odbył, odmieniła go i nadała jego życiu nowy sens. Po cichu liczę na podobny efekt.

    Spodobała mi się symbolika tej podróży. Nie zamierzam, podobnie jak główny bohater, wyruszyć w podróż dosłownie, ale objechać świat, w którym żyję, zaglądając po drodze w każdy jego kąt i zakamarek. Myślę, że jest to taka ilość czasu, która umożliwi mi – kiedy już z niej powrócę, spojrzeć na wszystko innym okiem i w innym już świetle ujrzeć siebie, partnera, nasz związek i prawdopodobnie moje i nasze wspólne życie w ogóle. Czy po tej podróży będzie ono nadal wspólne? Tego nie wiem, ale otwieram się również i na ewentualność, że nie. Nie chcę się na siłę przywiązywać do żadnego z rozwiązań, bo nie wiem, które okaże się właściwe. Gdzieś głęboko czuję, że będę to wiedzieć, kiedy wrócę.

    Wyruszenie w tą podróż stało się dla mnie koniecznością. Coś niewidzialnego pcha mnie do niej, jak gdybym zbyt długo przebywała pod wodą, wstrzymując oddech i teraz w panice płynę ku powierzchni, żeby zaczerpnąć powietrza, nie będąc pewną, czy zdążę, zanim będzie za późno.

    Chcę i potrzebuję dać sobie i nam obydwojgu (choć mój partner nie wie, że mam taki zamiar) podróż dookoła naszego świata, w czasie której zamierzam zwiedzić miejsca, w których już byłam, ale przyjrzeć im się dzisiejszym okiem oraz dotrzeć tam, gdzie pojawię się po raz pierwszy w życiu. Podróż tę zamierzam odbyć wewnątrz siebie. Czy w tym czasie dokądś się fizycznie wybiorę? Nie wiem. Nie mam żadnych planów. To zresztą nie ma znaczenia. Moja wyprawa odbędzie się nawet jeśli nie opuszczę, metaforycznie rzecz ujmując, własnej wygodnej kanapy. Jedyne, co zaplanowałam, to fakt, że w nią wyruszam oraz to, jak długo przewiduję w niej być do czasu powrotu.

    Osiemdziesiąt dni. Myślę, że to wystarczy. Samotność we dwoje, którą w tej chwili i tak przeżywam, będzie łatwiejsza do zniesienia, jeśli nadam jej jakiś sens – ustawienie się w roli poszukiwacza tego, co przywraca rzeczom porządek. Zamierzam moją samotność we dwoje poddać obserwacji, tak jak obserwuje się zjawisko czy żywą istotę, aby zrozumieć reguły i prawidłowości, według których funkcjonuje. Być może – zrozumiawszy nagle, skąd się wzięła i dlaczego jest taka bolesna – wykrzyknę Eureka! i wiedząc już, co ją spowodowało, znajdę sposób na osuszenie jej źródła. Może samo to wystarczy, aby samoistnie dokonała się transformacja w razem?

    Jeśli jej źródła nie znajdę – podejrzewam, że wtedy odejdę, bo łatwiej mi będzie znosić samotność w samotności niż każdego dnia czuć dramat dwojga ludzi, którzy, będąc od siebie na wyciągnięcie ręki, żyją w odległości lat świetlnych.

    Osiemdziesiąt dni na odnalezienie mężczyzny mojego życia. Czuję, że jestem już gotowa na wyruszenie w tą podróż i jakiekolwiek będzie jej zakończenie, wiem i nie umiem tego nijak logicznie uzasadnić, że jej cel nawet nie będzie miał związku z tym, że będziemy razem czy nie. Gdzieś w głębi siebie czuję, że nie na tym kompletnie polega nasz czy może tylko mój problem. Być może – nazywając tę podróż poszukiwaniem mężczyzny mojego życia, szukam spokoju ducha, którego spodziewam się zaznać, gdy to, czego szukam całe życie, odnajdę... być może nawet gdzieś w sobie.

    Dzień 1

    brać czy dawać – oto jest pytanie

    ––––––––

    Przeczytałam gdzieś kiedyś zdanie, które bardzo mnie poruszyło. Mężczyzna, aby wypełnić w życiu swoją misję mężczyzny, musi nauczyć się dawać, a kobieta – przyjmować. Z jakichś względów zatrzęsło to moim ówczesnym światem w posadach. Poczułam nagle, że to proste zdanie ma jakąś niesamowitą, porządkującą moc i odkąd je przeczytałam, coś we mnie obudziło pewną niewysłowioną tęsknotę, niczym za powrotem do domu, w którym się nie było całe lata. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, czym ona dokładnie jest, poczułam jednak nagle wyraźnie, że w zetknięciu z tym stwierdzeniem, cały mój dotychczasowy światopogląd, który przyjęłam jako jedyny słuszny, funkcjonujący w moim życiu od dzieciństwa, jest jak ciasne ubranie, źle skrojone i w ogóle nie na mój rozmiar, od samego początku. Dotarło do mnie, że zawsze czułam jakiś dyskomfort, nosząc je, ale nigdy nie miałam okazji sobie uzmysłowić, skąd on się bierze i – co najważniejsze – że nie jest on normalny, choć wydawał się tak oczywisty w mojej rodzinie, jak jakiś niefortunny punkt odniesienia, według którego w naszym świecie mierzyło się wszystko, co istnieje.

    Nie wiedziałam wówczas, że otarłam się o prawdę, jedno z uniwersalnych praw, z którymi zetknięcie przywraca porządek tam, gdzie go dotąd nie było. Wystarczy na krótko jej doświadczyć, aby nic już od tego momentu nie było takie samo.

    W moim dotychczasowym życiu dający mężczyzna, to był oksymoron. Dawanie było wyłącznie domeną kobiety. Mężczyzna zjawiał się jedynie, żeby brać, żądać i wymagać, a kobieta – jeśli chciała mieć mężczyznę u swego boku – musiała mu się całkowicie podporządkować i wylewać z siebie zdrój dóbr, dwadzieścia cztery godziny na dobę. W przeciwnym razie nie mogła liczyć na jego lojalność i sama będąc sobie winną, patrzeć jak swoje względy zaczyna ofiarować innej, lepiej rozumiejącej reguły tej gry.

    Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że nawet konstrukcja ludzkiej biologii (mam na myśli nasze organy płciowe) zakłada kobiece branie i męskie dawanie, które realizuje się w akcie intymnego połączenia obu płci, ujrzałam przerażający obraz: kompletne odwrócenie tych ról w realnym życiu całej ludzkości i wynikający z tej tragicznej pomyłki akt globalnej przemocy. W imię tego błędnego odczytania, a zatem i używania ludzkiej natury, kobiety, aby utrzymywać przy sobie mężczyzn, od wieków prześcigiwały się w dawaniu im z siebie i siebie w przeróżnej postaci, aż nie pozostawało im nic. Całe ich życie, od urodzenia do śmierci, to był jeden wielki akt rozdawnictwa, w wyniku którego zawsze w jakimś momencie – wyssane do cna – w goryczy, żalu i bolesnym niezrozumieniu swojej natury – mając już tylko pusty bak, i tak patrzyły na odchodzące do innych kobiet sylwetki swoich mężczyzn, przekonane, że dzieje się tak dlatego, iż zapewne dawały za mało. A nawet jeśli mężczyzna nie miał akurat do kogo odejść i zostawał, żądając i domagając się – w ignorancji co do założeń własnej konstrukcji – to kiedy nie dostawał tyle, ile go zadowalało – znęcał się nad wyzutą ze wszystkiego dawczynią za jej nieudolność w dawaniu jeszcze więcej.

