Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Przeklęta ziemia
Przeklęta ziemia
Przeklęta ziemia
Ebook417 pages5 hours

Przeklęta ziemia

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Fragment:
Nakazuje mi lać bijakiem tak, żeby bolało, żeby wydusić z dzieciaka jak najwięcej cierpienia. Twierdzi, że emocje jak ból i strach powodują wydzielanie największej ilości adrenaliny. Szyszynka jest wtedy gorąca i najsmaczniejsza. Potrafi to ocenić już po pierwszym kęsie. Kiedy mu smakuje, czeka mnie nagroda, a kiedy zakręci wąsiskiem, kara.
 
To potwór nie człowiek, a ja zostałem jego prawą ręką. Dzieciak zdążył wydobyć z siebie tylko jeden jęk, tylko tyle! To dobrze, przynajmniej aż tak nie boli, ale mimo wszystko nadal uderzam go gwałtownie i z całej siły. Wyobrażam sobie, że to worek kartofli. Cały czas zaciskam mocno powieki, mam wrażenie, że zaraz sobie wduszę oczy do środka.
 
Edmund jest zły, bardzo zły, a ja nie potrafię mu się sprzeciwić. Boję się, że skończę jak ci wszyscy chłopcy. Przy trzynastym uderzeniu (dokładnie je liczę) chłopiec najprawdopodobniej wyzionął ducha. Jego ciało wnet zesztywniało. Odkładam młóckę na bok. Chcąc dać znak Edmundowi, trzy razy pukam w drewniane drzwi stodoły, słyszę kroki.
 
Language中文
Release dateFeb 21, 2023
ISBN9788395494239
Przeklęta ziemia

Related to Przeklęta ziemia

Related ebooks

Reviews for Przeklęta ziemia

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Przeklęta ziemia - Karolina Kasprzak-Dietrich

    20 kwietnia 1947 r.

    Mała wioska Kalina pod Gnieznem

    Człowiek z natury jest zły,

    bo stworzony, by walczyć.

    Wszystko, co żyje,

    walczy.

    W obie dłonie chwyciłem dzierżak. Waliłem chłopca na oślep. Najprawdopodobniej po grzbiecie. Sam nie wiem – miałem zaciśnięte powieki. Końcówka cepa zaczepiona na grubym rzemieniu, odbijała się od jego zwiniętego ciała jak sprężyna. Ciepłe krople krwi obryzgiwały moją twarz. Strumieniem spływały po moim sfilcowanym zaroście. Jestem beznadziejny.

    Gniada zaczęła parskać. Skuliła uszy, odwróciła się zadem – tak to sobie wyobrażam, bo doprawdy nie potrafię uchylić powiek.

    Następna ofiara Edmunda – głupi szczeniak, który nie słuchał rodziców i oddalił się od swojego domu, bo… Bo…? Zapewne było całe mnóstwo powodów. Znam je z czasów, gdy też byłem dzieckiem.

    Przesiedzieliśmy razem cały wieczór, gapiąc się na siebie. W mojej stodole, pod moim dachem. Potem, zupełnie niepotrzebnie dowiedziałem się, że chłopiec ma na imię Adaś i że ma dziesięć lat. Rozmawialiśmy. Nawet zrobiło się miło – choć ja wiedziałem, że niebawem zrobi się okrutnie. On być może tylko przeczuwał. Adaś podobnie jak ja kochał malować obrazy, szkicować grafiki i takie tam… Bzdury, jaki jest głupi, że wierzy w sławę. Ja też kiedyś wierzyłem, że zdobędę uznanie.

    Niebawem Święta Wielkanocne, nawet nie doczeka upominków.

    Też kiedyś miałem sumienie, byłem artystą – niezwykle wrażliwym na piękno przyrody, na ból i cierpienie. Nie potrafiłem skrzywdzić muchy, a nawet dokuczliwej osy. Wolałem malować…

    Teraz jestem katem. Edmund zmienił mnie w groźną bestię.

    Muszę zabijać małe dzieci, bo on jest ciągle głodny. Nakazuje mi lać bijakiem tak, żeby bolało, żeby wydusić z dzieciaka jak najwięcej cierpienia. Twierdzi, że emocje jak ból i strach powodują wydzielanie największej ilości adrenaliny. Szyszynka jest wtedy gorąca i najsmaczniejsza. Potrafi to ocenić już po pierwszym kęsie. Kiedy mu smakuje, czeka mnie nagroda, a kiedy zakręci wąsiskiem, kara.

    To potwór nie człowiek, a ja zostałem jego prawą ręką.

    Dzieciak zdążył wydobyć z siebie tylko jeden jęk, tylko tyle!

    To dobrze, przynajmniej aż tak nie boli, ale mimo wszystko nadal uderzam go gwałtownie i z całej siły. Wyobrażam sobie, że to worek kartofli. Cały czas zaciskam mocno powieki – mam wrażenie, że zaraz sobie wduszę oczy do środka. Edmund jest zły, bardzo zły, a ja nie potrafię mu się sprzeciwić. Boję się, że skończę jak ci wszyscy chłopcy.

