Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Kroniki Lenny'ego tom II Grecja
Kroniki Lenny'ego tom II Grecja
Kroniki Lenny'ego tom II Grecja
Ebook621 pages8 hours

Kroniki Lenny'ego tom II Grecja

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

W życiu Asi i Pawła nie ma miejsca na nudę. Nowe obowiązki i… kilkumiesięczny syn Alan nie przeszkadzają młodym małżonkom w realizowaniu ich licznych pasji, do których należą również podróże.
Tym razem postanawiają odwiedzić Grecję i dzięki wsparciu wielu osób mogą ruszyć w drogę dostosowaną do potrzeb najmłodszego członka ich rodziny Puszką.
Skąd wziął się pomysł na kierunek wyprawy?
Sprawdźcie sami…
 
Tym razem Ewa Anna Sosnowska zabierze nas w podróż do gorącej Grecji, wciągając w świetnie wykreowany przez siebie świat. Dajcie się porwać bohaterom i ich przygodom, które autorka nakreśliła z rozmachem i polotem.
EWELINA GÓROWSKA ewelina-czyta.blogspot.com
 
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateApr 5, 2023
ISBN9788396480682
Kroniki Lenny'ego tom II Grecja

Related to Kroniki Lenny'ego tom II Grecja

Related ebooks

Reviews for Kroniki Lenny'ego tom II Grecja

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Kroniki Lenny'ego tom II Grecja - Ewa Sosnowska

    Od Autorki

    „Grecja, tak samo jak i „Majka, tak właściwie nie potrzebowała zmian, ale postanowiłam dopasować tę historię do poprzednich książek.

    Zarówno w pierwszym, jak i drugim wydaniu widać, że w pełni puściłam wodze wyobraźni…

    Tak samo jak w „Syberii", nie mogłam pominąć opisów miejsc akcji, ale są to bardzo luźne wariacje na temat tego, co stanowiło pierwowzór, cały czas bowiem korzystam z map, przewodników i innych pomocy technicznych tylko w celu znalezienia inspiracji.

    Dotyczy to również greckiej mitologii, której w powieści jest dość dużo, ale jest to moja prywatna wersja. Nie doszukujcie się więc ewentualnych błędów, wszystkie bowiem zostały „popełnione" z pełną premedytacją…

    Ogólnie rzecz ujmując:

    – kalendarz jest taki sam jak w serii „Maja" i cały czas pomijam wszelkie święta ruchome. Ważne są miesiące i dni tygodnia, a reszta to pełna improwizacja;

    – cały świat, w którym toczy się akcja książki, jest wyssany z palca (i to nie jednego);

    – daty i fakty historyczne, geograficzne oraz parę innych drobiazgów zmodyfikowałam na potrzeby powieści. Dlatego też uparcie nie wymieniam konkretnych miast;

    – Asia w co najmniej jednej sprawie jest niewyuczalna, więc musiałam to jakoś uzasadnić. O co dokładnie chodzi, tego dowiecie się z książki, a wyjaśnienie nadejdzie we właściwym momencie…

    Tu wszystko zaczyna się w połowie października dwa tysiące dziesiątego roku, gdy Asia i Paweł szykują się do wyjazdu na rajd.

    – Kochanie, o czym myślisz? – zagadnąłem Asię, która zamiast pakować się do wyjazdu do cioci, zastygła w bezruchu.

    – Nic takiego – odezwała się po kilku sekundach. – Przypomniał mi się wieczór panieński Oli i to, jak jej się film urwał.

    – Jak to urwał? – zapytałem. – Przecież ona jest w ciąży!

    – Nie było alkoholu, a padła, bo urządziłyśmy jej niezły… hmm… poligon.

    – Co masz na myśli? – dopytywałem.

    – Poligon doświadczalny. Szczegółów ci nie zdradzę – zastrzegła. – Wystarczy, że będziesz wiedział, że jako motyw przewodni wykorzystałyśmy wątek z powieści. Konkretnie odwzorowałyśmy wieczór panieński Elżbiety. Przywieźliśmy wystarczająco dużo informacji od rodziny pierwowzorów, by móc zorganizować coś podobnego.

    – Rozumiem… chyba.

    – Co tu jest do rozumienia? – zdziwiła się moja żona. Westchnęła i z łobuzerskim uśmiechem pogroziła mi palcem.

    – Może i nic takiego, ale czy naprawdę wtedy wieczory panieńskie były aż tak wyczerpujące? – drążyłem temat.

    – Nie powiem – oznajmiła ze śmiechem. – Widocznie tak, skoro Ola chwilę po dwudziestej trzeciej położyła się na chwilę na śpiworach w indiańskiej wiosce i zasnęła jak kamień.

    – To dlatego znalazłem cię w sianie – wykrztusiłem, z trudem zachowując powagę.

    – Ja nie spałam – zaprotestowała. Odłożyła to, co trzymała w rękach, i władowała mi się na kolana.

    – Nic takiego nie powiedziałem. Po co tam poszłaś?

    – Tajemnica – wyszeptała, kradnąc całusa.

    – Ja ci dam tajemnicę – zażartowałem.

    – Wolałabym, byś dał mi coś innego – oznajmiła z niewinną miną.

    – Co byś chciała?

    – Pozwolenie na zrobienie demolki w mieszkaniu.

    – Co to, to nie – zaprotestowałem stanowczo. – Wystarczy mi twojego szaleństwa w maju. Na cholerę brałaś się sama za mierzenie?

    – Miałam laserową miarkę.

    – Zapytam inaczej. Na cholerę nawet z tą laserową miarką pchałaś się pod sufit? I to bez mojej asekuracji – uściśliłem, zgrzytając zębami.

    – Przecież nic się nie stało – broniła się cicho, wyginając usta w podkówkę.

    – Można to i tak ująć… – Ta mina spowodowała, że szybko, acz niechętnie, przyznałem jej rację, choć mój protest, poza obawą o bezpieczeństwo żony, miał inne podstawy. – Ale i tak nie powinnaś się narażać – dodałem stanowczym głosem.

    – Dobrze, już dobrze – poddała się z ciężkim westchnieniem. – Na papierze mogę projektować?

    – Na papierze tak – przyzwoliłem. – W wolnej chwili poszukam planów, które dostałem razem z aktem notarialnym – obiecałem. – A teraz złaź. Musimy się spakować.

    – Właśnie to robiłam, gdy mnie zagadałeś.

    – Według twoich słów nie pakowałaś się, ale wspominałaś. Patrzyłem na ciebie przez dłuższą chwilę i nawet nie drgnęłaś.

    – Czepiasz się, skarbie – prychnęła i wstała. – Otworzysz? – spytała, podając mi słoik z grzybkami w occie.

    Przytaknąłem i po chwili razem z otwartym już słoikiem podałem jej widelczyk.

    – Panienko Jadwigo, proszę uważać – z zamyślenia wyrwał mnie głos guwernantki.

    – Przepraszam, panno Ewelino. Postaram się – odezwałam się spłoszona.

    Rodzice nie byliby zadowoleni z mojego bujania w obłokach, ale panna Ewelina opowiadała o starożytnej Grecji i nie mogłam się powstrzymać, by sobie tego wszystkiego nie wyobrazić. Straciłam przy tym świat sprzed oczu.