    Zrobiło mi się przejmująco smutno, bo ta prawda, która, niczym prąd, poraziła każdą moja komórkę, uświadomiła mi, czym żyłam przez tyle lat i za czym uganiałam się, wydzierając każdego dnia kawałki siebie w pogoni za strzępami i ochłapami czyjejś uwagi. W moim akurat przypadku nie odnosiło się to do zatrzymania przy mnie mężczyzny jako takiego, gdyż ci trzymali się mnie dość kurczowo, ale żebractwem o jakość kontaktu, porozumieniem dusz i wspólnym, a nie oddzielnym życiem, mającym tylko takowego pozory, bo przebiegało pod wspólnym dachem. Z niezrozumieniem, godnym zdecydowanie lepszej sprawy, każdego dnia odtańcowywałam wokół moich partnerów balet z Jeziora Łabędziego i dogadzałam im pod każdym możliwym względem, w zamian jednak nie tylko nie dostawałam tego, czego łaknęła moja dusza, ale na dodatek rozpuszczałam każdego z nich po kolei jak dziadowski bicz. Mościli się w królewskiej wygodzie, jaką im zapewniałam i pławili jak pączki w maśle, nie żywiąc grama domysłu, że otrzymywane przez nich dobro warte jest zapłaty. A ja, durna, czekałam, zamiast się domagać, bo byłam – o, zgrozo – zbyt dumna, żeby się upominać o coś, co przecież każdy mężczyzna powinien mieć wbudowane przez naturę, niczym chip.  Nigdy nie wpadłam na to, dlaczego tak się dzieje. Moje desperackie próby, żeby akty rozdawnictwa zakończyć albo chociaż zredukować, kończyły się zawsze tak samo: pączek w maśle się obrażał i pozbawiał mnie nawet tej namiastki łaski, którą mi ofiarował, gdy miód i mleko ode mnie płynęły wartkim strumieniem w jego kierunku. Zdezorientowana, zostawałam na placu sama w rozpaczy, skąd wziąć następną dawkę dla pana i władcy, żeby choć te marne okruchy z jego stołu powróciły jako zapłata za moje perły. Czasem udawało mi się go obłaskawić, ale powrót był li tylko do układu jak z szafą grającą – wrzucasz monetę i przez chwilę gra, ale kiedy utwór się kończy, bez kolejnej monety nie zagra ani jedna nutka.

    Prawda okazała się jeszcze smutniejsza, gdy dotarłam do jej głębszych pokładów. Uwaga mężczyzny–partnera w moich związkach, którą kupowałam dawaniem z siebie najlepszego, co miałam, i tak ani nie była do końca przeznaczona dla mnie ani do mnie dopasowana. To nie było coś skrojonego wyłącznie dla mnie. Specjalnie dla mnie. Tylko dla mnie. Była uwagą ogólną, taką jaką dający miał ochotę mi dać, dopóki działała wrzucona moneta. Nawet zwykłe, głupie rozmowy między nami toczyły się tak długo, dopóki dotyczyły tego, co jego interesowało. Gdy chciałam porozmawiać o tym, co mogłoby być ciekawe dla nas obydwojga, że o tym, co interesuje wyłącznie mnie, nawet nie wspomnę, temat zazwyczaj się kończył.

    Dawałam i dawałam i byłam w tym jak narkoman, gotowy sprzedać swą duszę za chwilę haju. Haju spojrzenia mi w oczy, kiedy cokolwiek do niego mówię, okazania wdzięczności za to, co robię i co wkładam do naszego wspólnego koszyka, powiedzenia przepraszam, kiedy łamie mi serce, między poranną kawą a śniadaniem.

    Standard dla związków w moim życiu nie został wytworzony przez wzorce dającego mężczyzny i przyjmującej kobiety. A przynajmniej, dającego cokolwiek poza pieniędzmi. Mój ojciec, podobnie jak jego ojciec, przynosił do domu pensję i nie obchodziło go nic poza tym. Uważał, że cała reszta należy do jego żony. On się już napracował wystarczająco.

    Musiał się tego napatrzeć w rodzinnym domu, choć jego własna matka – jedna z moich babć, mimo iż wprzężona w jego tryby, musiała nie do końca się z tym systemem zgadzać. Na mój niekłamany podziw i szacunek zasłużyła któregoś dnia, kiedy usłyszałam o niej pewną opowieść wigilijną, dobitnie potwierdzającą, że niezależnie od tego, że istniał od generacji, taki podział ról w rodzinie nie był przez babcię uznany jako zadowalający i ewidentnie próbowała zmienić go swoim sposobem, a przynajmniej dać do zrozumienia swojemu mężowi, że coś w nim nie gra. Najwyraźniej babcia miała gorącą krew wojowniczek, ale oprócz pozwolenia sobie na pojedyncze akty buntu wobec nieporządku, poległa w starciu z gigantem dziadkowego i społecznego niezrozumienia, który jej zachowanie przypisał napięciu przedmiesiączkowemu i damskiej histerii, a potem klimakterium.

    Na jedną z wigilijnych wieczerzy przygotowała kolację dla całej rodziny, przy czym na talerzu dziadka położyła zwitek banknotów, które ten był uprzejmy rzucić na stół kuchenny kilka dni wcześniej, po otrzymaniu wypłaty i – swoim zwyczajem – oddalić się w kierunku rynku, aby w towarzystwie kolegów, siedząc beztrosko na ławeczce, oddać się pogawędkom przy aromatycznym dymie licznych – przynajmniej w przypadku dziadka – papierosów. Pewnie babcia miała przez chwilę swój moment tryumfu, mogąc choć w ten sposób sobie powetować samotny trud, stres i wysiłek i dać wyraz tego, co czuła wobec jego zaangażowania w prace nad przygotowaniem świąt Bożego Narodzenia. Dodam, że dziadkowie mieli kilkoro dzieci, babcia uprawiała samodzielnie pole ziemniaków, szyła i, rzecz jasna sprzątała, prała i gotowała, a to wszystko w warunkach braku bieżącej wody i realiach doby lat powojennych. Dla swojej frustracji, muszę przyznać, i tak dała ujście z niesamowitą klasą – może zresztą nazbyt wyrafinowaną, żeby dziadek był w stanie doznać wstrząsu i diametralnie odmienić swoje podejście. Może zrobiło to na nim krótkie wrażenie i przez jakiś czas nieco się w domu poudzielał, ale ponieważ jedna jaskółka czy nawet niewielkie ich stadko nie zdołały uczynić wiosny, sprawy z biegiem tygodni wróciły do dawnej normy. Dlaczego dziadek jej nie pomagał w przygotowaniach do Wigilii i całej pracy w domowym gospodarstwie? Bo przecież nic nie mówiła, że trzeba coś zrobić.

    Druga babcia i drugi dziadek też nie wnieśli do mojego życia prawdy o istocie natury kobiet i mężczyzn. Babcia rozdawała swoją cenną energię na lewo i prawo i zmarła na zawał serca w poczekalni do przychodni, gdyż nie znalazł się nikt, kto by jej pomógł uzyskać szybki dostęp do personelu medycznego, który rozpoznałby jej poważny stan i zdążył uratować życie. Była w takim momencie sama, choć dziesiątki osób w jej otoczeniu przez wiele lat otrzymywało od niej bezcenne dobro w przeróżnej postaci. Dawała i dawała, ale kiedy przyszedł jej koniec – nikt nie pospieszył, aby dać jej.

