Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Ayałaska. To się zdarzyło w Amazonii
Ayałaska. To się zdarzyło w Amazonii
Ayałaska. To się zdarzyło w Amazonii
Ebook250 pages2 hours

Ayałaska. To się zdarzyło w Amazonii

By Agni

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Pierwsza polska książka o Ayahuasce! Dziewięciu narratorów i ich tripy! Podróż intelektualno-duchowa, która wysadzi Cię z pociągu dotychczasowych przekonań.
Lubisz podglądać? A gdyby tak zajrzeć, co się wrzuca do szamańskich kotłów? Intrygujący świat najbardziej pożądanego specyfiku na świecie! Ekscytująca podróż przez amazońskie ceremonie z roślinami mocy! Przepis na magiczny wywar: szczypta szamanizmu, szczypta psychodelizmu, miska własnych wymiotów. W co się trzeba uzbroić, żeby tam dotrzeć? Sprawdź gotowe listy: co zabrać? Jak się przygotować? I czy wszystkim się udaje? Co daje Ayahuaska? Posłuchaj co obiecują szamani, a co naprawdę dostają ich klienci! Co to są te bad tripy po psychodelikach? Co najgorszego może się stać? Jak nie mieć bad tripa? Autentycznie i bez różu – jak wygląda pobyt białych „gringos” w amazońskiej dziczy? Z czym było im najtrudniej i czego bali się najbardziej? Największe z ludzkich strachów – autorka łączy prywatne zwierzenia osób poznanych w Amazonii. Czego boimy się bardziej niż pająków i karaluchów? Jaka jest cena wyzwolenia z paranoi? I czy można w jedną noc wyleczyć się z lęku? 

Dziewięciu narratorów dobrowolnie wybiera się w podróż, w której nagrodą jest śmierć. Czy odważysz się im towarzyszyć?

Jakie są zagrożenia związane z połykaniem psychodelików? Jakie skutki uboczne? Co się po nich dzieje? Poznaj odpowiedzi na kilkadziesiąt najczęściej zadawanych pytań wśród zainteresowanych taką terapią alternatywną.
Dziewięciu narratorów dobrowolnie wybiera się w podróż, w której nagrodą jest śmierć. Czy odważysz się im towarzyszyć?

RECENZJA książki - Katarzyna Dziadczyk, polonistka, artystka,
projektantkawww.fern.pl
Jako społeczeństwo przywykliśmy do myślenia dychotomicznego. Silnie przywiązani do przekonań, które tak naprawdę nigdy nie były nasze, wierząc w jedną i słuszną naukę, zapomnieliśmy mądrość przodków i odcięliśmy się od swej prawdziwej natury. Wraz z rozwojem cywilizacyjnym straciliśmy intuicję, odrzuciliśmy inne niż konwencjonalne sposoby leczenia. Nowoczesna medycyna, której w wielu przypadkach chylę czoło, nie potrafi spojrzeć na choroby w sposób holistyczny, skupiając się jedynie na objawach, a nie przyczynach. Książka „Ajałaska. To się zdarzyło w Amazonii” jest ważnym głosem w rewolucji świadomości, która już dzieje się na naszych oczach. To obowiązkowa pozycja dla osób, które czują, że istnieje coś więcej poza tym, co znamy. Prawdziwa historia opowiedziana przez Agni ukazuje potęgę uzdrawiającej medycyny, jaką jest ayahuaska. Ta prastara tradycja posiada niezwykłe możliwości lecznicze oraz zmieniające świadomość. Niesamowicie szczera i piękna książka autorstwa Agni skłania do zadania sobie wielu pytań na temat psychodelików. Dlaczego rośliny lecznicze, stosowane od tysięcy lat przez rdzenną ludność są w większości krajów zakazane? Dlaczego DMT, molekuła naturalnie produkowana przez nasze ciała, została uznana za groźny narkotyk? Dlaczego psychodeliki, substancje o ogromnym potencjale leczniczym, wrzucono do jednego wora wraz z niebezpiecznymi narkotykami, blokując większość badań nad nimi? Nie jestem fanką dziwnych teorii spiskowych, w życiu na równi kieruję się logiką, jak i własną intuicją. Książka Agni była dla mnie kolejnym puzzlem w przebudzeniu mojej świadomości i spojrzeniu na rzeczywistość, w której żyjemy w zupełnie nowy sposób. Jeżeli masz ugruntowane przekonania, że świat jest czarno-biały, a medycyna akademicka i farmakologia to jedyne możliwości leczenia to nie sięgaj po tę pozycję. Jeżeli jesteś gotów rozszerzyć swoją świadomość, pozbyć się starej wiedzy i zastąpić ją nową, jak mówiła Guara, musisz przeczytać tę historię.
LanguageJęzyk polski
PublisherAga Agnivedaa
Release dateJan 13, 2023
ISBN9788396694607
Ayałaska. To się zdarzyło w Amazonii