    – No dobrze, panienko Jadwigo, to proszę mi powiedzieć, o czym dzisiaj była mowa.

    – O starożytnej Grecji – szepnęłam i dorzuciłam w myślach: „Chciałabym tam pojechać".

    – I co jeszcze? – drążyła temat.

    – Nie wiem – wyznałam. – Przepraszam – dodałam.

    – Ciociu, czyje to jest? – zapytałam, schodząc powoli ze strychu.

    – Gdzie to znalazłaś? – odpowiedziała pytaniem.

    – Na strychu, w skrzyni za regałem – wytłumaczyłam.

    – To memuar, czyli pamiętnik mojej babci, po której otrzymałam imię – wyjaśniła gospodyni.

    – Mogę go przeczytać?

    – Oczywiście, dziecko, tylko ostrożnie.

    – Ciociu… – powiedziałam z żartobliwym wyrzutem.

    – Wiem, wiem. Nie muszę cię pouczać.

    Usiadłam w fotelu, nie spodziewając się, że właśnie tu i teraz rozpocznę przygotowania do kolejnej wyprawy…

    Kilka godzin oczekiwania na powrót Pawła z zawodów minęło mi nie wiadomo kiedy. Z trudem oderwałam się od lektury. Poza ciekawością tego, jak poszły dzisiejsze odcinki, do ruszenia się z miejsca zmusił mnie najzwyklejszy głód, a może raczej zachcianka…

    – Siadajcie, dzieci, do stołu i opowiadajcie, co się u was wydarzyło od marca! – Z zadumy wyrwał mnie głos cioci, która widząc, że się rozglądam, z uśmiechem podała mi otwarty już nowy słoik grzybków w occie. Skinieniem głowy podziękowałam jej za domyślność.

    – U nas tak właściwie nic nowego – stwierdziłam, po czym władowałam sobie pierwszego grzybka do ust.

    – Asiu, nie kręć. Przecież widzę. – Ciocia z chochlikami w oczach pogroziła mi palcem. – Wpadaliście tu tylko kilka razy, i to jak po ogień.

    – No dobrze – westchnął Lenny. – Przy pierwszej wizycie powiedzieliśmy ci o ślubie i ciąży, przy którejś kolejnej o książce-reportażu z naszej wyprawy…

    – To była trzecia wizyta, w sierpniu. Przyjechaliśmy na dożynki i przy okazji odwiedziliśmy też panią Katarinę – wtrąciłam, gdy tylko przełknęłam. Nie wspomniałam jednak, że po drodze do Saszy zahaczyliśmy też o muzeum, by dowiedzieć się, jak potoczyły się losy spadochronu cichociemnego. Według kustosza, pana Stiepana, te „młodsze" nici zostały użyte przez osobę, która naprawiała sprzęt. W polowych warunkach wykorzystywało się to, co było pod ręką.

    – No tak, a teraz skorzystaliśmy z okazji, że niedaleko stąd są zawody. Pomału trzeba będzie przystopować wycieczki. Do porodu niecałe trzy miesiące – stwierdził Paweł, gładząc mnie po brzuchu.

    – Jak długo chcecie zostać?

    – Kilka dni, o ile nie będziemy wam tutaj przeszkadzać – zastrzegłam.

    – Wy? Nigdy. Dzięki wam to wszystko rozkwitło i…

    – Ciociu… – przerwałam. – Chcieliśmy się jakoś odwdzięczyć za gościnę.

    – Wtedy zrobiliście o wiele więcej. Sasza do tej pory dopytuje, kiedy ponownie przyjedziecie.

    – Dziękujemy, chwilowo jednak zawiesimy podróże.

    – Rozumiem, nawet bym na was nakrzyczała, gdybyście planowali coś na najbliższe pół roku.

    – Po porodzie dajemy sobie tydzień na adaptację do nowej sytuacji – powiedziałam, puściłam oczko do męża i oboje zaczęliśmy się śmiać.

    – Z czego się śmiejecie? – zapytała ciocia z przerażeniem w oczach.

    – To taki nasz żart. Nie bój się. Następna dłuższa wycieczka nie wcześniej niż późną wiosną lub nawet latem – wytłumaczył Paweł.

    – Opowiedz coś, ciociu, o swojej babci. Pojechała do Grecji? – profilaktycznie zmieniłam temat.

    – Pojechała. Z tego, co pamiętam, to trafiła na olimpiadę i przywiozła sobie narzeczonego.

    – Jak romantycznie! – westchnęłam.

    – Masz rację. Poczekajcie, może znajdę pozostałe pamiętniki, w tym ten z czasów jej podróży.

    W salonie zostaliśmy sami i w głowie błysnęła mi myśl, by poszukać w Grecji śladów zarówno pierwszej nowożytnej, jak i tych starożytnych olimpiad.

    – A dziecko? – wyrwało mi się na głos.

    – Damy radę – powiedział Paweł, jakby czytając mi w myślach.

    – Trzeba będzie na nowo umeblować Puszkę – dodałam z uśmiechem.

    – Jak cię znam, kochanie, to mechanicy zrobią wszystko, o co ich poprosisz. Już w styczniu, przy jednej z pierwszych wizyt, gdy omawialiśmy wyposażenie Puszki, owinęłaś ich sobie wokół palca.

    – Skąd wiesz?

    – Pytają co jakiś czas o ciebie, a poza tym ostatnio o wiele chętniej spełniają też moje prośby.

    – Znalazłam – przerwała naszą rozmowę ciocia. – I to nie tylko pamiętniki, ale również dagerotypy z tamtych lat. Obejrzyjcie je na spokojnie, a ja sprawdzę, co w muzeum.

    I znowu zostaliśmy sami. Po jakimś czasie od oglądania zdjęć i wertowania memuarów oderwał nas głos pana Mateusza:

    – Panie Pawle, mógłby pan podejść na moment?

    – Oczywiście – odparł Lenny.

    – Co się stało? – zapytałam, gdy mój mąż wrócił.

    – Nic takiego. Pan Mateusz przywiózł dla nas prezent i list od Saszy i jego rodziny.

    – Co jest w liście? – spytałam zaciekawiona.

    – Zaraz sprawdzimy. Skarbie, posuń się trochę – poprosił Paweł.

    Po tym, jak zrobiłam mężowi trochę miejsca koło siebie, zagłębiliśmy się w lekturze listu. To znaczy… ja tylko udawałam, że czytam. Musiałam poczekać, aż cyrylica zostanie „przetłumaczona" na polski. Na szczęście nie musiałam czekać zbyt długo.

    – Pani Katarina, a raczej Sasza, pisze, że w sierpniu nieco ich zaskoczyliśmy wizytą i nie zdążyli nam wręczyć prezentu. Teraz wiem, że nawet gdybyśmy się zapowiedzieli, i tak nie udałoby nam się zabrać tego ze sobą. Byliśmy tam przecież zwykłym samochodem – dopowiedział, choć doskonale to pamiętałam.

    – Sądząc po twoich słowach, ten prezent nie należy do najmniejszych.

    – Dobrze zgadujesz. Zresztą sama popatrz – dodał, pomagając mi wstać.