    Dziadek przeżył ją o około trzydzieści lat, płacząc i żałując przez ten czas, jak to źle ją za jej życia traktował. Choć wnioski wyciągnął prawidłowe, to jednak babci na nic się one już, niestety, nie zdały. Przykre to było bardzo, że dopiero jej śmierć ze zgryzoty i przedawkowania nałogowego rozdawnictwa, otworzyła dziadka na jego męską lekcję. Niestety, z racji faktu, iż obiekt jego darów bawił już w zaświatach, pozostał do śmierci sam z rwącym strumieniem hojności, w którym ostatecznie utonął, biedaczysko, ani nie potrafiąc wykorzystać jego wód ani nie mając już nikogo, wobec kogo mógłby to uczynić.

    Rzeczywiście, męskie dawanie w mojej rodzinie przejawiało się jedynie w formie pieniężnej i owszem, muszę panom oddać, że nie wyłamywali się z tego, obarczając kobiety zupełnie wszystkim. Zarabiali na utrzymanie rodzin – to fakt. Fakt też jednak, że ani tych pieniędzy nie zarabiali zbyt wiele ani też, w dawnych zwłaszcza czasach, nie były one w stanie wyeliminować ciężkiej pracy wokół domu i potomstwa, której za pieniądze nie dało się nijak kupić, a w której to dziedzinie królowały w rodzinie mojego pochodzenia wyłącznie panie. Przy czym słowo królowały nijak w tym znaczeniu nie wiąże się ze splendorem i przywilejami, związanym z pojęciem władczyni, przez to słowo reprezentowanym.

    Mężczyźni za koniec swojego wkładu w system rodzinny uznawali brzęczącą monetę i w swoim znieczuleniu i ślepocie nie widzieli potrzeby dawać niczego więcej. Skoro kobita nic nie gada, to znaczy, że nic nie potrzeba. Zwracanie uwagi na czyjś trud, z którego owoców się korzysta, zauważanie i widzenie człowieka w jego wysiłku i potrzebach, nawet jeśli ten nie mówi o nich wprost i nie prosi jednoznacznie o pomoc  – to był ewidentnie towar deficytowy. A może – i tu czuję chochlika za skórą – widzieli i wiedzieli dokładnie, co jest do zrobienia, ale wychodzili z założenia, że dopóki nie jest głośno przez kobietę nazwane, co, to lepiej samemu o to nie pytać, żeby nie wpaść w pułapkę, zwaną – jak mój ojciec nawet sam zwykł mawiać: Pytaj, pytaj, to się dopytasz. Znaczyło to tyle, że zbytnia ciekawość mężczyzny w materii udziału w gospodarstwie domowym, może skutkować nadmiernym obciążeniem go i wykorzystaniem przez pazerną na wyręczanie jej w obowiązkach niewiastę. Dopóki zatem miała zasznurowane usta tym, że pomoc mężczyzny w domu, to wysoce łaskawa i rzadka opcja i dopóki sam się z tym nie zgłosi, to nie ma prawa go tym obarczać, bo a nuż zwieje i nawet tego nie będzie, co jest, mężczyźni skutecznie chodzili w glorii i chwale jedynych żywicieli rodziny, pozwalając sobie na ignorowanie faktu, iż samymi ich pieniędzmi mogliby sobie jedynie wypchać buty, żeby być wyżsi, gdyby nie kobiety.

    Nie wiem, skąd ta wiedza i umiejętność widzenia cudzych potrzeb wzięła się u mnie, skoro wychowałam się w rodzinie, w której zupełnie nie widziało się drugiego człowieka w kontekście tego, aby mu dać, a nie od niego wziąć. Ojciec, tak samo jak inni znani mi panowie, na pretensje mojej matki, że jej w czymś nie pomógł, odpowiadał zwyczajowo a skąd miałem wiedzieć? – przecież nic nie mówiłaś. No tak, moja matka poślubiła dziecko, które nic nie wie i trzeba mu wszystko powiedzieć i palcem pokazać – inaczej samo na pomysł, co jest do zrobienia, aby dom funkcjonował bez zatonięcia, nie wpadnie. Ciekawe, skąd ona to wiedziała? Babciuuuuu, ty podstępna lisico... (Tylko skąd babcia wiedziała?)

    Obserwując życie w mojej rodzinie jako mała dziewczynka, chłonęłam wszystko, co widziałam i słyszałam, jak gąbka, by potem – nieświadoma, co przez lata nazbierałam, odtworzyć to we własnych związkach i dziwić się, dlaczego, pomimo dawania bez końca, nic nie dostaję w zamian i umieram z głodu już we wstępnym okresie jakiejkolwiek relacji z drugim człowiekiem.

    Nawet taka, wydawałoby się, pierdoła, jak dziś. Siedząc razem z moim partnerem przy porannej kawie, dość entuzjastycznie podzieliłam się z nim istotnym wnioskiem, na który wpadłam przypadkiem poprzedniego wieczoru. Byłam podekscytowana, tym bardziej, że wydawał mi się epokowo odkrywczy w naszych sprawach. Nakręciłam się i pewnie, gdyby poranek był ciemny, rozświetliłabym kuchnię jak żarówka, bez potrzeby włączania lampy. Kiedy skończyłam i zawiesiłam wzrok na jego twarzy, czekając na jego reakcję, w odpowiedzi dostałam dłuższą chwilę milczenia, a potem ... całkowitą zmianę tematu. Zaczął bodajże coś o tym, że w ostatnim tygodniu znowu podskoczyły ceny ropy. Zatkało mnie.

    – Słyszałeś to, co do ciebie mówiłam?

    – Tak.

    – I co ty na to?

    – Nic, rozumiem.

    – Co rozumiesz?

    – No, to co powiedziałaś.

    – A co powiedziałam?

    – No, opisałaś to, do czego doszłaś dzisiejszej nocy.

    – Myślałam, że jakoś się do tego odniesiesz, bo podzieliłam się z tobą tym, co jest dla mnie, a w sumie, to nawet dla nas dość istotne. A ty zacząłeś zupełnie inny temat, tak jakby cię to kompletnie nie interesowało.

    – Nie, po prostu pomyślałem, że skończyłaś. Nie mówiłaś nic o tym, że potrzebujesz mojej opinii na ten temat.

    Poczułam się dziwnie, jakbym się urwała z choinki, a moje zwoje zbiły się do wielkości piłeczki pingpongowej. Czy ze mną jest coś nie tak? Brak mi jakiegoś chromosomu? Zrobiło mi się przykro, bo? Bo co? No, przecież nie zrobił nic złego. Nie poprosiłam go o opinię, to się nie wypowiedział. Zaczął nowy temat. Logiczne? Logiczne. To o co mi chodzi?

    Po chwili zastanowienia pomyślałam jednak, że to, co może być tu na rzeczy, to to, iż mam oczekiwania, że kamień wyciśnie dla mnie kroplę oliwy. Jestem zawiedziona, że od wołu nie otrzymuję nic poza sztuką mięsa. Ulokowałam uczucia w facecie, który nie widzi problemu w rozpoczynaniu nowego tematu bez nawiązania do tego, co mówię, jeśli wyraźnie o to nie poproszę. Bez mojego pytania i naprowadzania, sam z siebie nie jest w stanie wykazać zainteresowania tym, o czym mówię. Nic dziwnego, że jestem mega rozczarowana. Ale chyba bardziej nawet sobą niż nim, że w ogóle się w takie coś wpakowałam.

    Nawet jeszcze gorsza mi myśl przyszła do głowy. A może dlatego nie jest w stanie wykazać zainteresowania, bo go po prostu dla tego, co powiedziałam, ... nie ma? Tylko – jeśli on nie ma zainteresowania tym, co mówię, to czy nie idę za daleko, przypuszczając, że może go też nie mieć dla mnie, jako takiej? No, bo chyba to, co mówię, to dość istotna część mnie. Czy to ma sens?