    Przy trzynastym uderzeniu (dokładnie je liczę) chłopiec najprawdopodobniej wyzionął ducha. Jego ciało wnet zesztywniało. Odkładam młóckę na bok. Chcąc dać znak Edmundowi, trzy razy pukam w drewniane drzwi stodoły, słyszę kroki.

    Wchodzi do środka, najpierw spogląda na chłopca, potem na mnie. Klepie mnie po ramieniu, chwaląc za dobrą robotę, choć jeszcze nie skosztował, ma dziś chyba dobry dzień. Potem odpycha mnie, zapędzając do kąta. Rzuca na moją głowę brudną szmatę. Bredzi coś po niemiecku. Potem tylko słyszę jak piłuje czaszkę, wali młotkiem i znowu piłuje. Następnie słyszę mlaskanie, oblizuje się.

    Gut, gut… – znowu gada po szwabsku te same słowa, urwane zdania.

    Oszust – do perfekcji opanował język polski, ale wie, że słowa niemieckie ranią mnie najbardziej. Chyba jeszcze bardziej niż morderstwa, które dla niego popełniam.

    Mam ochotę schwycić cep i go zatłuc, tak samo jak zatłukłem tego chłopca. Kajdanki, którymi skute są moje ręce, zaczepione są do coraz krótszych łańcuchów. Nie mam szans z uzbrojonym Niemcem, ale pocieszający jest fakt, że jednak się mnie obawia. To głupie, jestem słaby i głodny. Mogę poruszać się tylko po stodole, od lat nie widziałem słońca.

    Mlaskanie ucichło, chyba już zjadł!

    Słyszę też, jak podnosi się z drewnianego taboretu. Domyślam się, że grzebie w kieszeni. Wiem, że szuka bawełnianej chusteczki. Ostatnim razem szmata zsunęła mi się z głowy i wtedy zobaczyłem, jak wyciąga z kieszeni białą, złożoną w równy kwadracik, wykrochmaloną chusteczkę i wyciera sobie kąciki ust, potem brodę, a na końcu przeciera całą twarz.

    Widziałem, wszystko widziałem. Widziałem, jak żre chłopięcy mózg. Na Boga, pragnę swojej śmierci. Lecz nawet ona się mnie boi.

    Po całej uczcie rzuca w kąt łyżeczkę, byle jak złożoną chustkę chowa do kieszeni. Mówi, żebym posprzątał. Wychodzi ze stodoły, śmiejąc się w głos . Wojna zamieniła ludzi w potwory. Broniłem się jak mogłem, ale zło i mnie dopadło.

    Adaś, szczupły chłopiec z jedwabną apaszką na szyi, miał takie ładne oczy. Oczy w kolorze orzecha, a włosy jak kasztany jesienią. Miał delikatne rysy twarzy i tak samo delikatny głos. Kazałem mu zamknąć te piękne orzechowe oczy, ale on nie patrzył na mnie. Miał zbłąkany wzrok. Jakby do końca nie rozumiał, albo jakby dopiero zrozumiał, co go czeka.

    Mały gzub¹! Po co z nim rozmawiałem? Po co poznałem jego imię, jego historię? Tyle mi opowiedział o matce i ojcu. On też miał siostrę, tak ja kiedyś.

    Żadnych więzi. To wszystko utrudnia.

    Edmund jest zły, to bardzo zły człowiek.

    Musiałem to zrobić, ponieważ nie chciałem stracić kolejnego palca. Czuję tylko jak zimne, skrzepnięte krople krwi plączą się w moim zaroście. Przecieram brodę rękawem, wiem, że i mój koniec się zbliża.

    Z pierwszą ofiarą wcale nie było tak prosto, chłopiec był nad wyraz waleczny. Tak płakał, że w uszach po dziś dzień mi brzęczy. Czasem mam koszmary – śnią mi się ojciec i matka, moja siostra Kazia, brat Sylwek. Patrzą na mnie karcącym wzrokiem. Wstyd mi przed nimi za to, co robię, a jednak robię to. Zostałem sam, uwięziony w stodole, którą w pocie czoła budował mój dziadek Zenek.

    To był prawy człowiek, wzór do naśladowania. A może jednak nie?! Ktoś już przeklął tę ziemię, więc i ja ją przeklinam!

    Zrobiło mi się gorąco, pot zgromadził się na moim czole i spływał po brudnej od krwi twarzy.

    Moje myśli mnie zmęczyły. Nachylam się nad zwłokami Adasia. Delikatnie uchylam swoje powieki, żeby uchronić się od nagłego, paskudnego widoku. Chłopczyk jest zwinięty w pałąk. Najważniejsze, że już go nie boli. Nie widać jego twarzy, jest poszarpana, pokryta brunatną cieczą.

    Znowu słyszę kroki Edmunda, uciekam do kąta, na głowę nakładam sobie szmatę.

    Chce sprawdzić, czy posprzątałem? A może to nie Edmund? Może to śmierć się zlitowała i wreszcie po mnie przyszła?

    Znowu za dużo myślę, znowu tracę cenny czas.

    Słyszę jego charkotliwy głos.