    – O kurczę, ale śliczna kołyska! Czemu taka szeroka? I dlaczego na boku jest napis „cyc"?

    – Niby gdzie?

    – O tu. – Przytrzymując się męża, wskazałam nogą właściwe miejsce.

    – Głuptasku, to nie „cyc, tylko cyrylica. To, co przeczytałaś jako „c, to „s".

    – To znaczy, że Sasza się na tym podpisał?

    – On albo ktoś inny. Nie znamy wszystkich białoruskich zwyczajów – przypomniał mi Paweł.

    – A to „y" to co to za litera? – dopytywałam.

    – Pierwsze skojarzenie to „u", ale jest tyle ozdobników, że może to być coś innego. Później o tym pomyślę – obiecał. – Zawsze też można zapytać ciocię albo pana Mateusza.

    – Dobry pomysł! – Przyklasnęłam, przeglądając równocześnie to, co było w koszu kołyski. – Patrz, tam jest więcej cyców. Jakieś koszulki, śliniaczki, kocyki…

    – Możesz przestać? – rzucił żartobliwie Paweł. – Udało nam się powstrzymać nasze rodziny, to zostaliśmy zasypani przez ludzi nam obcych.

    – Też prawda – westchnęłam. – Zostaliśmy zasypani cycami – dodałam i parsknęłam śmiechem.

    Lenny mi zawtórował, a gdy się opanował, wrócił do mojego pytania o gabaryty kołyski:

    – W mniejszej nie zmieściłoby się to wszystko, co dostaliśmy.

    – To wtedy dostalibyśmy tego mniej albo byłoby więcej paczek.

    – No to może na grubszy kocyk albo…

    – Nie kończ. Chyba wiem, co masz na myśli – uciszyłam Pawła. – Dobrze, że przyjechaliśmy Puszką i mamy z tyłu miejsce – dodałam po chwili. – W przeciwieństwie do miejsca w mieszkaniu – wykrztusiłam, powstrzymując kolejny atak głupawki.

    – Masz rację. – Lenny krótko potwierdził wszystkie moje słowa i zanim zdążyłam pociągnąć temat lokalizacji kołyski, wyskoczył z pytaniem: – Jesteś zmęczona?

    – Trochę, ale opowiadaj, jak tam rajd.

    – Dobra, ale najpierw pójdziesz się położyć.

    – Dobrze, dobrze – zgodziłam się.

    – Za chwilę do ciebie przyjdę. Chcesz coś?

    – Może kawałek ciasta i herbatę – poprosiłam.

    Po jakimś kwadransie do pokoju wkroczyła ciocia Wisia z tacą zastawioną łakociami, sokiem owocowym i herbatą oraz miseczką grzybków.

    – Ciociu…

    – Cicho, Asiu. Teraz musisz jeść za dwoje.

    – Ciociu, nie za dwoje, tylko dla dwojga – sprostowałam.

    – Jak zwał, tak zwał. Smacznego – dodała, postawiła tacę na stoliku i zanim zdążyłam ją zapytać o „cyca", wyszła.

    – Daj mi chwilkę. Skoczę pod prysznic – powiedział Lenny, a ja kiwnęłam głową. Po wyjściu z łazienki zaczął z uśmiechem opowiadać: – Rajd jak rajd. Wszyscy się nieco ubłocili, a samochody… szkoda gadać. Aż dziw, że jeszcze jakieś błoto zostało na trasie.

    – Co ci tak wesoło?

    – W przerwie między etapami zauważyłem Filipka z kolegą, chyba kuzynem, bo mignął mi wózek inwalidzki.

    – Tym kuzynem?

    – Chyba tak. Nie mamy informacji o innych wypadkach w okolicy, a byli podobni do siebie.

    – No to możliwe, że to rzeczywiście kuzyn, ale co w tym dziwnego, że byli?

    – Filipek wyszukiwał śladów mojego wozu i chyba chciał zrobić odlew bieżnika. Ochrona go pogoniła, bo nie wolno czegoś takiego robić.

    – W takim razie mieli szczęście, że skończyło się tylko na tym.

    – Tylko tak przypuszczam. Jak chcesz, to jutro możesz pojechać ze mną – dodał, zmieniając temat.

    – Chętnie, ale czy nie będę ci przeszkadzać?

    – Ty, kochanie, nigdy. Jutro tylko kilka odcinków i dekoracja. Przy okazji możesz się rozejrzeć za Filipkiem.

    – Dobry pomysł. Jak go znajdę, to co mam robić z nim i jego kuzynem?

    – Porozmawiać. Mogą też poczekać na mnie.

    – Mam z nimi stać przy naszym samochodzie?

    – Nie. Usiądziesz przy autokarze.

    – To się chłopaki ucieszą… o ile ich jutro spotkam – stwierdziłam.

    – To na pewno. Odpoczęłaś już?

    – Tak, a co?

    – Masz ochotę na mały spacer?

    – Chętnie, ale na naprawdę mały. Jutro musisz być wypoczęty i skoncentrowany.

    – Wystarczy mi pół godziny. Chcę ci coś pokazać – oznajmił Lenny nieco tajemniczym tonem.

    – Zaciekawiłeś mnie. Zaraz będę gotowa.

    Paweł podprowadził mnie do wejścia dla odwiedzających muzeum i skierował moją uwagę na tablicę informacyjną.

    – No, no, no… – skomentowałam.

    – Też byłem zaskoczony.

    – Ciocia mogła wybrać lepsze zdjęcie – dodałam, wskazując to, na którym byliśmy w maskach i strojach z epoki w jednej z sal muzeum.

    – Rzeczywiście. Zdjęcie z duchem… ciekawe czyim.

    – Gdzie widzisz ducha?

    – Tutaj. – Paweł wskazał prawą dolną szybkę w kredensie.

    – Zastanawiam się, czy ciocia o tym wie…

    – Nie mam pojęcia, ale wolę nie pytać.

    – Ja chyba też. Wracamy?

    – Wracamy – przytaknął Lenny i przytuleni ruszyliśmy w stronę domu.

    – Chodźcie, dzieci, na kolację – usłyszeliśmy od strony jadalni.

    – Zaraz, ciociu, tylko zdejmiemy kurtki – powiedział Paweł i po chwili usiedliśmy przy suto zastawionym stole.

    – Piękna tablica informacyjna. Nowa? – zaciekawiłam się.

    – Tak. Postawiliśmy ją kilka tygodni temu, parę dni po tym, jak odebraliśmy zdjęcia z dożynek – odpowiedział Marcin i skierował rozmowę na tematy gospodarskie.

    Po godzinie powiedzieliśmy „dobranoc" i poszliśmy do siebie. Rano czekała nas pobudka i wspólny wyjazd na rajd.

    Jak było do przewidzenia, gospodyni, widząc, że szykuję się razem z mężem, zapakowała cały kosz przysmaków. Zauważyłam nawet dwa słoiki grzybków.

    – Ciociu, przecież jedziemy tylko na kilka godzin, no i będzie tam bufet – próbował zaprotestować Paweł.