    To dopiero pierwszy dzień mojego dziennika, a ja już mam ochotę zostawić tego człowieka i wyjść tak, jak stoję. Może przeceniłam tę relację i jego emocjonalne zaangażowanie. Może to za mało, żeby przetrwać we dwoje. Może moje poczucie przyzwoitości, żeby go nie zostawiać, to eufemizm na prawdę, która się nazywa – mam siebie w głębokim poważaniu, bo wybrałam znów ten sam typ zimnego i niedostępnego emocjonalnie gościa, kierującego się wyłącznie intelektem – wierną kopię mojego ojca – i którego, zanim wyjdę,  miałabym ochotę walnąć kijem bejsbolowym przez łeb, a potem trzasnąć drzwiami i nigdy już nie wrócić...

    Chce mi się płakać. Mam jakieś mrzonki na temat relacji. Chciałaby dusza do raju. Jakiejś wzajemności mi się zachciało i zainteresowania. Ciekawości na mój temat ze strony życiowego partnera. A przecież to jest normalne życie, a nie film wytwórni Warner Bros.

    Na logikę, wszystko wydaje się w porządku. Czego się czepiam? Ja mówię, on słucha, po czymi zaczyna zupełnie nowy temat. Można by polemizować, czy to, że on nijak nie nawiązał do tego, co mówiłam, jest jakoś niegrzeczne – w końcu kwestia definicji i pytanie, według jakich niepisanych kanonów towarzyskiej rozmowy miałabym tę grzeczność mierzyć. W końcu nie był chamski, nie powiedział nic konkretnie przykrego. Po prostu nie okazał zainteresowania moim tematem. Naszym tematem. Czymś, co było dla mnie istotne i według wszelkich danych, powinno być również dla niego. A jednak nie był. Przynajmniej dla mnie tak to wyglądało. Czy w takim razie zżymam się, że był szczery i nie udawał, że się interesuje? Przecież kocham szczerość! Dlaczego to, że okazał się szczerze niezainteresowany, tak bardzo mnie obeszło? Co mnie w tym tak zabolało? Dlaczego grunt nagle usunął mi się spod nóg i oczy mi się pocą? Hipokrytka ze mnie jakaś, czy co?

    Boli mnie odcisk, na który nadepnął. Ponownie dałam się wyssać. Wszystko znowu wygląda tak, jakby było w idealnym porządku, tylko ja, nie wiadomo dlaczego, się ciskam. Jak wariatka. Muszę wyjść zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie dam rady wytrzymać z nim w jednym pomieszczeniu.

    Godzinę później...

    Spacer w deszczu przyniósł mi moment eureki. Widocznie przegrzane zwoje potrzebowały dobrej dawki chłodzenia. Ewidentnie przydało się, że zapomniałam parasola.

    Wiem, co mnie w tym zabolało. Co za ulga! Przyszło do mnie nagle w strugach wody, że przesadziłam z tą moją reakcją. Urosła jak kipiące mleko, bo nadałam temu całemu zajściu zbyt duże znaczenie. Tak, to dobre słowo. Raz się chłopina nie rzucił mnie adorować, kiedy się czymś podjarałam, a ja zaraz lecę z grubej rury, że nie jestem dla niego ważna. No chyba jednak jestem, bo po co by sobie gitarę zawracał porzucaniem dla mnie swojego wcześniejszego życia? Nie jestem milionerką i dziedziczką królewskiej fortuny, dla której – mogłabym podejrzewać – zrobił to, żeby spełnić swojej finansowe marzenia.  No i fakt zasadniczy – jest w dużym stopniu podobny do mojego ojca, a ten bywał w sztuce konwersacji mocno kanciasty. Może próbuję zabić komara strzałem z armaty? Jestem dorosła i nie muszę, jak małe dziecko, uzależniać się od tego, czy on ma coś do powiedzenia w mojej kwestii, czy nie. Może dla jakiegoś berbecia w takim momencie byłby to koniec świata. Zignorowanie go znaczyłoby dla niego tyle, co śmierć, i byłoby gorsze od największego nawet zburczenia. Jakim musiałoby być nieistotnym pyłem, skoro Bóg–ojciec i Bogini–matka nie wpadają w dziki zachwyt nad tym, z czym się do nich pofatygował.

    Moja dusza musiała najwyraźniej rzęsistymi strugami deszczu zapłakać nad losem tamtej małej. Duża może już sobie z tym na sucho poradzić. Mały spacer, trzaśnięcie drzwiami i pozamiatane. W końcu, na dobrą sprawę, ja też nie interesuję się wszystkim, co jest ważne dla niego. Może jedyna między nami różnica w tym temacie polega na tym, że zagłębiam się w jego sprawy, żeby mu sprawić przyjemność i poznać go bliżej, nawet jeśli nie szaleję na ich punkcie. Ale może popełniam błąd, przerzucając na niego swoje tęsknoty i daję mu to, co sama chciałabym dostać, a jemu to lata koło nosa?

    Poczułam przyjemną wiotkość mięśni i zmęczenie, ale to był dobry rodzaj zmęczenia. Nie wyczerpanie, ale po prostu zmęczenie. Jakby zeszło ze mnie jakieś duże ciśnienie. Ulga towarzysząca odkryciu, że jadowity wąż, na którego nadepnęłam, okazał się tylko wężem ogrodowym.

    Postanowiłam, że jeszcze dzisiaj poruszę z nim ten temat. Jeśli bym tego nie zrobiła, wyszłoby na to, że od niego wymagam, a sama mam w nosie to, o co jest to całe kruszenie kopii. Uprę się, żeby mnie przestał ignorować i ruszył tyłek, kiedy powierzam mu cząstki siebie. Wprawdzie miałam ochotę jeszcze godzinę temu go uśmiercić, wcześniej uczyniwszy z niego krwawą miazgę, ale szczerze doświadczam błogosławieństwa dystansu, który pozwolił mi tego nie zrobić.

    – Wiesz, o co cię chciałam prosić jak następnym razem ci coś powiem?

    – Tak?

    – Że odniesiesz się jakoś do tego, co ode mnie usłyszałeś. Skomentujesz jakoś. Powiesz swoje zdanie.

    – A co, jeśli nie będę mieć zdania?

    – No, to powiesz mi nawet, że nie wiesz, co powiedzieć, byle byś coś powiedział. Tak jak w walkie–talkie: odbiór powiedz. Że dotarło. No, już szczytem szczęścia będzie dla mnie, jakbyś, nie wiem, pytanie mi jakieś zadał albo, chociaż cokolwiek powiedział, żebym mogła poczuć, że to nie dla ciebie tylko jak brzęczenie much. Rozumiesz? Bo jak nic nie gadasz, a potem zmieniasz temat, to ja to odbieram jakbyś miał to gdzieś. To znaczy – nie zrozum mnie źle – ma prawo cię nie interesować sam temat, ale skoro mnie to interesuje i przychodzę z tym do ciebie, to czy moglibyśmy założyć, że oczekuję jakiejś twojej reakcji?

    – Ależ, kochanie, mnie to interesowało. co powiedziałaś! Nie sądziłem, że potrzebujesz mojego komentarza. Dla mnie nie wymagało to żadnego komentarza. Było dobre takie, jakie było. Nic dodać, nic ująć.

    No, nieźle. A byłam gotowa popełnić mord. Ale i tak ręce opadają.

    – No widzisz, a mi się odpaliły jakieś dziwne rzeczy jak nic nie powiedziałeś, a potem nagle zmieniłeś temat, jakbym była powietrzem. Że to, co mówię, jest dla ciebie nieważne i takie tam.

    – Żartujesz! No co ty! Takie coś ci się odpaliło?! Przecież wiesz, że dla mnie jesteś najważniejsza. I to, co mówisz też!