Related to Ayałaska. To się zdarzyło w Amazonii

Related ebooks

Reviews for Ayałaska. To się zdarzyło w Amazonii

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Ayałaska. To się zdarzyło w Amazonii - Agni

    SŁOWNICZEK NAJWAŻNIEJSZYCH AJAŁASKOWYCH POJĘĆ

    AJAŁASKA, ayahuasca, ayahuaska, aya – ukochana bohaterka tej książki. Będę używać pisowni fonetycznej ze względu na mój sentyment do naszego rodzimego języka. W Amazonii nazywa się ją Madre Ayahuasca, czyli Matka Ajałaska, bo uczy nas miłości, przytula i ochrania. Zwraca się do niej też abuela ayahuasca, czyli babcia ajałaska, która swoją mądrością dodaje nam odwagi i pokazuje nam jak nie bać się życia. W taki sposób zwracamy się do niej, do jej żywego ducha, traktując ją jak istotę energetyczną, która nas prowadzi i nad nami czuwa. Kiedy mówimy o niej, używamy też określenia medicina ayahuasca, bo jest lekarstwem.

    CURANDERO, czyt. kurandero – według tego co znamy to jest szaman. Jest też feminatyw – curandera. Curandero pochodzi od hiszpańskiego curar, czyli leczyć, uzdrawiać. A skoro pochodzi od hiszpańskiego słowa, to tak jak szaman i szamanka, tak curandero i curandera – to formy używane przez obcokrajowców. Ci dżunglowi uzdrowiciele nie nazywają siebie ani szamanami, ani curanderos. Przez lokalnych ludzi nazywani są maestro (hiszp.), czyli nauczycielami, a damski odpowiednik to maestra lub też tytułowani są w ich rdzennych dialektach i językach. Ich służba polega na uzdrawianiu przy pomocy roślin i ziół, na pracy z energią, oczyszczaniu i profilaktyce, czyli zapobieganiu chorobom.

    DIETA, la dieta (hiszp.) – czyli post fizyczny i duchowy przygotowujący do przyjęcia medycyny roślinnej jako nauczycielki i lekarki. Mówi się tu na ten proces: dietar (hiszp.), czyli dietować roślinę mocy. Poznasz niebawem dokładny przebieg takiej diety.

    MEDYCYNA, medicina (hiszp.) – tak w Amazonii i Andach tytułuje się rośliny posiadające właściwości medyczne.

    MISTRZOWSKIE ROŚLINY, plantas maestras (hiszp.), master plants (ang.) – rośliny mocy. W tej książce wyjaśnię na czym polega ta moc i jak można z nią pracować i z niej skorzystać. Wytłumaczę też jaką ofiarę przygotowujemy z naszej strony. Opowiem o ajałasce i kluczach do pracy z nią, czyli tabaco i koce.

    AYMARA, czyt. ajmara – grupa etniczna zamieszkująca góry Andy. Ja poznałam boliwijskich Aymara żyjących na wysokości od trzech do ponad czterech tysięcy metrów nad poziomem morza, w okolicach jeziora Titikaka i to o nich Ci opowiem. Powiem też o ich niezwykłej uzdrowicielce i jej technikach pracy z mistrzowskimi roślinami. Aymara to bardzo zamknięta społeczność, ale zostałam do niej zaproszona – dziękuję za ten zaszczyt.