    – Bufet bufetem, ale Asia musi o siebie dbać – zgasiła go ciocia. – Nie wspomnę też o tym, że w bufecie nie znajdziesz grzybków dla Asi.

    Słysząc takie stwierdzenie, pozostało nam tylko podziękować i zapakować wiktuały do auta.

    Po dojechaniu na teren wyścigów oznajmiłam mężowi:

    – Kochanie, zapomnij o mnie na te kilka godzin. Masz obowiązki, a ja zajmę się tym, o czym wczoraj rozmawialiśmy.

    – Dobrze, skarbie – zgodził się mój szaleniec i poszedł do szatni przebrać się w kombinezon. Tradycyjnie chciał jeszcze sprawdzić stan techniczny samochodu.

    Zajęłam swoje ulubione miejsce koło stanowisk mechaników. Tak jak się mogłam spodziewać, nie minęło wiele czasu, a Mieszko oderwał mnie od oglądania wyścigu.

    – Szefowo, zapraszamy do środka – usłyszałam.

    – Dziękuję za awans i proszę o podwyżkę – odpowiedziałam z uśmiechem, z lekkim wysiłkiem wstając z krzesła.

    – Asiu, jaki awans, jaka podwyżka? Po prostu zapraszamy na gorącą herbatę lub kawę – odezwał się Aleksy.

    – Z chęcią się napiję. Dziękuję. A do kawy mam w wozie coś słodkiego.

    – Potrzebna pomoc?

    – Niekoniecznie, chyba że ktoś ma ochotę na mały spacer.

    – Spacer spacerem, ale od noszenia cosiów są panowie.

    Roztropnie tego nie skomentowałam i po kilku minutach na stole w warsztacie pojawiły się łakocie od cioci Wisi.

    – Przypomnijcie mi, czy myśmy przeszli na „ty" – poprosiłam.

    – Z niektórymi tak, ale nas jest tu więcej.

    – To może taki ogólny bruderszaft? – zaproponowałam i po chwili miałam do zapamiętania kilka imion. Nieznane mi osoby przedstawiali mi Mieszko, Gwidon i Aleksy.

    – Szefowo, a gdzie Tuptuś? – zapytał któryś z sześciu przysłuchujących się rozmowie techników.

    – Po wakacjach zostawiliśmy go, a właściwie ją, w jednym z przedszkoli. Szukali tam partnerki dla ich samczyka – wyjaśniłam.

    – Szkoda, fajny był z niego… z niej zwierzak – posmutniał Aleksy.

    – Nie oddaliśmy jej na stałe. Dzieci uczą się opieki nad zwierzątkami. Za jakiś czas zabierzemy ją z powrotem – uspokoiłam go.

    – To dobrze. Stęskniłem się za futrem w nosie – roześmiał się Gwidon.

    – Słuchajcie… Paweł mi wczoraj wspominał, że kręcił się tu niedaleko taki młody chłopak w towarzystwie osoby na wózku. Rzucili się wam oni dzisiaj w oczy? – zmieniłam temat.

    – Jak tak pomyślę, to chyba tak… – zaczął Mieszko.

    – Chyba ich widziałem, jak szliśmy do samochodu – równocześnie oznajmił Gwidon.

    – To jacyś wasi znajomi? – zaciekawił się Aleksy.

    – Nie do końca. Tego młodszego poznaliśmy w marcu niedaleko stąd. Pokazywał nam drogę.

    – Aha… ta wasza wyprawa – powiedzieli chórem.

    – Dokładnie – przytaknęłam. – Skoro gdzieś tu się kręcą, to pójdę ich poszukać.

    – Pomogę ci – padło z kilku stron.

    – A ja pójdę z tobą – zadeklarował się Mieszko. – Dwóch z nas zostanie tu na wszelki wypadek i jakby co, to ściągną resztę. Szybciej ich znajdziemy. Skierujemy się w te najbardziej prawdopodobne okolice, a pozostali sprawdzą inne rejony.

    – Czemu nie. Tylko nic nie róbcie, jak ich znajdziecie. Sama z nimi pogadam – poprosiłam.

    – Jasne, szefowo.

    – Tak przy okazji… czemu mówicie do mnie „szefowo"? – spytałam Mieszka, gdy zostaliśmy już sami.

    – Zaimponowałaś nam wtedy swoją wiedzą o narzędziach i ktoś, nawet już nie pamiętam kto, rzucił tekst, że przy takiej szefowej przyjemniej by się pracowało.

    – Dzięki. Pytanie tylko, czy chcielibyście mieć kobietę za przełożoną. To jakoś mało kobiecy zawód.

    – Jednak spotkaliśmy kilka pań po mechanizacji. Jak nie chcesz, to nie będziemy tak do ciebie mówić.

    – Nie przeszkadza mi to, tylko byłam ciekawa.

    – Tam są wasi znajomi, choć teraz nie widzę wózka inwalidzkiego, ale kule. – Po kilkuminutowym spacerze Mieszko pokazał okolice za parkiem maszynowym. – Co oni tam robią? Tam nieupoważnionym wstęp wzbroniony! – zaniepokoił się. – Wzywam ochronę.

    – Poczekaj. Porozmawiam z nimi i za chwilę zadecydujemy – powstrzymałam mechanika.

    – No dobra, ale tylko kilka minut.

    – Filipek? – spytałam, podchodząc do ogrodzenia.

    – Taaak… Skąd pani wie? – zdziwił się.

    – Pokazywałeś nam drogę do cioci Wisi kilka miesięcy temu.

    – Aaa… pamiętam. Tym fantastycznym wozem państwo jechali. – Uśmiechnął się od ucha do ucha.

    – Masz dobrą pamięć. To twój kuzyn? – upewniłam się.

    – Tak, skąd pani wie?

    – Wspominałeś o nim w marcu, gdy robiłam ci zdjęcia.

    – Rzeczywiście. Zapomniałem o tym. Pan Lenny też tu jest? – zapytał nieśmiało.

    – Oczywiście. W tej chwili gdzieś na trasie. A tak przy okazji… co tu robicie? Tu nieupoważnionym wstęp wzbroniony – wyjaśniłam, usiłując się nie roześmiać, jak usłyszałam „pan" przy ksywie mojego męża.

    – Oj… przepraszam. Nie wiedzieliśmy, ale tak nas to wszystko interesuje… – Filipek się zaczerwienił.

    – Mieszku! Byłoby możliwe, żeby oni tu na chwilę weszli? – szepnęłam.

    – No dobra, ale nie na długo, bo oberwę od Baltka – przyzwolił po krótkim namyśle.

    – Wezmę to na siebie – obiecałam.

    – Skoro tak, to niech wejdą.

    – Chcecie zobaczyć, jak to wszystko wygląda od wewnątrz? – spytałam.

    – MOŻEMY?! – Obu chłopcom rozbłysły oczy.

    – Inaczej bym wam nie proponowała. Tylko nie na długo – zastrzegłam. – Najwyżej godzinka.

    – Dziękujemy pani.

    – Proszę bardzo – powiedziałam, wpuszczając ich do środka.

    – Sorki, Filipku, że mimo zdjęć ci wtedy nie uwierzyłem – usłyszeliśmy szept.

    – Ćśśś… bo usłyszą.