    – Niby wiem, ale ja tam lubię wzajemność. No taką... wymianę, kapujesz? Właśnie to nawiązanie na przykład – choćby tycie–tycie – do tego, co mówię. Nie przychodzę do ciebie wygłosić przemówienia przecież czy wykład ci zrobić. ..............................

    Chociaż, wiesz co? A może nie w sumie... Może następnym razem, nawet jak nic nie powiesz, to już będę wiedzieć, to co wiem?

    – Niewykluczone, że skoro ja wiem już to, co wiem, to się odezwę? Tylko ... co ci mam wtedy powiedzieć, jeśli mi nic akurat nie przyjdzie do głowy?

    – Nie wiem. To zależy, o czym będę mówić.

    – Hmmm, czyli ty przychodzisz i coś mówisz, a potem ja coś mówię o tym, co powiedziałaś, tak? Tylko ja cały czas mam jedną obawę – że nie będę mieć nic do powiedzenia. Ale też nie chcę ci zrobić przykrości. Jestem trochę w kropce.

    – Nie no, tak jak teraz o tym rozmawiamy, to trochę bez sensu mi się wydaje to moje chcenie, żebyś coś powiedział, jak nie masz co – faktycznie. Przecież ja też nie chcę na siłę od ciebie wyciągać gadania dla samego gadania... Poczekaj... Jakoś tak mi lepiej, że teraz pogadaliśmy. Nawet nie jestem pewna czy chcę coś ustawiać na zapas... Zobaczymy następnym razem, co?

    Rozbawił mnie, swoja drogą. Przypisałam mu złą wolę. No, może nie jest asem konwersacji w tematach, które mnie kręcą, ale to jeszcze nie jest powód, żeby go rzucać. Przynajmniej nie dzisiaj.

    Dzień 2

    nie da się nalać do pełnego dzbana

    ––––––––

    Temat lekcji przyjmowania i przede wszystkim – dawania samej sobie, którą przerobić mają kobiety, aby wypełnić swoją życiową misję, poznałam dopiero w dorosłości. I to bynajmniej nie tej wczesnej, pomaturalnej, tylko raczej tej w okolicach grubo po trzydziestce, choć głośno na temat zmian w kobiecej mentalności zaczęło się robić w pierwszych latach XXI wieku. To znaczy, ruch jako taki zaczął dojrzewać lata wcześniej, ale do mojej świadomości przebił się dopiero  na przełomie końca lat 90–tych XX wieku i w pierwszych latach XXI zaliczył prawdziwy boom w moim życiu. Wiedza o tym, jak zastąpić model matki karmiącej wszystkich i wszystko, aż do jej całkowitego wyzucia z energii i zgorzknienia w rezultacie, kobietą dającą sobie, przyjmującą radośnie od innych i zadowoloną  z życia, zaczęła być wtedy nie tylko powszechnie dostępna, ale wręcz propagowana, a jej źródła nagłaśniane ze wszystkich kierunków.

    W prasie kobiecej i całym nurcie rozwoju osobistego zaroiło się od pozycji zachęcających kobiety do zmiany nastawienia i przeznaczania wartościowego, dedykowanego czasu dla siebie, a nie wyłącznie dla mężów, dzieci i na gospodarstwo domowe. Panie zaczęły być wzywane do pielęgnowania nie tylko ciała, ale i duszy, jako mającej decydujący wpływ na całość żeńskiej istoty. Na rynku, jak grzyby po deszczu, pojawiły się setki i tysiące znawców tematu, którzy otworzyli przed złaknionymi osobistego szczęścia konsumentkami wrota do raju i roztoczyli przed nimi wachlarz nieskończonych ku jego osiągnięciu możliwości. Na stałe weszły do kanonu towarzyskich rozmów klasy średniej pojęcia takie jak medytacja, wizualizacja, SPA, relaks w wonnościach, dźwiękach mis tybetańskich, dotyku kryształów, masaże limfatyczne i inne, o jakich się nie śniło nawet filozofom, zabiegi medycyny alternatywnej, warsztaty rozwojowe, odkrywanie i kultywowanie własnych talentów i zainteresowań, czynny udział w życiu politycznym i społecznym kraju, rozwój kariery zawodowej, kształcenie ustawiczne, a nade wszystko – branie odpowiedzialności za swój wpływ na kształt życia własnego – bezpośrednio, oraz pośrednio – rzeszy innych kobiet i całej ludzkości. Propozycji, co zrobić, aby stać się szczęśliwą kobietą, nie dałoby się zliczyć, jak się jednak miałam przekonać, zabrakło (a przynajmniej ja nigdy na takie nie miałam okazji trafić) pozycji edukujących w temacie jak to przeprowadzić, kiedy w nową erę wchodzi się ze starym śmietnikiem w głowie.

    Zanim jednak dane mi było dojść nawet tylko do tych wniosków, niczym surfer wskoczyłam na falę nowych możliwości w rzeczonej dziedzinie, mającej stanowić moją drogę do szczęścia. Z żarłocznością piranii młóciłam – jedną po drugiej – pozycje poradnikowej, psychologizującej literatury, o której nie śniło się nawet mojej mamie czy babciom, że o kobietach jeszcze wcześniejszych generacji nie wspomnę, a moja głowa zapłonęła ekscytacją, jakie wspaniałe życie mnie czeka, kiedy tylko wdrożę ich złote rady w czyn. Pochłaniałam dzieła amatorów i naukowców, praktyków i teoretyków, którzy wywindowali się na rozwojowej drabinie z nizin duchowej nędzy do nirwany i finansowych oraz wszelkich innych sukcesów, dzięki zmianom, które szeroko opisywali w swoich poradnikach. Zaliczałam seanse filmów edukacyjnych rozmaitego typu i gorliwie brałam udział w rozmaitych warsztatach, uczących nowego stylu myślenia i zarządzania własnym życiem w nowoczesny, idący z duchem czasu, sposób.

    Zachwycałam się, że żyję w epoce, gdzie współczesna kobieta ma na wyciągnięcie ręki te wszystkie wartościowe zasoby, których liczba przyrasta w postępie geometrycznym każdego jednego dnia. Cudownie – myślałam sobie – że świat zaczął się toczyć w takim kierunku.

    Pierwsza fala entuzjazmu i zafascynowania nowością jednak, po stosunkowo krótkim czasie, minęła, zapał do zajęć rozwojowych we mnie przygasł i zaczęły mnie nachodzić pewne myśli, w ślad za którymi pojawił się niepokój i bliżej nieokreślona rozterka. Pomimo wspaniałości i atrakcyjności oraz niewątpliwego waloru tego wszystkiego, do czego ruch rozwoju osobistego kobiet zachęcał, zaczęło mi coraz częściej doskwierać uczucie, że czegoś mi w tym wszystkim brakuje i że pomimo tego bogactwa wyboru, nie mogę nasycić nimi jakiegoś nieokreślonego, ale dość wyraźnego pragnienia, że o spodziewanych zmianach w moim życiu nie wspomnę. Daleko mi wciąż było do spokoju Buddy, bogactw Watykanu, figury Scarlett Johansson czy chociażby uśmiechu Mony Lizy.

    Miałam wrażenie, ładując w siebie to wszystko i łykając łapczywie, że wprawdzie pękam z przepełnienia, ale nadal pozostaję w jakiś sposób nieusatysfakcjonowana. To samo odczucie towarzyszyło mi często, kiedy czując głód, a przynajmniej myśląc, że go czuję, sięgałam po czekoladę i pomimo wchłonięcia całej tabliczki na raz, nie odnotowywałam po tym najmniejszego wrażenia sytości. Prawie jakbym zjadła powietrze, choć miałam świadomość, że kalorii – chyba z milion.