    SHIPIBO, czyt. szipibo – grupa etniczna zamieszkująca peruwiańską Amazonię. Ich kultura przesiąknięta jest naturą, bo Shipibo mieszkają w środku dżungli. Mają swój język, nie tylko werbalny, ale też wyrażany poprzez wzory wyszywane lub malowane na ich tekstyliach. Ten geometryczny język inspirowany światem zwierząt i roślin nazywa się Kené. Zwyczaje i sposób życia Shipibo determinowane były przez oddzielające ich od świata zewnetrznego rzeki i gęstą dżunglę. Ich rytuały, wierzenia i tradycje odnoszą się do szacunku i wdzięczności dla natury i jej stworzeń żyjących w sąsiedztwie. Poznasz ich sposób uzdrawiania i pracy z roślinami mocy.

    JĘZYK AGNIOWY Agni to ja, miło mi! Słowotwórstwo to dla mnie przysmaczek. Nie chcę Cię tu zasypywać moimi stworami, ale z przyjemnością zapoznam Cię z kilkoma ulubionymi słowami niewystępującymi w moim ukochanym języku polskim. Pragnę też złożyć hołd naszemu językowi polskiemu i podziękować za naszą piękną mowę. W moim agniowym języku mam zestaw słów, które zapisuję wielką literą. Na potrzeby tej książki i z szacunku dla zasad naszej rodzimej pisowni, zmieniłam te słowa na przyjęty zapis. Nie było to dla mnie łatwe. Dziękuję Kasi Dziadczyk za wyzwolenie mnie z programu tytułowania wielką literą – dzięki Kasi rozumiem, że jest to tylko pozostałość po systemowym nauczaniu.

    Z Don Marcialem, najstarszym curandero, jakiego poznałam. Miał wtedy osiemdziesiąt cztery lata i piętnaścioro dzieci. To on pierwszy pokazał mi głęboko ukryte w dżungli liany ajałaski. Podczas tej wyprawy palił cały czas tabaco i żuł liście koki. Śpiewał też swoje icaros – już za chwilę poznasz znaczenie i magie tych tajemniczych pojęć, chodź, zapraszam Cię do amazońskiej dżungli!

    Jedno zdanie o tubylcach

    Biali ludzie uważający się za tolerancyjnych i nowoczesnych wciąż stosują słowo wymyślone na określenie rdzennej ludności w czasach krwawego kolonializmu, kiedy dla katolickiego najeźdźcy ludność rdzenna była egzotyczna i zacofana, stąd też słowo tubylcy ma charakter żartobliwy, wyśmiewający lub lekceważący. Jak białasi, żółtki albo czarnuchy. Jeśli nie znamy nazwy własnej danej kultury czy grupy etnicznej, można mówić indigenas (hiszp.), czyli rdzenni mieszkańcy.

    Jedno zdanie o Indianach

    W naszych szkolnych podręcznikach jest wiele bajek – jedną z nich jest ta o Kolumbie, który coś odkrył – prawda do zapamiętania jest taka, że on nawet nie dopłynął pierwszy do Ameryki, i że jej mieszkańcy to nie są Indianie i nikt z nich twoim przyjacielem nie zostanie, jeśli będziesz dalej ich tak nazywać – oni sobie tego nie życzą. Ta nazwa to wynik błędu i jest nacechowana bardzo negatywnie. Jeśli nie znamy nazwy własnej grupy etnicznej, to możemy nazywać ich: ludność rdzenna.

    Inti i Nico, bawiący się z tapirem Cinio, który wydawałoby się jest amazońską dziką świnią, ale prawda jest taka, że bardziej przypomina psa – uwielbia jak się go głaszcze i masuje, wie jak otworzyć drzwi do kuchni, z jego twarzy odczytasz w sekundę czy jest zadowolony, zdenerwowany czy obrażony. Cinio swoje imię dostał po lianie. Don Marcial nie zna słowa ajałaska, bo tam, na styku granic Boliwii, Peru i Brazylii, na terenie rezerwatu Aquicuana, ta medycyna nazywana jest Cinio.

    JAK TO SIĘ ZACZĘŁO?

    Nie będę tu filozofować – zaczęło się od pustki. Od 11 lat mieszkałam sama za granicą: w Europie, Azji, Afryce. Miałam niby wszystko, inni zazdrościli, ale mnie nic naprawdę nie cieszyło. Czułam pustkę w podbrzuszu i niczym nie mogłam jej wypełnić. Choć próbowałam zakupami, sportami ekstremalnymi czy używkami, to jednak najczęściej starałam się zapchać ją jedzeniem. Czasami płacząc z bólu, że nie mogę już jeść… i tak, dobrze zgadujesz, jedząc dalej, popijając winem i łzami.