    – Coś nie tak, chłopcy? – zapytał Mieszko.

    – Wszystko w porządku, proszę pana.

    Będąc blisko hangaru, zauważyłam stojące w środku rajdowe auto Pawła. Przyspieszyłam kroku.

    – Co się stało, skarbie? – zapytałam.

    – Chłodnica się urwała – wyjaśnił Lenny. – Za dwie godziny ostatni etap i podsumowanie zawodów. Zdążycie to naprawić?

    – Jasne! – Gwidon wystawił głowę z kanału.

    – Widzę, że znalazłaś Filipka.

    – Tak – potwierdziłam. – Jego kuzyna też.

    – Dzień dobry, chłopcy.

    – Dzień dobry, panie Pawle – odezwał się Filipek. – To mój kuzyn Nikodem.

    – Miło mi cię poznać. Usiądziemy na chwilę?

    – Jeżeli nie będziemy przeszkadzać…

    – Bynajmniej. Asiu, Nikodemie… najpierw wy – zasugerował Lenny, a mechanicy błyskawicznie zorganizowali krzesła. Mnie przypadło najwygodniejsze.

    – Opowiadajcie, co tam się u was działo przez te kilka miesięcy – poprosił Paweł.

    – U mnie nic takiego – stwierdził Filipek.

    – U mnie nawet dość dużo… Lekarz mówi, że rehabilitacja przebiega poprawnie i jeszcze trochę, a będę mógł pomyśleć o definitywnym odstawieniu wózka. Chyba że na dłuższe trasy.

    – Fantastycznie. Zabiegi masz na miejscu czy również na jakimś turnusie? – zaciekawiłam się.

    – A kogo by tu było stać na turnus… No i gdzie?

    – Chciałbyś dokądś pojechać?

    – Kto by nie chciał, ale za co? – Nikodem posmutniał.

    – Nie myśl teraz o tym – poprosił mój mąż i zmienił temat. – Jeżeli chcecie, to pokażę wam kilka miejsc.

    – Suuuper! – ucieszył się Filipek.

    – Kochanie, możesz tu zostać, niedługo wrócimy – szepnął Paweł.

    – Chętnie się przejdę. Najwyżej zaczekam, jak ich gdzieś przeciągniesz po kanałach – odszepnęłam.

    – Aż takich ekstremalnych miejsc im nie pokażę. Nikodem ma problemy z chodzeniem. Gotowi?

    – Oczywiście – potwierdzili młodzieńcy.

    – Co was najbardziej interesuje? – dopytywał Paweł.

    Tu nastąpił kilkuminutowy monolog Filipka, sporadycznie przerywany przez Nikodema.

    – No to już wszystko wiem. Nie wszędzie was wprowadzę, ale co nieco zobaczycie.

    Obeszliśmy już kilka różnych stanowisk, w tym dziuple dziennikarskie, przy których akurat rajdowcy podpisywali zdjęcia i plakaty. Gdy mieliśmy ruszać dalej, odezwał się telefon Lenny’ego. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że musimy zakończyć zwiedzanie. Paweł z Mieszkiem biegiem wrócili do warsztatu, a ja z Aleksym zaprowadziliśmy gości do części dla widzów, po drodze zgarniając kilka gadżetów z autografami zawodników.

    – Paweł siedział tu wczoraj, a teraz druga grupa. Wszyscy naraz się tu nie zmieszczą – tłumaczył Aleksy.

    – Szkoda – westchnął Filipek.

    – Dlaczego? – spytałam.

    – Fajnie by było mieć zdjęcia ze wszystkimi.

    – Za dużo byś chciał – zgasiłam go. – Ale z którymś z tych, co tu są, możecie sobie strzelić fotkę.

    – O cholera, czy to Randal White?!

    – Tak – przytaknęłam.

    – Możemy z nim…? – Filipek popatrzył na mnie błagalnym wzrokiem.

    – Zobaczę, czy się zgodzi. Poczekajcie tu – powiedział Aleksy.

    – Czekaj. Ja pójdę. Mnie chyba nie odmówi.

    Puściłam oczko i wskazując na swoją koszulkę, ruszyłam w stronę stolików. Koszulka była jedyna w swoim rodzaju, bowiem na moje życzenie na polówkę Pawła nadrukowano zdjęcie, na którym siedzę na krzesełku zrobionym z rąk mojego męża i Randy’ego.

    – Dobra… – dobiegł do mnie głos mechanika.

    – Witaj, Randy. Pamiętasz mnie? – zaczęłam.

    – Witaj, piękna żono Pawła. Oczywiście, że pamiętam. – Randal oderwał się na chwilę od składania autografów. – Co cię tu sprowadza?

    – To, co zwykle. – Uśmiechnęłam się, skinieniem głowy dziękując za komplement. – Towarzyszę mężowi i rozpraszam innych zawodników. A na poważnie, to widzisz dwóch chłopaków, którzy stoją razem z Aleksym?

    – Widzę. I…?

    – …i marzy im się zdjęcie z tobą – dokończyłam.

    – Dla ciebie wszystko. Nie zapomnę tego, co zrobiłaś w czerwcu – szepnął.

    – Po prostu byłam we właściwym miejscu o właściwym czasie – odszepnęłam i głośno krzyknęłam: – Udało mi się go namówić!

    Po kwadransie było już po sesji, a po kilku kolejnych minutach trzymałam gotowe zdjęcia, z którymi podeszliśmy do stolika po autografy. Randal podpisał wszystko bez mrugnięcia okiem. Nawet nie pytał o imiona – sama mu je wcześniej podałam. Chłopcy byli pozytywnie zaskoczeni. Na dodatek rajdowiec wyciągnął z szuflady trzy zestawy gadżetów, w skład których wchodziły: kubek, smyczka, podkładka pod myszkę i magnes na lodówkę. Też załapałam się na taki komplecik.

    I Filipkowi, i Nikodemowi uśmiechnęły się oczy. Z trudem wydukali słowa podziękowania.

    – No dobra, chłopaki. Zmykajcie już, bo niedługo ostatni etap – wygonił ich Aleksy.

    – Odprowadzisz ich? – poprosiłam.

    – Oczywiście. Możesz tu na mnie zaczekać?

    – Jasne. Pogapię się. Jest na kogo.

    Nie zdążyłam rozsiąść się na kanapie, gdy podszedł do mnie Randal w towarzystwie kilku zawodników.

    Gadaliśmy o różnych sprawach, włącznie z omówieniem kwestii prowadzonej obecnie akcji zbierania środków na rehabilitację kilkorga dzieci. Sądząc po minach rajdowców, chyba planowali coś przyszykować, ale na wszelki wypadek na nic nie liczyłam. Dalszą rozmowę przerwała nam płynąca z głośników informacja o tym, że ostatni etap rozpocznie się za dwadzieścia minut. Do tego wrócił już Aleksy, który gdy wracaliśmy do naszego garażu, nie powstrzymał swojej ciekawości i zadał mi pytanie:

    – Jak ci się udało namówić go na sesję?

    – Nie miałam problemów. A co, nie lubi zdjęć?

    – Z tego, co słyszałem, to trudno go namówić na takie pięciominutówki. Jestem pod wrażeniem.