    Dotarło do mnie, że w moim menu musi brakować czegoś, co tę sytość mogłoby mi zapewnić, ale nie miałam najmniejszego pojęcia, co mogłoby tym być. Początkowo ten brak zaspokojenia położyłam na karb nieumiejętnego doboru treści, którymi się karmiłam. Idąc za ciosem tej konkluzji, stopniowo wyeliminowałam więc to, co zdiagnozowałam jako czekoladę w moim zestawie. Znalazłam inne, bogatsze w składniki odżywcze, źródła duchowego rozwoju – zmieniłam tematykę czytanych książek, sięgnęłam po teksty i nauki innych guru. Ale efektem nadal były moje opadające szybko, po krótkiej porcji euforii, skrzydła. Niby wszystko brzmiało cudownie i przekonująco, ja jednak ciągle pozostawałam głodna, a mój niepokój w związku z tym zaczął rosnąć.

    Zauważyłam, że tracę ochotę na więcej treści z tego nurtu i że w gruncie rzeczy zaczynam odczuwać w tym wszystkim, w co się poprzednio, na fali entuzjazmu, tak mocno zaangażowałam, coś dla mnie sztucznego i wymuszonego. Coś mi przestało pasować, a może nawet – i ta myśl wydawała się całkiem prawdziwa –  nie pasowało od samego początku.

    Zmęczona tym ciągłym nienasyceniem, zarzuciłam gorączkowe próby napchania się rozwojowymi atrakcjami i na chwilę zatrzymałam w swoim pędzie. Ten nagły bezruch pozwolił mi dostrzec powód daremności moich wcześniejszych usiłowań. Nie mogłam dojść do tego, czego się spodziewałam nie dlatego, że problemem była treść nauk nurtu rozwoju osobistego czy duchowego sama z siebie i jej odpowiedniość bądź nieodpowiedniość, ale fakt, że nic z tych aktywności, które podejmowałam, nadal nie sięgało do korzeni mojego dotkliwego głodu. Nie wykluczałam jeszcze, że te wszystkie mądrości mogą kiedyś na jakimś etapie mi się przydać, ale wiedziałam już jakimś szóstym zmysłem, że tej bolesnej pustki, którą odczuwałam, nijak nie pomogą mi one wypełnić. Niestety, czym to dręczące odczucie jest i jak je nasycić czy zaspokoić, nie miałam nadal pojęcia. Jedyne więc, do czego wówczas doszłam, to to, że nawet jeśli czekolada rozwojowa wypełni mnie po sufit, to i tak nie jest ona tym, czego faktycznie jestem głodna i dzięki czemu mogę choć zbliżyć się do upragnionego celu.

    Był to całkiem przyzwoity wniosek, który, mimo iż jeszcze nie prowadził wprost do rozwiązania mojego problemu, oszczędzał mi jednak przynajmniej daremnych wysiłków i przykrej niestrawności.

    Całe moje poszukiwania do tego momentu oparte były na założeniu, że sedno tego, z czym się borykałam, stanowiło moje energetyczne rozdawnictwo na lewo i prawo, bez przyjmowania czegokolwiek dla siebie, dla równowagi. Na jego podstawie wywnioskowałam zatem całkiem logicznie, że jeśli postąpię odwrotnie i zacznę dawać sobie oraz przyjmować od innych – problem się rozwiąże automatycznie. Stąd decyzja o skoku na główkę w cały ten rozwojowy wir.  Wydawało się to proste. Mimo to jednak – nie zadziałało, a nawet zadziałało niefortunnie, skutkiem czego wpadłam w jeszcze większe zniechęcenie i znane mi poczucie beznadziei. Opadłam z sił, nie wiedząc jak ruszyć z miejsca i w ogóle w jakim kierunku. Stare życie już nie wchodziło w grę, a nowe zdawało się grać mi na nosie i przede mną uciekać. Potrzebne mi było nowe założenie, niczym trampolina do dalszych poszukiwań, ale to właśnie oznaczało dotarcie do sedna i odkrycie dlaczego dawanie sobie nie prowadziło mnie w prostej linii do wszelkiego szczęścia i obfitości, a wręcz wpędzało w jeszcze większą frustrację niż przy znajomej rabunkowej gospodarce.

    Nie wiem, jak długo tkwiłam w tym wtórnym rozgoryczeniu. Straciłam rachubę czasu. Kiedy jednak porzuciłam aktywne próby dopasowania swojego życia do modelu lansowanego przez rozwojowców, stała się rzecz dziwna i nieoczekiwana. Któregoś dnia coś mną dosłownie zadysponowało i nie pytając o zgodę, mimowolnie przeniosło, w trudny do opisania sposób, do przeszłości, do czasu, gdy byłam mała – i miałam pewnie sześć, siedem lat. Jak to się stało? Jedyne, jak to mogę określić, to że odbyło się to za pomocą czegoś w rodzaju tunelu czasoprzestrzennego, przynajmniej tak jak go sobie wyobrażam. Próżni, do której zostałam wessana, ale nie fizycznie, bo moje ciało pozostało tym, czym było, nadal w moim bieżącym czasie. Jakiś fragment czy to mojej psychiki czy czegoś, czego nie jestem w stanie nawet nazwać, dotknął jednocześnie dwóch czasów – teraz i wtedy. Czemu tak się stało? Nie mam najmniejszego pojęcia. Czy to była forma odpowiedzi na moje, rzucone jakiś czas wcześniej, pytanie o przyczynę tej całej szopki? Kto wie? Może podwyższonym poziomem frustracji, że ani kropla z tego, czego tak bardzo pragnę, choć stoję pod prysznicem obfitości, nie dotyka mnie nawet, spływając jak po kaczce, zirytowałam jakąś wyższą duchową instancję, która patrząc na tą farsę i nierówną walkę, nie wytrzymała nerwowo i bezgłośnie ryknęła: Jak ty chcesz, kobito, nowe ciuchy wcisnąć do tej szafy, jak ona od starych pęka w szwach?! No, weźże się uspokój, do jasnej, i wyrzućże z niej cokolwiek! 

    I krótko potem, niczym w moim własnym prywatnym kinie, ujrzałam nagle siebie, gdy stoję – lata temu – przed oknem wystawowym cukierni (i jednocześnie piekarni) i czuję jak do buzi napływa mi ślina na widok wystawionych na niej słodkich, pysznie wyglądających wypieków. Nie wchodzę jednak do środka, mimo że mam pieniądze w portfeliku i mimo, że dobroduszny właściciel woła mnie zapraszającym gestem – chyba zauważywszy, jakim głodnym wzrokiem patrzę na to wszystko. Nie ruszam się z miejsca nawet wtedy, gdy jego żona wychodzi przed sklep i wyciąga w moją stronę tacę z kawałkami pysznych różności, którymi zazwyczaj częstuje klientów, żeby mogli spróbować tego czy owego gratis, zanim podejmą decyzję o zakupie.

    Odmawiam, chociaż niczego tak bardzo nie pragnę jak wziąć do buzi jeden z tych słodko pachnących kąsków. Czuję jednak w całym ciele, a szczególnie w brzuchu, mdlący ucisk i uczucie jakby żołądek mi się skręcał w bolesną kulę – a jakaś niewidzialna siła nie pozwala mi tego przyjąć. Coś, używając mojego głosu mówi Nie, dziękuję. I mam ochotę się w tym momencie rozpłakać, więc żeby nie zrobić tego na oczach tej pani, aby uniknąć spalenia się ze wstydu i upokorzenia, odwracam się i odchodzę, rozbita i jakoś nagle bez sił.