    – No… mordo nieprzegnojona… – przemówił do mnie po polsku.

    Uszczypnął mój policzek przez materiał. Milczę.


    ¹ Gzub – dzieciak.

    20 maja 2000 r.

    Drezno

    Krótki mejl o twojej śmierci bardzo mnie ucieszył.

    Bardziej niż zaproszenie na nasz ślub.

    Sześćdziesięcioletni Bernard wygodnie wyciągnął przed siebie nogi i rozejrzał się po swoim salonie. Wokoło panował przepych. Siedział na fotelu, w swojej prywatnej biblioteczce, otoczony regałami wypchanymi najróżniejszymi książkami – starszymi i nowszymi. Jednak te starsze lubił najbardziej. Zwłaszcza dotykać ich okładek z cielęcej skóry: delikatnych, wyraźnie nadszarpniętych zębem czasu. Sunąć opuszką po wytłaczanych, złotych, gotyckich literach, a wewnątrz… Poemat. Od zawsze pochłaniał wiedzę, kochał czytać. Był dodatkowo estetą. Wszystkie powieści w biblioteczce musiały być poukładane alfabetycznie, wszystkie miały swoje miejsce. Niektóre publikacje znał już na pamięć, a mimo to i tak z chęcią je czytał.

    Uwielbiał w porze śniadaniowej siadać w swojej czytelni i wdychać zapach zgromadzonej kolekcji. Tuż przed nim, na kryształowej ławie – równo w rządku – leżały poukładane złote sztućce do owoców i warzyw. Były drobne, podobnie jak jego dłonie. Obok nich stała wielka, mosiężna patera z obfitością różnorodnych, wyszukanych owoców oraz stary złocony kielich z wyrytym herbem jego przodków, wypolerowany specjalnym detergentem. Nalał sobie koniaku z dobrego rocznika. Zakręcił kielichem i powąchał. Delikatnie położył głowę na zagłówku fotela. Zamknął oczy. Ciągle pamiętał uśmiech Zośki – jego pierwszej młodzieńczej miłości. Nadal uważał, że wbrew powszechnej opinii wcale nie była głupia. To było z początkiem lat sześćdziesiątych. Spotykali się z Zośką tylko wtedy, kiedy przyjeżdżał do Polski. Był już pełnoletni, a od śmierci wujaszka Edmunda minęło sporo czasu. Spędzili razem naprawdę cudowne chwile, których starał się nie pamiętać, uciekając w inne zajęcia – jak czytanie na przykład. A teraz, kiedy zapoznał się z wiadomością od swojego adwokata, to wszystkie wspomnienia wróciły jakby ze zdwojoną mocą. Kiedy miał niecałe dziewięć lat, ojciec woził go do stryjka niemal dwa razy do roku. Zawsze w maju i grudniu. Uwielbiał spędzać wakacje w Kalinie. Z tym że jednego roku coś się wydarzyło, coś zobaczył. To coś skutecznie podzieliło go z wujaszkiem. Wraz z każdym rokiem ograniczał swoje przyjazdy. Nigdy nie zdradził ojcu prawdziwego powodu. Poinformował go tylko, że woli zdobywać wiedzę, kształcić się tutaj, w Dreźnie. Za dużo niechcianych wspomnień… Jeszcze teraz jeżyły mu się włoski na przedramieniu.

    Stryj Edi, bo tak go w zdrobnieniu nazywał Bernard, był jego ojcem chrzestnym. I tak samo jak teraz on, był starym kawalerem. Wybrał życie w samotności i w samotności umarł. Jego ciało znalazł pod koniec roku tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego przypadkowy przechodzień. Bernard nie pojechał na pogrzeb – bał się, wahał. Sam nie umiał określić czego się lęka. Teraz, z perspektywy czasu, trochę żałował. Okazał się niedojrzały w swoich osądach. Ostatnie pożegnanie każdemu się należy, więc powinien pragnąć ująć wujaszka za lodowatą rękę. Był młody, to go tłumaczyło. Edmund nie posiadał własnego potomstwa, swoją posiadłość we wsi Kalina zapisał właśnie Bernardowi. Czy Bernarda to satysfakcjonowało? Nie potrafił ocenić. Dosyć miał swoich pieniędzy, natomiast mało czasu na wojaże. Raz tam pojechał obejrzeć majątek, powspominać. Właśnie wtedy poznał Zośkę, rumianą i pulchną sąsiadeczkę wujaszka. Jak on ją pokochał! Do dziś czuł w sercu gorący płomień. Mieli romans, który nie trwał zbyt długo. Ojciec Bernarda, a brat wujka Edmunda, ciężko zachorował i musiał wrócić do Drezna. Zośka nie czekała… Pisała w listach, że czeka, ale – jak się okazało pół roku później – kłamała!

    Kiedy Bernard kolejny raz odwiedził Polskę i przyjechał pod jej dom z bukietem kwiatów, zobaczył ją, w białej sukience. Wielkie było rozczarowanie Bernarda. Od tego momentu nie chciał już odwiedzać polskich ziem. Kolejny raz czuł się oszukany. Dlatego majątek w Kalinie od lat stanowił pustostan. Gdyby Zośka nie wybrała innego, kto wie? Może razem by w tym domu zamieszkali? W końcu dzielił ich niewielki las – mogliby połączyć swoje majątki ziemskie i wieść szczęśliwe życie.