    12 stycznia 2969 r.² Taghazout, Maroko

    Wtedy objawiła mi się Łucja, podczas Berberyjskiego Nowego Roku w Maroku. Przeżycia z tej nocy to pierwszy odcinek mojego podkastu Podróże Poniżej Pasa³. Dalej była intencja – lecę się leczyć do dżungli. Od razu zaczęłam to obwieszczać na głos i uczyć się codziennie przez godzinę hiszpańskiego, bo dowiedziałam się, że Latynosi nie mówią po angielsku. Pieniądze na bilet uzbierały się w kilka dni, jak nigdy wcześniej „spadły z nieba". I którędy do tej dżungli? Na tej trasie nie kursują niestety moje ulubione pociągi, są za to loty przez trzy kontynenty. Dla mnie był to wylot z Afryki, z Marrakeszu w Maroku. Przesiadka w Europie, w Madrycie. I przylot do Ameryki Południowej, do Santa Cruz de la Sierra w Boliwii. Trzy doby w podróży, z czego tylko szesnaście godzin w samolocie. 500 dolców one way ticket⁴, nie pierwszy i nie ostatni. No to lećmy!

    ŻYCIE JAK W MADRYCIE

    8 marca 2020 r. Madryt, Hiszpania

    Zwykliśmy mawiać, sprawdźmy! Czy żyje się tam tak znakomicie? Co to znaczy: życie jak w Madrycie? Przekonam się o tym w ten weekend. Zaczął się lekko, bo uświadomiłam sobie, że nie muszę na jedną noc na mieście dźwigać ze sobą mojego trzydziestokilogramowego plecaka. Dziękuję ci, inspiracjo! Zostawię go w schowku na lotnisku. Schowek na lotnisku okazał się nie być wcale na lotnisku. Szybko dowiaduję się od obsługi, że bagażownia znajduje się w innym budynku. Make sense⁵, przy tych bombach podrzucanych w plecakach, make sense… To taki parking dla plecaków. Dziesięć euro za dobę za jeden plecak. Ja mam dwa. Upycham do większego ile się da, biorę ze sobą tylko laptop i paragonik.

    – Tylko żeby go nie zgubić! – uśmiecha się do mnie pan zza kasy.

    – Dziękuję za to miejsce! – żegnam się uśmiechem i wychodzę.

        Po kilku radosnych krokach wpada mi w oko Informacja Turystyczna, razem z pomysłem na całodniowy bilet na metro. Kupuję go na dwa dni, za piętnaście euro. Jeszcze nie wyszłam z lotniska, a już tyle wydałam!

        Sprawdzam na mapce trasę metra. Najpierw jadę fioletową linią numer osiem do stacji Nuevos Minestrones. Zapowiadało się czterdzieści minut przejazdu, a obok stacji miało czekać na mnie wynajęte i opłacone mieszkanie z Airbnb⁶. Dojeżdżamy, ale mijamy ją pędem, bo okazuje się że moja stacja docelowa jest w remoncie, więc jadę na następną z myślą: a wrócę sobie kawałeczek! Rzeczywistość weryfikuje inaczej. Dopiero po dwóch godzinach znajduję moje lokum. Wysyłam wiadomość do właściciela, że jestem pod drzwiami. Mówił, że mieszka naprzeciwko, ale przychodzi po pół godziny. „Długo czekasz?" – zagaduje chyba Hiszpan. Nie wiem, co mam mu odpowiedzieć.

        Otwiera mi drzwi przypominające garażowe i zaprasza mnie do… garażu? Jestem zbyt oszołomiona minimetrażem pomieszczenia, które trudno nazwać. Mnóstwo wyposażenia i wszystko niemal się dotyka. Pokazuje mi regulamin i zapewnia, że w razie problemów mam dzwonić, a on „od razu przyjdzie z pomocą" i wychodzi.

        Ściągam ubranie i idę pod prysznic. Wychodzę i zaparzam herbatę. Cały garnek, żeby nie zalewać czterech osobnych filiżaneczek dla lalek. Podłączam laptop i wpisuję: Madrid free entrance⁷. Przeglądam listę darmowych atrakcji i sprawdzam, czy jest tam coś dla mnie i coś niedaleko.