    Kiedy przychodzę innego dnia, z poleceniem od mamy, żeby po szkole kupić chleb, i już jestem w środku, żona piekarza na odchodnym wkłada jakieś zawiniątko do mojej kieszeni, kiedy się odwracam do niej plecami, odchodząc od kasy, i wszystko mi zamiera, kiedy to czuję. Wiem, co to może być i robi mi się okropnie wstyd. Boję się odwrócić, żeby spojrzeć jej w twarz i podziękować. Zalewa mnie gorąca fala poczucia winy, że mam na to, co ta miła pani wetknęła do mojej kieszeni, ogromną ochotę – bo domyślam się, co to jest – i wyczuwając delikatny kształt tego czegoś w kieszeni, ocierający się o mój łokieć – z jednej strony wiem, że nic złego nie zrobiłam, ale z drugiej – czuję się jak przestępca.

    Kiedy już jestem w drodze do domu, poczucie winy zastępuje z wolna radość i przez resztę drogi nie mogę już myśleć o niczym innym, niż tylko o tym, że za chwilę zatopię zęby w tej przepysznej rzeczy, która tak rozkosznie wypycha kieszeń mojego szkolnego fartuszka. Wyciągam ją wraz z chlebem na kuchenny stół i nagle, jak spod ziemi wyrasta koło mnie moja starsza siostra, która musiała w międzyczasie wrócić ze szkoły, choć kiedy wychodziłam do piekarni (i cukierni w jednym), dom był jeszcze pusty. Omiata obojętnym wzrokiem stół, ale przy jednej z rzeczy, która na nim leży, jej oczy rozbłyskują.

    – O! Drożdżówka! Ale super! Mogę?

    W tym momencie odejmuje mi całkowicie zdolność myślenia i mówienia. Stoję jak sparaliżowana i czuję zalewającą mnie falę znajomego mdlącego uczucia, promieniujące z brzucha na całe ciało. Serce mi łomocze i nie jestem w stanie nic zrobić. Jakbym zamieniła się w kamienny posąg. Jednocześnie moja ręka, jakby ktoś nią sterował spoza mojego ciała, wyciąga się w stronę drożdżówki, chwyta ją i wręcza mojej siostrze. Patrzę na to, jakby stojąc z boku i nie mogę uwierzyć, że to robię, ale nie potrafię samej siebie zatrzymać.

    Siostra oddala się zadowolona i znika z moją drożdżówką w swoim pokoju. Na gardle czuję zaciśniętą niewidzialną obręcz, oczy zaczynają mnie piec, jakby ktoś nasypał mi do nich soli i pojawiają się przed nimi mroczki, a głowa zaczyna pulsować, jakby miała za chwilę eksplodować i rozerwać się na milion kawałków.

    Stoję tam jeszcze długo po tym, jak sama własnymi rękami wykonałam wyrok na własnej drożdżówce. Co gorsza, nawet nie mogłam mieć do nikogo o to pretensji. Siostra zazwyczaj brała moje rzeczy bez pytania, ale tym razem wyjątkowo poprosiła o zgodę na tę nieszczęsną drożdżówkę, a mimo to nie byłam w stanie stanąć w obronie mojej własności. Kiedy mdlący żołądek i obręcz na gardle zaczęły nieco tracić na intensywności, poczułam jak powoli zalewa mnie złość na samą siebie, jaka jestem beznadziejna i głupia. Do oczu napłynęły mi łzy, ale ponieważ usłyszałam szczęk klucza w zamku, zwiastujący powrót z pracy któregoś z rodziców, szybko zakrzątnęłam się, żeby sprawdzić, czy zostawiłam po sobie porządek. Nie wiedziałam jeszcze, które to z nich, ale wolałam na wszelki wypadek się upewnić. Mama nienawidziła bałaganu w kuchni.

    Będąc w swoim dorosłym ciele i doświadczając tamtego zdarzenia z dzieciństwa, dziwiło mnie jak intensywnie żywe są we mnie te uczucia, pomimo upływu czasu. 

    Kiedy przypomniałam sobie, że z całych sił starałam się wtedy nie pokazać po sobie, że mam ochotę płakać, krzyczeć i nie wiadomo, co jeszcze, przeszył mnie dreszcz. Współczesny, dorosły dreszcz. Z pracy wracała mama – monopolistka w naszym domu na prawo do czucia się źle, a przynajmniej posiadania do tego jedynych uzasadnionych powodów. Łzy mogłyby ją wkurzyć, bo oznaczałyby, że pomimo zmęczenia całym dniem w pracy, musiałaby się zająć jakimś moim problemem.

    Nie wiem jak długo siedziałam wtedy w tym tunelu, będąc sobą w dwóch odsłonach. Głos mamy, zauważającej moją obecność, odruchowo wcisnął mnie w gorset lekkiego paraliżu kończyn, bicia serca i typowego mdlącego niesmaku w żołądku. Poczułam wtedy jednak coś jeszcze, co musiało raczej pochodzić z mojego obecnego czasu. Było to jakieś dziwne ukłucie, jak przy wbijaniu igły w żyłę przy pobieraniu krwi. Dziwne, bo czułam je nie na skórze, ale wokół niej, w powietrzu, jakby na jej niewidzialnej warstwie. Miałam namacalne, bardzo cielesne i konkretne wrażenie, jakby z dziurki po nakłuciu zaczęły wyłazić, niczym osy, rozdrażnione naruszeniem ich gniazda, natrętne myśli, i żądlić mnie dotkliwie jadem nieprzyjemnych, bezgłośnych słów. Zrobiło mi się gorąco. Mnie dużej. Domyśliłam się, że swoją mimowolną podróżą w czasie musiałam uruchomić jakiś uboczny skutek tego procesu i świeżo otwarta puszka Pandory właśnie wysypywała na mnie swoją zawartość. Czując dokładnie to, co czułam dawno temu, otworzyłam tunel do przeszłości. Przejście nim tam i z powrotem, ileś razy wte i wewte, musiało podziałać jak wiertło geologa, szukającego ropy naftowej, i kiedy wbiło się w skałę niepamięci – gruzy mojej historii – bolesne myśli, dotąd ściśnięte imadłem lęku, pod którą musiały być uwięzione, wydostały się skwapliwie z zamknięcia i zaczęły mnie bezlitośnie ciąć.

    Usłyszałam nagle gdzieś w głowie i naokoło  niej, w powietrzu – bardzo to było dziwne – wyraźnie brzmiące, ale pozbawione dźwięku słowa: Zostaw to, bo innym zabraknie!, Wstydziłabyś się ludziom od ust odejmować!, Nie jedz tyle, bo na jutro nie będzie!, Nie zachowuj się jak pasożyt, weź się za coś pożytecznego!, Za grosz wstydu i przyzwoitości – tfu!, Ty podły samolubie, wypchaj się tym swoim głupim miśkiem!, Nie bądź taka pazerna!, Jezu! Ty wiecznie czegoś musisz chcieć!, Przestań już gadać o tym, czego TY chcesz! Wiesz, ile JA rzeczy nie mam i żyję?!, Podziel się, ty chytrusie!, Ty wstrętna egoistko!, Odpal trochę, nie bądź świnia!, Ty już tego nie potrzebujesz. Oddaj to innym dzieciom, Po co ci to, kiedy i tak nie używasz, sknero?