    Pogodził się ze stratą, wybrał żywot podobny do żywota swojego wujaszka i nigdy z żadną kobietą się nie związał. Po dziś dzień zakochany był w rumianej Zośce, po same uszy!

    Do teraz!

    Bo właśnie los odkrył przed nim kolejne karty. To dlatego, mimo wczesnej godziny, postanowił uraczyć się dobrym trunkiem. Chciał się znieczulić. Musiał sobie to wszystko poukładać w głowie. Ciągle pamiętał długie do pasa warkocze Zośki, zakończone białymi wstążkami. I jej kobiecą figurę, lubieżnie wydęte usta, zadarty, pokryty piegami nos, zaróżowione policzki i czarne jak smoła oczy. Oj, te oczy czarownicy. Parsknął. Zamoczył usta w koniaku i odstawił kielich na ławę. Raz jeszcze otworzył mejla od swojego adwokata. Czytał z uwagą, lecz cały czas nie dowierzał.

    Ma wnuka. On i Zosia (która już nie żyła – kilka dni wcześniej zginęła w wypadku drogowym) mieli córkę, a teraz dowiaduje się, że ma wnuka. Miał ochotę skakać ze szczęścia, ale jednocześnie emocje wbiły go w fotel. Musiał przerobić w sobie tę wiadomość. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Zośka pozwoliła na to, żeby ich córkę wychowywał obcy mężczyzna. Tłumaczył ją tylko wstyd… Gdy on wyjechał do Drezna, ona została, nosząc już dziecko pod sercem. Jak mogła zwątpić w jego miłość.

    Pomyślał niechętnie, że tak czy siak będzie musiał wrócić do Polski, odwiedzić stare śmieci. Odnaleźć wnuka, ponoć którego matka oddała do domu dziecka. Chciał z nim porozmawiać, przytulić. Być może zapisze mu cały swój majątek, nie tylko ten w Kalinie. Brał pod uwagę wiele opcji, rozmyślał nad tym, by osobiście znaleźć kupca i spieniężyć odziedziczoną w spadku posiadłość. Jeszcze nie wiedział, co postanowi. Jednego był pewien: pragnął uporządkować swoje sprawy. Wierzył, że los jest nieprzewidywalny. Bał się śmierci. Gdyby Zośka Sommer, która cały czas mieszkała w Polsce, nie zginęła w wypadku samochodowym, zapewne nie dowiedziałby się o tym, że ma wnuka. Wnuka, którego imię na ten moment było mu nieznane. „A córka?" – pomyślał. Zosia przed czterdziestu laty urodziła mu córkę. Co z nią? Jak sobie radzi? Czy jeszcze żyje? Zastanawiał się, dlaczego adwokat o niej nie wspomniał. Zapragnął poznać wszystkie szczegóły: Czy jest szczęśliwa? Dlaczego nie chciała wychowywać syna? I jak w ogóle ma na imię?

    – Mam wnuka. – Nie przestawał wypowiadać tych słów aż do momentu, gdy serce za bardzo przyspieszyło i zaczął się bać o swoje zdrowie.

    Znowu w marzeniach przeniósł się do lat sześćdziesiątych. Do Polski wrócił zaraz po pogrzebie ojca, któremu nie udało się odzyskać zdrowia. I tak jak zobaczył stojącą przed swoim domem Zośkę – w sukni ślubnej i w welonie – tak uciekł, i już nigdy do Polski nie wrócił.

    Na jego twarzy ponownie wyrysowała się pogarda. To ona pierwsza wzgardziła nim.

    Teraz wszystko się zmieniło. Uradowany, że tylko zamoczył język w bursztynowym trunku, wstał z fotela i zaczął pakować walizki. W między czasie zadzwonił na lotnisko i zarezerwował bilet lotniczy do Polski. Nieprzerwanie myślał o Zosi, ale jeszcze intensywniej o wnuku. Zastanawiał się do kogo jest podobny: bardziej do babci czy bardziej do dziadka? Spakował białe koszule, czarny prochowiec na wypadek deszczu.

    Marzył, by w wnuku zobaczyć Zośkę. Planował też odwiedzić posiadłość w Kalinie. Musiał ją obejrzeć, oszacować koszty remontu, zapoznać się z terenem, wycenić dobytek. Miał świadomość, że będzie mu ciężko, że przekroczenie progu tego domu, a nawet przejście obok furtki, nie będzie takie proste. W końcu mieszkało tam zło. A wujaszek tym złem się opiekował.

    Nie wiedział, co poczuje, kiedy tylko przekroczy próg tego domu, i jakie będą tego konsekwencje. Jedno było pewne, on leci samolotem, a jego szofer Wilhelm musi pofatygować się limuzyną. On sam nie zniósłby tak długiej podróży samochodem. Szofer miał wyjechać natychmiast i oczekiwać go na lotnisku w Poznaniu, stamtąd odwiezie go do Gniezna.