    W mieszkaniu jest kanapa, chyba rozkładana. Jest też stół z krzesłami i kilka białych mebli kuchennych. Kuchenka gazowa ma dwa mikroskopijne palniki. Malutka lodówka, która, jeśli ją otworzysz, to blokuje drzwi do tyciej łazienki, a właściwie do toalety z prysznicem. Jest za to wielki, płaski telewizor na ścianie. Włączam go, klikam kulką i odpalam papierosa, zmieniając kanały.

        Zaraz! A gdzie jest łóżko?! Rozsuwam wielkie kotary, zza których tu weszłam. Przy drzwiach są wąskie, metalowe, kręcone schody. Taka kręcona drabina. Wchodzę po nich. Całe się trzęsą, jakby miały się zaraz urwać. Na strychu garażu jest łóżko, ale nie mogę do niego dojść. Nie mogę tam nawet wejść z drabiny, bo sufit jest tak nisko. Musiałabym iść na kolanach. Nachylam się i ściągam prześcieradło z łóżka. Już wiem, że będę spała na tej kanapie na dole.

        Apartament dla krasnoludków. Nie wyobrażam sobie spać tu we dwie osoby, a w ogłoszeniu zapewniają, że to nocleg dla czterech! Za ponad sto dwadzieścia euro za dobę. Ja nie płaciłam. Zapłacił mój przyjaciel, to był prezent na Dzień Kobiet. Życie jak w Madrycie!

        Jestem głodna. Kończę herbatę i wychodząc, zauważam, że drzwi podzielone są na pół. Można otworzyć samą górę. Jak w stajni. Za drzwiami od razu zaczyna się chodnik. Próg z krawężnikiem, dwa w jednym. Idę jakiś kwadrans, zanim znajduję pierwszą knajpkę. Już na drzwiach wisi menu i pierwszy rzut oka na ceny zachęca mnie do kontynuowania marszu. Tak samo jest we wszystkich następnych knajpach, gdzie przystawki zaczynają się od dwudziestu pięciu euro za kąsek. W końcu mijam supermarket. Wchodzę i kupuję bagietkę oraz trójkąt sera brie. Idę ulicą, rozglądam się, gryzę raz ser, raz bułkę, patrząc na gołębie rzucające się do okruszków, zanim te jeszcze dotkną ziemi.

        Trafiam na pchli targ. Z zaciekawieniem oglądam wszystkie stragany ze starociami. Zatrzymuję się przy ostatnim na uroczą pogawędkę, kończę ser i kupuję za trzy euro talię kart tarota Heraclio Fournier Vitoria z 1962 roku. Taki mały prezent z Madrytu dla mnie. Resztę bagietki oddaję gołębiom.

        Po dwóch godzinach spontanicznego chodzenia zerkam na tabliczki ze strzałkami do atrakcji i decyduję się wybrać do Tabacalery. Podoba mi się nazwa. Idę przez godzinę prawie całą drogę prosto. Po drodze zaczepia mnie śniadoskóry mężczyzna koło pięćdziesiątki. Idziemy razem chodnikiem, opowiada mi, że jest z Chile i że sam podróżuje po Europie. Wiem, że chce iść dalej ze mną, dlatego tłumaczę mu, telepatycznie, że chcę być sama. Żegnamy się.

        Tabacalera jest strzałem w dziesiątkę! Spodziewałam się, że znajdę tam coś z tytoniem i intuicja mnie nie zawiodła. To stara fabryka tytoniu. Ogromna i pełna sztuki! Sztuki nowoczesnej! Spędzam tam kilka godzin, oglądając niektóre z wystaw po dwa razy. Kiedy wychodzę jest już ciemno. Przypomina mi się, że rano czytałam, że muzea oferują darmowe wejście podczas ostatniej godziny otwarcia. Zaczynam od Museo del Prado, czyli muzeum narodowego, jednego z największą ilością zbiorów na całym świecie. W kolejce jest już kilkaset osób, ale wpuszczają po trzydzieści, więc sprawnie idzie. Mogłabym tam spacerować całymi dniami… Ale szybko dociera do mnie, że nie znajdę tam wąsatego mistrza, którego szukam. Ciężko jest jednak przejść obojętnie, widząc takie dzieła. Ciężko nie oddać im hołdu i szacunku. Im i artystom. Zwiedzam wszystkie piętra.