    Nie skomentowałam tego, tylko uśmiechnęłam się pod nosem. Wróciliśmy do naszego garażu. Problem, który ściągnął Pawła i Mieszka, został już rozwiązany i Lenny mógł bez obaw ruszyć na start. Jako że zajmował miejsce w czołówce, a ostatni etap to czasówka w kolejności odwrotnej do zajmowanych miejsc, to mieliśmy jeszcze kilka minut na wymienienie ostatnich uwag.

    – Zobacz, co dostałam od Randy’ego – pochwaliłam się.

    – Nieźle. Pamiętał cię?

    – Tak. Miło mnie powitał. – Zaczęłam się śmiać.

    – Czemu mnie to nie dziwi, kochanie…

    – Nie mam pojęcia. – Skromnie zatrzepotałam rzęsami.

    – Dobra, dobra… Już nic nie mówię.

    – Swoją drogą, nie pomyślałabym, że… – Urwałam, nie wiedząc, co tak właściwie chcę powiedzieć. Moje wahanie wykorzystał Paweł.

    – Dałaś mu dobry powód. Uratowałaś mu zdrowie i resztę sezonu, a może nawet życie.

    – Fakt, ale tak samo postąpiłabym, gdyby dotyczyło to kogokolwiek innego.

    – Wiem, skarbie, ale to ty akurat puszczałaś wyścig i to ty zauważyłaś jakieś plamy na asfalcie przy motorze Randy’ego.

    – Za to ty wyjaśniłeś, co to za plama. Sama nie rozpoznałam płynu hamulcowego. Leć do wozu, za kwadrans musisz być na starcie – pogoniłam męża.

    – Życz mi powodzenia – rzucił, odwracając się.

    – Zawsze, słonko – powiedziałam i przesłałam mu całusa.

    Etap, na co po cichu liczyłam, wygrał Paweł, tuż za nim był Randy. W klasyfikacji generalnej rajdu kolejność tych dwóch była odwrotna. Na trzecim stopniu podium stanął Paolo da Silva, młody, ale doświadczony już kierowca z Włoch.

    – Lenny, za pozwoleniem, chciałbym dzisiejszą wygraną zadedykować twojej żonie. Gdyby nie jej spostrzegawczość w czerwcu, nie byłoby mnie tutaj – padło z ust Randala, gdy tylko dostał mikrofon do ręki.

    I ja, i mój mąż spiekliśmy raka. Na dodatek wszystkie kamery obróciły się w moją stronę. Od stratowania przez dziennikarzy uratował mnie fakt, iż stałam za płotem, oraz towarzystwo ochroniarzy, którzy przypatrywali się otoczeniu. Nie uniknęłam jednak odpowiedzi na pytania, a właściwie na jedno pytanie zadane w kilku językach. Wzięłam głęboki wdech i odpowiedziałam wszystkim po angielsku:

    – Kilka miesięcy temu na pewnej imprezie zamkniętej zorganizowaliśmy również pokazowe wyścigi na motocyklach. Tak się złożyło, że puszczałam bieg, w którym startował Randal, i zauważyłam jakieś plamy na asfalcie. Mój mąż, który akurat w tym biegu nie brał udziału, pomógł je zidentyfikować. Przez wewnętrzne radio Randy został o tym poinformowany, zjechał na pit-stop, wymieniono uszkodzony wężyk, oczyszczono nawierzchnię toru i puszczono bieg od początku. Dziękuję państwu i dziękuję Randalowi za dedykację. To wszystko, co mam do powiedzenia – dodałam i odeszłam od ogrodzenia, uniemożliwiając zadanie kolejnych pytań.

    Po jakiejś godzinie i wszystkich formalnościach związanych z zawodami w garażu pojawił się sprawca zamieszania z bukietem i czekiem.

    – Proszę bardzo – powiedział Randal, wręczając mi kwiaty, a ja z zaskoczenia wypuściłam z rąk dopiero co otwarty słoik z grzybkami. – Z czekiem, wnioskując z tego, o czym rozmawialiśmy parę godzin temu, wiesz, co zrobić. Asiu, Pawle, panowie… – Skinął nam głową i wyszedł.

    – O cholera! – powiedzieliśmy wszyscy zgodnym chórem i jak na komendę zaczęliśmy się śmiać.

    – Co wam tak wesoło? – zapytał wchodzący Baltek.

    – My tylko… – wykrztusiłam, dusząc się ze śmiechu, i pokazałam czek.

    – Co to jest?

    – Czek. – To chyba Paweł.

    – To widzę, ale skąd? Ktoś tu się opanuje i mi wszystko wyjaśni? – dociskał Slack.

    – Daj nam jeszcze chwilkę – poprosiłam.

    – Ale tylko chwilę – zastrzegł.

    W końcu udało nam się jakoś opanować.

    – Pamiętasz, szefie, jak w czerwcu zorganizowaliśmy tamten festyn i przy okazji rozstrzygaliśmy nasze zakłady? Zaprosiliśmy też kilku rajdowców – zaczął Paweł.

    – Pamiętam, i co w związku z tym?

    – Urządziliśmy też małe wyścigi i niektóre z nich puszczała Asia. Między innymi ten, który został przerwany, z Randalem. Dzięki jej spostrzegawczości udało się uniknąć poważnego wypadku i dzisiaj mamy efekty tamtej sytuacji.

    – To znaczy?

    – Baltku, słyszałeś chyba podziękowania Randy’ego i mój komentarz. Przed chwilą przyszedł z bukietem i czekiem za zwycięstwo. Czek przekazuję w twoje ręce, a bukiet pozwolisz, że zatrzymam dla siebie.

    – Oczywiście – wyjąkał. Kolejny raz udało mi się doprowadzić do tego, iż szef Pawła zapomniał języka w gębie.

    – To co, kochanie? Jesteśmy tu jeszcze potrzebni? – zapytałam, gdy zostaliśmy sami, bo technicy i mechanicy zajęli się pojazdami i zwijaniem warsztatu.

    – Chyba nie. Ciekawe, co ciocia powie na te bukiety.

    – Też mnie to ciekawi. Przebierz się i wracajmy do domu – poprosiłam.

    – Zamek się zaciął. W domu zdejmę kombinezon – oznajmił i zajął miejsce za kierownicą.

    Rozsądnie nie przypominałam mu sytuacji sprzed roku, gdy również zrezygnował z przebrania się. Wtedy doszło do naszego pierwszego spotkania. Kto wie? Gdyby wtedy był w normalnych ciuchach, to może nie zwróciłabym uwagi na mojego szaleńca?

    Naszemu wjazdowi na podwórze towarzyszyło ładowanie się jakiejś wycieczki do autokaru. Lenny pluł sobie w brodę, że nie zmienił kombinezonu, choćby i kosztem rozwalenia bluzy, na zwykłe ciuchy, bo momentalnie obstąpili go turyści. Tyle z tego dobrego, że pożyczyliśmy auto od pana Mateusza. Ja ewakuowałam się do środka i poprosiłam domowników o interwencję. Nie musiałam długo czekać i Paweł dołączył do mnie, a Marcin przeprowadził samochód na parking niedostępny dla turystów.