    – Wilhelm! – krzyknął.

    Po krótkiej chwili usłyszał jego ciężkie kroki.

    20 kwietnia 2018 r.

    Lotnisko w Dreźnie

    Ten kto żyje widzi dużo, ten kto podróżuje widzi więcej.

    Przysłowie arabskie

    Bernard Gic dotarł już na lotnisko. Rozejrzał się dookoła i uśmiechnął. Postukał laską o błyszczącą płytkę, która, ułożona w karo, zdobiła ogromny hol. Czuł się jak w domu. Jak powiedział jego wnuk: „Dziadzio, mimo sędziwego wieku, po lotnisku poruszasz się tak swobodnie, jak w swoim odpicowanym pałacyku. Jestem z ciebie dumny. To ostatnie dodał z naciskiem. Bernard też był z siebie dumny. Przed laty odnalazł wnuka i właśnie leciał do niego z wizytą. Szedł samym środkiem aerodromu, specjalnie pukając swoją laseczką o podłogę – lubił zwracać uwagę przypadkowych przechodniów. W drugiej ręce trzymał niewielką walizkę. Niewiele brakowało mu do dziewięćdziesiątki, a pragnął dożyć setki, bo dotychczas nie czuł się jak na swój wiek. „To zasługa Igora – pomyślał o wnuku serdecznie.

    Doczekał odprawy, poszła sprawnie, tego dnia nie było tłumów. Teraz spokojnie czekał na samolot. Usiadł w poczekalni, przyglądając się turystom. Wszyscy się gdzieś spieszyli, spożywali w biegu jedzenie, krzyczeli, machali. On czuł spokój i równowagę. Znajomość języka angielskiego, którego delikatnie kaleczył, okazała się niezawodna. Wszedł w dyskusję z pewnym Murzynem. Zainteresował go, może ze względu na kolor skóry. Na jego nadgarstku tkwiła gruba, złota bransoleta świadcząca o bogactwie. Murzyn miał też złote zęby. Ubrany był w biały garnitur, a na głowie spoczywał mlecznobiały kapelusz. Wyglądał dostojnie, toteż Gic nawet się nie zawahał, wręczając mu wizytówkę z adresem swojego hotelu znajdującego się pod Gnieznem. Zachęcał do przyjazdu do Polski. Polubili się od pierwszego wejrzenia, nie mogli się nagadać. Gic nieco się krępował swoją ogromną kurzajką na nosie (wyrosła mu nagle jak grzyb po ulewnym deszczu). Na szczęście Murzyn okazał się człowiekiem na poziomie i, nie zważając na kurzajkę, patrzył Bernardowi prosto w oczy. W końcu John, bo tak przedstawił się mieszkaniec Ameryki Południowej, musiał już opuścić Bernarda. Wybiła godzina jego odlotu, choć Bernard był pewien, że jeszcze się spotkają.

    Kątem oka obserwował pewne małżeństwo (tak mu się przynajmniej zdawało, bo na palcach mieli złote obrączki, a poza tym Bernard od zawsze był bardzo spostrzegawczy). Mężczyzna, wysoki brunet, miał około czterdziestki, kobieta, niewiele młodsza, była zgrabną, tlenioną blondynką. Śliczny duet, wyglądali jak z okładki żurnala. Wydawali się być zagubieni i spłoszeni, zwłaszcza muskularny brunet. To chyba była jego pierwsza podróż samolotem. Widać było, że nie wiedzą, w którym kierunku mają iść, gdzie zostawić bagaże. Byli wyraźnie zdenerwowani. Pani w blond włosach mocno gestykulowała rękoma, tłumacząc coś swojemu kompanowi. On podniósł ton głosu i chyba weszli w ostrą kłótnię. Jedno chciało iść prosto, drugie w prawo. Na końcu się rozdzielili i każde poszło w innym kierunku.

    Bernarda bardzo rozweseliła ta sytuacja. To był jego osiemnasty wylot do Polski. Dokładnie to liczył – wyloty do Polski wciąż budziły w nim wielkie emocje. Pamiętał siebie pierwszy raz na lotnisku w dwutysięcznymroku – czuł i zachowywał się tak samo jak to małżeństwo. Zagubiony, spłoszony i zaszczuty. Kiedy wszedł na lotnisko, sam nie wiedział z czym się będzie mierzyć: czy znajdzie drogę, dotrze na czas do odprawy, czy nikt go nie okradnie? Tak, był przepełniony obawami. Nawet chciał zawrócić. Jak dobrze, że tego nie zrobił. Rzadko rezygnował z wytyczonych celów i dzięki temu odnalazł wnuka, a chęć bycia blisko niego, napędzała go jak koń pociągowy.

    „Jak koń wujaszka Edmunda, jak gniada" – wspomniał, i pokiwał głową.

    Zaintrygowany wrócił myślami do małżeństwa, a może nie do nich… Może wyobraził sobie, jakby to było, gdyby udało mu się z Zośką stworzyć związek. Zastanawiał się, czy też by się kłócili. Wzruszył ramionami.