        Czterdzieści minut przed zamknięciem wchodzę do Museo Reina Sofia i cieszę się chwilami z moją miłością – Dalim. Salvador Dali… na pół sali!

        Jestem zmęczona po całym dniu chodzenia. Korci mnie, żeby gdzieś jeszcze iść, coś przeżyć… Niecodzienne jest mieszkanie, niecodziennie ja mieszkam! w najbardziej homoseksualnej dzielnicy w Europie, ale zmęczenie wygrywa. Kupuję po drodze jajka, warzywa i razowy chleb na kolację, śniadanie i kanapki na drogę. Biorę też wino, bo widziałam korkociąg w krasnoludkowym apartamencie. Po powrocie nie jestem jednak nawet głodna. Jestem szczęśliwa. Bardzo szczęśliwa. Otwieram wino, zerkam na hiszpańską wersję Kuchennych rewolucji, oczyszczając przy tym każdą z kart tarota nad płomieniem świecy. I zasypiam⁸.

        Wstaję bardzo wcześnie i robię kanapki z całego bochenka chleba. Jadę metrem pod Estadio Santiago Bernabéu, żeby zrobić zdjęcie dla szwagra, fanatyka Realu. Przy stacji metra zastaje mnie widok pięciu bezdomnych, pijanych kobiet.

    – Jesteście głodne?

    – Tak, kochanie! – podrywa się najchudsza.

    Zdejmuję plecak i, niczym kelnerka, wręczam każdej z nich kanapkę wypchaną warzywami tak, że aż się wysypują i do niej po jajku na twardo. Ostatnia z nich nie chce kanapki, jest zajęta wstrzykiwaniem. Żegnam się z nimi wesoło i idę do parku Jardines de Sabatini. Tam na ławce, przed Pałacem Królewskim, kończę z gwinta butelkę wina z wczoraj.

        W drodze do metra wdrapuję się na pagórek, z którego mam okazję podziwiać całe miasto. Piękna okolica. Wsuwam ręce do małej kieszonki kurtki w poszukiwaniu drobnych dla mijanych muzykantów, ale natrafiam tam na fragmenty nitek i sznureczków. Kurczę, to ci niespodzianka! To pozostałości po Ceremonii Rozdzielenia, którą robiłam osiem miesięcy temu w Szwecji. Zapomniałam je wyrzucić do oceanu na Kanarach. Zostaną w Madrycie. Symbole wszystkich nici energetycznych, które łączyły mnie z byłymi partnerami. Zostaną w Madrycie, bo ja już tu nie wrócę. Wrzucam je do studzienki i słyszę, jak odpływają. „O! A kto to? Faraon?!" – idzie ku mnie przebieraniec stylizowany na Ramzesa. A za nim? Templo de Debod⁹ – nie musisz jechać do Afryki, jeśli chcesz zobaczyć egipskie ruiny. Ktoś przywiózł trochę do Madrytu. Bez kitu!

        Wsiadam do znajomej fioletowej linii metra, zabierającej mnie z powrotem na lotnisko. Tam cieszę się, że mam jeszcze trzy godziny do odlotu, bo z mojej bagażowni do płyty lotów transkontynentalnych mam… jedenaście kilometrów! Jadę specjalną linią autobusu, potem jeszcze setki ruchomych schodów, za nimi kontrolerzy, którzy z zaciekawieniem chcą dotykać moich instrumentów. W końcu jestem na pokładzie nie najnowszego boeinga boliwijskich linii narodowych BOA¹⁰. Żegnaj Europo! Dziękuję za ten najdziwniejszy Dzień Kobiet w moim życiu!

    9 marca 2020 r. Niebo nad północnym Oceanem Atlantyckim

    Budzi mnie światło. A chwilę potem słyszę informację z głośników:

    „Damas y caballeros, nuestro personal comenzará a servir el desayuno. Ladies and gentlemen, our staff will start serving breakfast"¹¹.

        Za oknami jest absolutnie czarno. Moja sąsiadka budzi się. Pytam jej, która jest godzina. Odpowiada dokładnie, że: „jest

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1