    – Następnym razem jedźcie od razu tam – powiedział pan Mateusz.

    – Opowiadajcie, jak było i skąd te kwiaty – zaciekawiła się gospodyni.

    – Za chwilę, ciociu. Tylko się przebierzemy i złapiemy oddech – powiedziałam. – Mamy też do ciebie kilka pytań – dodałam.

    – Oczywiście. Jak przyjdziecie, to coś zjemy. Nie spieszcie się.

    – Ciociu, masz jakieś wazony?

    – Coś się znajdzie. – Uśmiechnęła się. – Widzę, że dzień był pełen wrażeń.

    – Oj, żebyś wiedziała – odpowiedzieliśmy.

    W pokoju, przy użyciu rozmaitych pomocy technicznych, udało się rozpiąć zamek, nie uszkadzając przy tym za bardzo samej bluzy, choć suwak jako taki trzeba będzie wymienić…

    Gdy po kolacji usiedliśmy w salonie, byliśmy już na etapie podziękowań Randy’ego. Po kilku minutach mogliśmy przejść do pytań, na które chcieliśmy poznać odpowiedzi.

    – Ciociu, jeżeli to nie tajemnica, to opowiedz nam o tym wypadku Nikodema – poprosiłam. – Kuzyna Filipka – dodałam, widząc niepewność w oczach pani domu.

    – Aha, tego Nikodema. Filipek wam pewnie co nieco wspominał…

    – W marcu, gdy byliśmy tu po raz pierwszy – sprecyzowałam.

    – Co wiecie?

    – W sumie to niewiele. Chyba tylko tyle, że po poprzednim moim rajdzie w tym rejonie Nikodem podjął decyzję o większym zaangażowaniu się w rehabilitację – odparł Paweł.

    – To rzeczywiście niewiele. Ponad dwa lata temu Nikodem miał wypadek na skuterze wodnym. Konsekwencje były, niestety, dość poważne i często spotykane po tego typu zdarzeniach. Nie muszę wam chyba o tym mówić?

    – Nie, bynajmniej. Spotykamy się z tym aż za często – westchnął Lenny.

    – Z tego, co pamiętam, to ponad rok leżał w łóżku. Dzięki uporowi jego rodziny, która, można by powiedzieć, ogłuchła na protesty Nikodema, chłopak zaczął poważniej podchodzić do ćwiczeń. Jednak, jak tak teraz myślę, to masz rację, Pawle. Przełom nastąpił jakoś pod koniec października ubiegłego roku. W ramach rehabilitacji rąk wymyślił sobie… robótki na drutach… Nie śmiejcie się, tam jest wystawa. – Ciocia pokazała jedną gablotę, do której podeszliśmy.

    – Nieźle. I co dalej? – dopytywaliśmy.

    – Robótkami zaczął sobie dorabiać, częściowo z moją pomocą. Umożliwiłam mu sprzedaż jego wyrobów. Ale to tak na marginesie. Za zarobione pieniądze dokupił tyle zabiegów, ile się dało. Tuż przed Wielkanocą, czyli już po waszej pierwszej wizycie, wstał z wózka i z każdym tygodniem tego wózka potrzebuje coraz mniej. Jeszcze trochę i wystarczą mu same kule, a z czasem… może i kule nie będą potrzebne. Brakuje mu tylko… – Ciocia urwała w połowie zdania.

    – Czego mu brakuje? – zapytałam.

    – Wyjazdu na turnus? – Lenny dokończył rozpoczęte zdanie równocześnie ze mną.

    – Doskonale zgadłeś. Niestety takie turnusy nie są tanie. Słyszałam, że miesięczne zaczynają się od dziesięciu tysięcy. Kogo na to stać?

    – Dawno ci mówiłem, że trzeba mieć końskie zdrowie, żeby chorować – wtrącił pan Mateusz.

    – Ma pan rację. Gdyby nie koszty rehabilitacji, sporo osób o wiele szybciej dochodziłoby do pełnej lub prawie pełnej sprawności. Większość z nich niemal nie potrzebowałaby pomocy z zewnątrz po zakończeniu ćwiczeń – potwierdził Paweł.

    – Dobra, dzieci, to był dla was długi dzień. Idźcie już odpocząć.

    – Masz rację, ciociu. Sami chcieliśmy już powiedzieć „dobranoc" – odrzekłam, wstając od stołu.

    – Zmęczona? – spytał Lenny, gdy weszliśmy do pokoju.

    – Trochę, ale mimo to nie żałuję, że pojechałam z tobą.

    – Trzeba mi było powiedzieć, że marzy ci się sesja na torze z Randalem – zażartował mój szaleniec.

    – Wariat! A komu by się nie marzyła? – Z uśmiechem na ustach potargałam mężowi włosy. – Wiesz przecież, że to mój ulubieniec.

    – A ja to co? – zaprotestował z chochlikami w oczach.

    – Ciebie kocham nie dlatego, że jesteś rajdowcem. A moje zainteresowanie Randalem zaczęło się właśnie od kombinezonu rajdowego – przypomniałam mężowi.

    – Dobra, dobra. Już nic nie mówię. Masz jakiś pomysł na to, jak pomóc Nikodemowi? – zmienił temat.

    – Najprostszy z możliwych, czyli telefon do Moniki i Jacka. Oni są przygotowani na tego typu kontuzje.

    – Masz rację. Zajmiemy się tym w wolnej chwili – zgodził się Paweł.

    – Już ja widzę tę wolną chwilę.

    – Lepiej już nic nie mów. Co prawda, jeszcze jest urwanie głowy, bo wkrótce koniec sezonu, ale później…

    – Później to będziemy mieli co innego do roboty – przerwałam mu.

    – Później to będą inne priorytety – dokończył Lenny.

    – Też prawda – powiedziałam.

    – Gadu-gadu, ale teraz naprawdę musisz odpocząć. Idziemy się myć i położyć. Na leżąco też można rozmawiać – zakończył naszą dyskusję.

    Nie miałam nawet sił na protesty. Po kwadransie leżałam już umyta. Błyskawicznie zasnęłam i nie wiem, kiedy obok mnie położył się Paweł…

    Następnego dnia rano na szafce obok naszego pokoju czekały ksera i pendrive ze skanami wszystkich pamiętników panienki Jadwigi.

    – Ciociu… Skąd wiedziałaś, że chcielibyśmy zrobić kopie memuarów? – spytałam, wchodząc do kuchni.

    – Zdążyłam cię już poznać. A ty masz co innego do roboty.

    – Dziękuję – powiedziałam i przytuliłam się do gospodyni.

    – Proszę bardzo, Asiu. Siadaj i jedz śniadanie. Gdzie zgubiłaś męża?

    – Załatwia sprawy zawodowe, za chwilę przyjdzie – uspokoiłam panią domu, a w duchu dopowiedziałam:

    „Niech żyje praca zdalna".