    Od zawsze podróżował w samotności, nie miał z kim się zwaśnić. „Może fajnie jest z kimś wejść na wojenną ścieżkę?" – pomyślał. Czasem podniósł głos na swojego szofera, ale ten nie odważyłby się mu odpyskować.

    Za dzieciaka częściej odwiedzał polskie ziemie. W tamtym okresie nie było samolotów, podróżował koleją. Musiał odbyć wielogodzinną podróż pociągiem. Nie mógł się nadziwić postępowi cywilizacyjnemu. Kręcił głową, cały czas nie dowierzając. Zrobiło mu się smutno, że jego stryj nie dożył tych czasów.

    Mimo że na zewnątrz słońce grzało mocno, a w budynku było ciepło, wstrząsnęły nim drgawki. Zrobiło mu się chłodno, zaczął się trząść z zimna. Zapiął czarny guzik od płaszcza, tuż przy samej szyi. Wzdrygnął się.

    Miał misję, pomagał wnukowi z każdej strony. Rozumiał to, co czuł jego potomek, on sam zaczął czuć to samo. Wspomnienia, więzy krwi i geny połączyły ich na zawsze.

    Wrócił myślami do kłócącego się przed momentem małżeństwa – zdążyli się ulotnić na dobre, a on zapragnął ich odnaleźć. Zwłaszcza tę blondynkę, wydawała mu się w miarę ogarnięta i pewna siebie. Intrygowali go ludzie, zachwycał się każdym człowiekiem z osobna, bo każdy był inny. Rzadko oceniał, wolał podejść, porozmawiać, dobrze poradzić. Ewentualnie potem podjąć decyzję, czy chcę tę znajomość kontynuować.

    Samolot miał godzinne opóźnienie. Czekał, myśląc o wszystkim, i o niczym. Teraz w głowie ukazały mu się wspomnienia z wczesnego dzieciństwa, kiedy to odwiedzał wujaszka Ediego.

    Pamiętał, że ile razy wskakiwał wujaszkowi na bryczkę, ten zdenerwowany przeklinał i go odtrącał. Taki był wujaszek. Wielokrotnie przestrzegał małego Berniego przed niebezpieczeństwem: „Bo spadniesz, „Bo zarobisz guza, „Bo będziesz mieć koszmary".

    Berni nie zawsze chciał słuchać, jak to dziecko. Czasem wygrywała ciekawość, a nawet chęć zarobienie tego guza.

    Przetarł z ust słoną łzę.

    Najważniejsze, że odważył się wrócić do Polski i odnalazł wnuka.

    Mają teraz świetny kontakt i wspólne plany. Przede wszystkim pragnął zasiąść z nim i z jego nową narzeczoną Wandą Walską do stołu i upić się do nieprzytomności. Odwalili kawał dobrej roboty, a przed nimi następne priorytetowe cele.

    20 maja 2018 r.

    Gniezno

    Będę wszystkim tym, o czym pomyślę, będę tak realna, jak tylko duch potrafi.

    – MTW! Mnie to wali – powiedziała do męża tak, jakby nie był jej mężem, tylko kolegą z liceum.

    Henryk sam nie potrafił określić, dlaczego Kamila się tak opryskliwie zachowuje, ale wiedział od kiedy. Od czasu, kiedy urodził im się synek Antek.

    Od tamtego momentu czuł, że żona zaczęła go ignorować, wręcz go poniżała. Lekceważyła go na każdym kroku, a on starał się ją udobruchać, jak tylko potrafił. Rozumiał, że nadmiar obowiązków, że nowy członek rodziny, że śmierć ojca Kamili. Kumulacja, apogeum, ble, ble, ble… Jednak zachowanie Kamili bardzo go irytowało. Mimo to starał się zachować zimną krew i trzymać nerwy na wodzy. Jeszcze nie odważył się odpyskować. Z jednej strony zrzucał jej despotyczne zachowanie na modną ostatnio depresję poporodową, a z drugiej tłumaczył sobie, że ma prawo być zmęczona. Bardzo szybko wróciła do pracy, bo już po trzech miesiącach od porodu. Była ambitna, ale jeszcze bardziej ambitny był jej szef, redaktor naczelny dziennika „Gniezno Całą Dobę".

    Na domiar złego potrzebowali pieniędzy. Mnóstwa pieniędzy.

    Powodów się mnożyło jak przez kalkę i ten główny, że są na dorobku, zszedł na boczny plan. Inny powód wyskoczył nagle i zaczął górować nad resztą. Mianowicie ojciec Kamili zaciągnął kolosalne kredyty, o których wcześniej nie mieli pojęcia. Zaraz po jego śmierci Kamila przyjęła spadek wprost. Gdyby wiedziała, że ojciec przed śmiercią poużywał życia i tak bardzo się zadłużył, odmówiłaby przyjęcia. Co najwyżej przyjęłaby spadek z całym inwentarzem. A wtedy sprzedałaby mieszkanie i dwa blaszane garaże, co pokryłoby część kredytów. Od reszty by się odcięli. Być może teraz żyliby spokojnie. Niestety stary wdowiec poznał młodszą od własnej córki dziewczynę, więc tylko trwonili kasę na nowe ciuchy, samochody i podróże zagraniczne. Nikt z rodziny nie podejrzewał, że wyga Waldemar Konieczko tak zaszaleje.