    Kiedy opadłam z sił, nie mogąc już dłużej oganiać się od chmary atakujących mnie z niebytu oskarżeń, myśli–osy nagle odpuściły ofensywę i poleciały gdzieś dalej. Ogarnęło mnie nagle straszne przygnębienie i dojmujący smutek, kiedy dotarło do mnie, że to wszystko zabrzmiało dziwnie znajomo, echem słów, które kiedyś musiały paść pod moim adresem i teraz wybiły pod ciśnieniem całym swoim emocjonalnym szambem. Przerażająca prawda o tym, kim jestem – samolubną, bezwartościową jednostką, której jedyne uzasadnienie istnienia polega na tym, że mogę oddać to, co akurat na chwilę posiadłam, była jak wóz węgla, który nagle ktoś załadował mi na plecy.

    Tego dnia, kiedy wyrzuciło mnie pod wystawę cukierni (cukiernio–piekarni, ściśle rzecz biorąc) jako kilkulatkę, zrozumiałam, że za każdym razem, kiedy przychodzi moment decyzji typu ja czy ktoś inny, na krótką chwilę staję się nią – tą małą z czasu, kiedy została rzucona klątwa na wszystkie jej życiowe wybory. Cokolwiek wybierzesz – żałować będziesz. I kiedy ma to miejsce, coś we mnie odcina mi zasilanie, a ja tracę rozum i wolę i staję się jak manekin. Jak zombie.

    Skąd mi się to jednak wzięło, to, co już mnie dopadło pod tą cukiernią (i piekarnią)? – nie mogłam się przestać dziwić. Już wtedy musiałam skądś to mieć! Wyglądało na to, że klątwa pochodziła z jeszcze wcześniejszego okresu mojego życia.

    Nie pomogło mi więc tylko zdecydować o tym, że nagle, zamiast zwyczajowego rozdawnictwa wszystkim naokoło, rzucę się w wir wchłaniania i przyjmowania. Brały przecież w moim świecie tylko chytrusy, świnie i pasożyty, brali egoiści i ludzie pazerni. Jakże więc tu nagle brać i nie unurzać się w ekskrementach? Ileż to razy, zapisując się na jakieś warsztaty czy zajęcia, czułam się tak jak bym kogoś z czegoś okradała, mimo iż płaciłam za nie własnymi pieniędzmi. Idąc na zajęcia aerobiku czy na basen, miałam milion wątpliwości i nie w pełni potrafiłam się tym cieszyć, że ja tu sobie fikam i się pluskam, a powinnam się wstydzić, bo inni nie mają co do garnka włożyć. Kupując sobie jakąkolwiek książkę, upewniałam się, że zawiera wyłącznie treści edukacyjne, a nie rozrywkowe, gdyż tylko te pierwsze mogły mi posłużyć jako korekta wad mojego wypaczonego charakteru i lepszy poziom służby innym, a te drugie – ewentualnie dopiero wówczas, kiedy na rozrywkę sobie zasłużę powyższym, a cóż ja dotąd takiego osiągnęłam, więc jeszcze długo na pewno nie.

    Zresztą, jeszcze grubo przed erą rozwoju osobistego, czułam tą palącą smołę wyrzutów sumienia na każdym kroku, kiedy robiłam cokolwiek dla siebie, nawet wtedy, gdy wydawało się, że sięgam po coś z puli rzeczy przysługujących mi na zasadzie niezbywalnych ludzkich praw, po prostu.

    Będąc już matką trojga dzieci i naprawdę mając co robić przy nich przez cały dzień, po zaliczeniu porcji domowych obowiązków zdarzało mi się na chwilę położyć, żeby rozprostować obolały kręgosłup, ale kiedy – leżąc – usłyszałam szczęk klucza w zamku, sygnalizujący, iż mąż wraca z pracy, zrywałam się jak dźgnięta w zadek szpilką, zawstydzona, w obawie, żeby nie pomyślał, że leżę przez cały dzień, podczas gdy on w tym czasie zarabia na nasze utrzymanie. Zarabia, czyli pracuje. Ja wykonywałam czynności darmowe, nie przynoszące dochodu, czyli oczywiście w myśl tej zasady – obijałam się sromotnie. Nawet jeśli szczęk klucza nie następował, mój odpoczynek wyglądał zawsze jak siedzenie w okopie i oczekiwanie aż spadnie – nie wiadomo kiedy, ale nieuchronnie – kolejna bomba. Czasem, kiedy nawet wiedziałam, że mąż dokądś wyjechał na dłużej i jego klucz w zamku nie miał się pojawić przez całkiem określoną i znaną mi liczbę dni, jakiś mechanizm oczekiwania na niebezpieczeństwo, który ewidentnie musiałam mieć cały czas załączony i nie sposób go było nijak zdezaktywować, nie pozwalał mi nigdy do końca rozluźnić się i zrelaksować. Przecież mógł wrócić wcześniej. Trzeba było być na to gotowym. Gdyby mnie nakrył, że nic nie robię, czułabym się przyłapana jak na igraszkach z kochankiem. Dać sobie oznaczało okraść dzieci i odjąć im od ust, bo zamiast się wylegiwać, mogłam przecież wsadzić sobie miotłę w tyłek i na przykład pozamiatać mieszkanie.

    Kiedy miałam ochotę coś sobie kupić, to choć było mnie na to stać, w większości z tego rezygnowałam wbrew samej sobie, a jeśli jednak na coś się w końcu decydowałam, nie miałam odwagi cieszyć się tym jawnie i chowałam swój zakup przed mężem w obawie, że odkryje, jaka jestem rozrzutna i próżna. I że na pewno odjęłam tym od ust naszym dzieciom i jemu, nie mówiąc o wyrzuceniu w błoto ciężko przez niego zarobionych pieniędzy.

    Tak funkcjonowałam przez całe lata, nie zdając sobie kompletnie z tego sprawy. Kiedy ten obraz w końcu do mnie dotarł, zrobiło mi się przykro i ogarnął mnie żal, że pomimo względnego dostatku, wiodę srodze nędzną egzystencję. Zobaczyłam samą siebie, ukrywającą się ciągle jak złodziej, choć niczego nikomu nie ukradłam, żyjącą w ciasnym gorsecie ograniczeń, dla których w zasadzie nie widziałam logicznego uzasadnienia, a jednak coś cały czas nie pozwalało mi wykraczać poza ich niewidzialne ściany.

    Przez większość życia nie zastanawiałam się nawet, skąd wzięłam te wszystkie myśli, które pociągały, niczym za przywiązany do nich sznurek, te wszystkie wyrzuty przykrości, działające na mnie jak elektryczny pastuch[4] na krowy. Po prostu tak wyglądała moja codzienność. Czego tylko pragnęłam i chciałam dotknąć albo nawet na chwilę dotknęłam – łups! mnie prądem wstydu, winy czy strachu po łapkach, żebym czym prędzej wypuściła to, co trzymam i podzieliła się z innymi.

    Mój elektryczny pastuch działał zresztą doskonale. Nie potrzebowałam zewnętrznego nadzorcy, żeby się ustrzec przed dopływem osobistego dobra i przyjemności. Nawet jeśli próbowałam go przechytrzyć i robiłam coś dla siebie w ukryciu, to choć nikt nic nie widział, dopadał mnie ze stuprocentową skutecznością i żgał prądem tak perfidnie, że chwila radości zamieniała się w wieczystą psychiczną torturę. Później już nawet, dla świętego spokoju, nie próbowałam robić dla siebie nic, wiedząc, że i tak nic z tego nie będę miała. Dopiero ruch rozwoju osobistego przywrócił mi na chwilę chęć do zmiany tego stanu rzeczy.

    Po moim pierwszym skoku do przeszłości, kiedy stojąc jako kilkulatka pod cukiernią (i piekarnią) przybliżyłam się o krok do tego, co mnie od tylu lat uwiera i boli, zaczęłam bacznie obserwować własne dzieci. Co ciekawe, ani śladu tych oporów, które miałam w pełnej gamie u siebie,  nie zauważyłam u nich,

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1