    Na szczęście tydzień po podpisaniu aktu własności Puszki zostały zatwierdzone nasze prośby o możliwość pracy hybrydowej. Można powiedzieć, że sprawdziliśmy się na wycieczce i ani mój szef, ani pan Grzegorz nie widzieli powodów, byśmy wracali do poprzedniego systemu, choć wiadomo, że część spraw można załatwić tylko stacjonarnie, więc wtedy trzeba odwiedzić swój zakład pracy. A może to zasługa tego, że pani Nela i Renia znalazły wspólny język? Ba… okazało się nawet, że pośrednio znają się od kilku lat, a moje reportaże z podróży i ich przypadkowe spotkanie w jednym z przedszkoli współpracujących z bazą sprawiły, że postanowiły zaznajomić się bezpośrednio…

    – To dobrze. Inaczej sama po niego pójdę – zażartowała, odrywając mnie od wspomnień.

    – Oho… o wilku mowa…

    – Kochanie, to ja mam być tym wilkiem?

    – Trafiłeś za pierwszym razem. Przed chwilą ciocia pytała, gdzie jesteś – wyjaśniłam. – Co tam w pracy?

    – Wszystko w porządku. Później jeszcze usiądę do kompa, ale wystarczy mi kilka godzin i pomyślimy, co dalej.

    – Że też robota dopada cię wszędzie… – zmartwiła się gospodyni.

    – Ciociu, lubię to, co robię, między innymi dlatego, że mogę się tym zajmować dosłownie wszędzie – stwierdził po chwili Paweł, puszczając oczko.

    Wiedziałam, co załatwiał.

    Kolejne dwa dni upłynęły nam niemal wyłącznie na błogim lenistwie i choć napisałam jeden artykuł, to jego publikację odłożyłam na później. Od relaksu na tarasie przy naszej sypialni oderwał mnie telefon od Baltka.

    – Co się stało? – spytałam, gdy Lenny oddał mi aparat.

    – Nic się nie stało, nie denerwuj się – uspokoił mnie Slack. – Chciałem ci tylko powiedzieć, że postanowiliśmy wziąć pod skrzydła fundacji zarówno Nikodema, jak i innych chorych z tego regionu. Potrzebuję kontaktu do wszystkich osób. Na twoim mailu jest lista nazwisk.

    – Dobra, zaraz rzucę okiem i ruszam sprawę dalej.

    Rozłączyłam się i wygoniłam na chwilę męża od komputera, bo na moim musiałabym pokazać się w sieci, a na to nie miałam ochoty. Wystarczyło mi pięć minut na wydrukowanie pełnej listy osób, na które Baltek zwrócił uwagę.

    Lenny widział, co robię, więc nie musiałam mu niczego tłumaczyć. Zostawiłam go przy laptopie i wróciłam do salonu.

    – Ciociu, wiesz, czym się zajmujemy – zaczęłam.

    – Mniej więcej, Asiu. A co masz teraz na myśli?

    – To, że Paweł działa w kilku fundacjach, dzięki czemu mamy sporo znajomych i przyjaciół.

    – Do czego zmierzasz?

    – Teraz, na rajdzie, był również szef Pawła. Wspomniałam mu między innymi o Nikodemie.

    – Zaczynam rozumieć. I co w związku z tym?

    – Współpracujące z bazą fundacje zgodziły się sfinansować miesięczne turnusy rehabilitacyjne dla tych osób. – To mówiąc, podałam cioci kartkę z listą nazwisk.

    – Dziecko, jesteście niesamowici! – szepnęła i z wrażenia aż przysiadła na kuchennym stołku. – I co teraz?

    – Teraz musimy się z nimi jakoś skontaktować. Masz możliwość zaprosić tu wszystkich zainteresowanych?

    – Taaak… – Ciocia się zawahała.

    – Co się stało?

    – Chyba brakuje tu dwóch nazwisk.

    – Kogo? Może uda się uzupełnić listę.

    – Już ci mówię.

    – Wiesz co, ciociu? Nie mów tego mnie, tylko od razu Baltkowi – rzuciłam i wybrałam w telefonie numer do Slacka. – Cześć. Pokazałam pani Jadwidze… tak, tak, cioci Wisi… przysłaną przez ciebie listę i stwierdziła, że zna jeszcze kilka osób w podobnej sytuacji. Jak myślisz, czy da radę ich też…?

    – Znasz ich nazwiska?

    – Ja nie, ale dam ci ciocię, to porozmawiasz sobie z nią bezpośrednio. Ciociu, opowiedz Baltazarowi o wszystkich – poprosiłam, oddałam jej telefon i wyszłam z kuchni, żeby mogli w spokoju ustalić wszystkie szczegóły i omówić możliwości pomocy.

    Usłyszałam tylko, że gospodyni bierze kubek z herbatą i przechodzi do salonu.

    – Wszystko w porządku? – zapytał Lenny, gdy weszłam do naszego pokoju.

    – Tak. Ciocia rozmawia ze Slackiem o kilku dodatkowych osobach i, jak podejrzewam, również omawia tych, co wynalazł Baltek.

    – Rozumiem. Jak znam swojego szefa, to stanie na głowie, ale znajdzie fundusze dla wszystkich. Również dzięki tobie, kochanie.

    – Dzięki mnie? – zdziwiłam się.

    – Dzięki tobie i czekowi przekazanemu przez Randy’ego – uściślił. – A właśnie, tak przy okazji…

    – Taaak? – rzuciłam zachęcająco.

    – Randy wspominał coś o rozmowie ze swoimi sponsorami na temat tego, co robimy, ale na chwilę obecną to tajemnica…

    – Dobra. Nic nikomu nie powiem – zapewniłam.

    Zdążyłam skończyć zdanie, gdy do drzwi naszego pokoju zapukała ciocia.

    – Pawle, masz fantastycznego szefa.

    – Miło mi, ale czemu tak mówisz?

    – Pogadaliśmy i stwierdził, że nie widzi przeszkód, by dołączyło jeszcze kilka osób. Tych, których nie było na liście. Omówiliśmy wszystko i powiedział, że jak przemyśli to, czego się dowiedział, to do ciebie zadzwoni.

    – Fantastycznie. Jak go znam, to… oho. Już dzwoni.

    – Dobra. Pogadajcie sobie, a później zapraszam na obiad – oznajmiła, zamykając drzwi od strony korytarza.

    * * *

    Leżałem w wannie, relaksując się po dniu pełnym emocji. Korzystając z chwili ciszy, rozmyślałem nad całym łańcuszkiem zbiegów okoliczności, które doprowadziły nas do tu i teraz.

    Wszystko zaczęło się od ubiegłorocznego zakładu. Przez kilka dni bałem się, że palnąłem głupstwo, ale na szczęście miałem już Asię, a z rajdu wróciliśmy jako prawdziwe małżeństwo, na dodatek z dzieckiem w drodze.

    Dzięki sugestii mojej żony rozstrzygnęliśmy również zakłady, które zawarliśmy w grudniu. Pomysłowość całej zakładowej paczki poskutkowała dodatkowymi bonusami, choćby w postaci ściągnięcia kilku profesjonalistów, w tym Randala, ulubionego rajdowca mojej Asi. Moja żona na dodatek, niespodziewanie dla samej siebie, zaskarbiła sobie wdzięczność tego jednego z najlepszych zawodników, ratując mu zdrowie, a może i życie… Efektem jej spostrzegawczości był otrzymany od niego czek za zwycięstwo w zawodach.

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1