    Po śmierci seniora nastał nerwowy czas i trwał po dziś dzień. Kamila Konieczko-Cieśla (bo postanowiła posługiwać się nazwiskiem dwuczłonowym), musiała nie tylko zmierzyć się z żałobą, ale i w dodatku nagłymi problemami finansowymi, a była wówczas w czwartym miesiącu ciąży. Któż mógł przypuszczać, że jego teścia stać na takie marnotrawstwo? Odkąd pamiętał miał w głowie raczej poukładane – jak widać młoda dupa cały mózg mu wypaliła. Nie było banku w Gnieźnie, w którym nie zaciągnąłby choć małego kredytu. Nawet pani notariusz się dziwiła, że z tak niską emeryturą miał jakąkolwiek zdolność kredytową. „Mleko się rozlało" – pomyślał.

    Właśnie debatowali na temat jej nagłego wyjazdu. Wygrała w jakimś konkursie internetowym voucher na pobyt w malowniczej miejscowości Kalina pod Gnieznem. Najgorsze w tym wszystkim było to, że voucher był jednoosobowy, a ona faktycznie, bez żadnych skrupułów, postanowiła wyjechać tam sama. Gdyby mu się przydarzyła taka okazja, wolałby zrezygnować z wakacji niż wyjechać bez rodziny.

    – Nie żal ci Antosia? Zostawisz go na cały weekend. Kamila, przecież jeszcze przyjdzie nasz czas, ogarnij się.

    Spoglądał raz na Kamilę, ubraną jak nigdy w luźne dresy, a raz na spakowaną bordową walizeczkę, która stała w korytarzu, przy przesuwnej szafie. Miał nadzieje, że to jakiś żart, że żona go nabiera.

    – MTW – powtórzyła z głupkowato przyklejonym uśmiechem. – Mnie też należy się odpoczynek. Mam dość.

    Prężyła się przy tych wypowiedziach jak dumny paw. Jak gdyby Pana Boga za nogi złapała.

    – Tylko to umiesz powiedzieć: „ja wiem, że cię to wali". Zresztą ty zawsze wszystko miałaś w dupie. Dlaczego więc postanowiłaś założyć rodzinę? – Teraz już nie wytrzymał i podniósł nieco głos.

    Henryk Cieśla spojrzał na siedmiomiesięcznego Antosia, ich syna. Właśnie jadł deser paluszkiem i wszystko dookoła było ubrudzone. Siedział na podwyższanym, niebieskim krzesełku i wcinał mus jabłkowy. Zrzucona plastikowa łyżeczka leżała częściowo na panelach, a częściowo na kolorowym dywanie. Henryk już rozglądał się za ścierką. Mały miał mus nawet we włosach. Wydawało się, że Kamila tego nie widzi, a może nie chciała widzieć. Dreptała w kółko, szukając swojej niewielkiej walizeczki. Pakowała się od samego świtu.

    – Słuchaj, nie dramatyzuj, to tylko weekend, a ja też muszę odpocząć. Praca, dziecko, gotowanie, sprzątanie, kredyty ojca, sorry… Czacha mi dymi.– Popukała się po czole.

    – Ja też pracuję i przecież, co najważniejsze, pomagam ci. Nie zachowuj się tak jakbyś była samotną matką pozostawioną bez środków do życia, która musi orać w polu. Damy radę.

    – Ty dasz radę. To tylko weekend. Zresztą grasz super ojca. Antoś cię uwielbia, przetrwacie beze mnie.

    Nonszalancko uszczypnęła go w końcówkę czerwonego nosa. Zabolało – niestety wiosna nigdy nie była dla niego łaskawa – właśnie odezwała się uśpiona zimą alergia. Chciał schwycić ją za palce i w żartobliwym geście wykręcić rękę, zawsze jej tak robił, ale nie zdążył. Zdołał tylko odgarnąć z czoła czarną grzywkę.

    – Wiesz w ogóle od kogo dostałaś tego mejla? A może to jakiś oszust? Chce cię gdzieś wywieźć, może porwać, żądać okupu, a w rezultacie zamordować! Jesteś lekkoduchem… Może to wierzyciel Waldemara? – Ucieszył się, że nagle wpadł mu do głowy taki argument. Kamila na moment znieruchomiała. Niestety, tylko na moment. Bo zaraz odpaliła ciętą ripostę.

    – Ty i ta twoja wyobraźnia. – Zachichotała, bo ucieszyła się ze swojego refleksu. – Ten mejl jest od właściciela niewielkiego dworku pod Gnieznem, niejakiego Bernarda Gica. Dostałam też voucher. Wyraźnie było napisane, że wygrałam wspaniały, aktywny relaks w naturalnym otoczeniu polskiej wsi. Warto uczestniczyć w przypadkowych ankietach. Chociaż los mi co nieco wynagrodził. A jeżeli zazdrość cię zżera od środka, no to – zastanowiła się moment – spieprzaj przed komputer i też wypełniaj ankiety.

    – Sprawdzałem w internecie i takie nazwisko nigdzie nie figuruje. To ściema i tyle.

    – Prawdziwi bogacze nie obnoszą się ze swoim majątkiem. Wiesz jak to jest: Im kto mniej wart, tym wyżej głowę nosi. Widocznie pan Gic nie potrzebuje reklamy. Zresztą on pochodzi z Drezna.

    – Może jednak spróbuj się z nim skontaktować, może on sam nie ma bladego pojęcia, że ktoś w jego imieniu cię wkręca. Chce wyprowadzić na manowce.

    Henryk przeczuwał, że to zaproszenie ma również drugie dno. Nikt, ot tak, nie rozdaje drogich prezentów. To wszystko mu śmierdziało, ale tak naprawdę najbardziej obawiał się rozłąki z żoną.

    – Daj spokój, wszędzie węszysz podstęp. Jakbyś to ty miał coś na sumieniu. Wszyscy dla ciebie są źli, wszyscy podejrzani, a to to, a to tamto. Chcę odpocząć i tyle.

    W końcu, jakby dopiero co zauważyła Antosia, pogłaskała go po główce i powiedziała:

    – Ale ty się umorusałeś.

    Mały się uśmiechnął i wyciągnął do niej rączki. Nie wzięła go na ręce, wyraźnie jej się spieszyło. W marzeniach była już w Kalinie.

    Wczoraj wieczorem sama się zdziwiła, a nawet dostała lekkiego szoku. Do teraz nie dowierzała. Kilka razy przeczytała wiadomość – treść znała już na pamięć. To było przed dwudziestą drugą, kiedy już zbierała się do kąpieli, a Henryk spał głośno chrapiąc. Nagle jej komórka piknęła. To był znak, że dostała wiadomość mejlową. Zaciekawiona sprawdziła swoją pocztę. Była podekscytowana, ostatnio w jej życiu wiele się działo, a to w pracy, a to prywatnie. Stale pisała z najróżniejszymi adwokatami – chciała zrzec się spadku, ale każdy z adwokatów zaznaczał, że to będzie bardzo trudne, wręcz niemożliwe. Przecież oficjalnie go przyjęła, na akcie notarialnym widnieje jej podpis. Czekała na przełom w sprawie, na to, że zmieni się prawo, a może na wielki przewrót. Byle tylko nie musiała spłacać zobowiązań ojca. Kiedy odczytała mejla od, fakt faktem, nieznajomego właściciela agroturystyki w Kalinie pod Gnieznem, prawie spadła z krzesła. Załączone było piękne zdjęcie niewielkiego pałacyku, z dopiskiem „Kamila Konieczko-Cieśla. Wygrałaś, gratuluję!" W tamtym momencie nie rozumiała dlaczego cokolwiek wygrała. Pomyślała, że to żart bądź pomyłka. Ale nazwisko się zgadzało. I to dowodziło, że to żadna pomyłka tylko fart. I potem sobie przypomniała, dlaczego wygrała. Ostatnio dużo czasu spędzała przed komputerem – szef był wymagający, a ona lubiła się wykazywać. Teraz, w obawie przed utratą pracy, to nawet musiała. Czasem, robiąc sobie przerwę, zaglądała na różne strony, w tym na portale. I prawdą jest, że kilka ankiet, dla odreagowania napięcia, a może bardziej z głupoty, wypełniła. Jak się okazuje jedną z nich skutecznie, bo dostała odpowiedź. Wydrukowała otrzymany voucher i z samego rana spakowała walizkę. Już od miesięcy czuła, że powinna odpocząć. Na zasiłku macierzyńskim była jedyne trzy miesiące – szef stale do niej wydzwaniał, pracy było bez liku. Więc wróciła. Zresztą lubiła swoją pracę. Była dziennikarką, afera goniła aferę. Tu strajk kobiet, tu wirus, który sparaliżował cały świat, tu jakaś niewyjaśniona zbrodnia. Ciągle coś, a że z natury była ciekawa i chciała się rozwijać, to wolała wynająć opiekunkę do małego Antosia. Czuła, że opiekując się dzieckiem, prędzej czy później się uwsteczni. Henryk miał o to do niej żal, nie lubił nowej opiekunki. Może dlatego, że celowo wybrała starszą, grubszą kobietę. Wychodziła z założenia, że jeszcze by tego brakowało, żeby mąż poleciał na inną.

    – Nic w życiu nie jest za darmo, zapamiętaj to sobie. Ale co ja ci będę mówił. Wybrałaś wyjazd, w dodatku bez nas! No comments!

    – Pojadę i basta, a jak okaże się, że tam jest ciekawie, to w przyszłym miesiącu pojedziemy wszyscy. Cała nasza rodzinka. Chociaż ty z tą twoją alergią… – Pokiwała głową na znak, że go żałuje. Specjalnie to zaznaczyła, żeby uświadomić mu, że to przy nim ma ograniczone możliwości, i żeby

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1