Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Zagadkowi milionerzy
Zagadkowi milionerzy
Zagadkowi milionerzy
Ebook150 pages1 hour

Zagadkowi milionerzy

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

1908 rok dla warszawiaków rozpoczął się srogą zimą. By przełamać mroźną atmosferę, w salach Teatru Wielkiego i Reduty zorganizowano wielką maskaradę. Na balu w ramach obowiązków służbowych pojawił się pracownik Policji Śledczej – Ludwik Kurnatowski. Wśród blichtru i zabaw suto zakrapianych alkoholem uwagę policjanta przykuło dziwne zachowanie dwóch mężczyzn. Przeczucie nakazało mu ich śledzić. Wkrótce okaże się, że była to słuszna decyzja.Opowiadanie kryminalne oparte na faktach. Wieloletni nadkomisarz Policji Śledczej Ludwik Kurnatowski dzieli się z czytelnikami wspomnieniami z pracy. Autor wydobywa na światło dzienne sprawy tajemniczych włamań, niecodziennych fałszerstw i brutalnych mordów. Zdradza, jakimi prawami rządził się ówczesny świat kryminalny i kim byli jego przedstawiciele.-
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateDec 14, 2022
ISBN9788726426007
Zagadkowi milionerzy

Read more from Ludwik Marian Kurnatowski

Related to Zagadkowi milionerzy

Related ebooks

Reviews for Zagadkowi milionerzy

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Zagadkowi milionerzy - Ludwik Marian Kurnatowski

    Zagadkowi milionerzy

    Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

    W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

    Zdjęcie na okładce: Shutterstock

    Copyright © 1932, 2022 SAGA Egmont

    Wszystkie prawa zastrzeżone

    ISBN: 9788726426007 

    1. Wydanie w formie e-booka

    Format: EPUB 3.0

    Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

    www.sagaegmont.com

    Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

    Niejednokrotnie w życiu spotykałem się ze zdaniem, iż najbardziej nieskomplikowanym zawodem, nie wymagającym, ani specjalnych studjów, ani rutyny, jest zawód urzędnika służby bezpieczeństwa. „Policjant?, mówią piękne panie i wytworni panowie, wydymając z pogardą usta, „a cóż to za zawód? Wojsko — to rozumiem — mundur, panie dobrodzieju, jak się patrzy, praca ciężka — ćwiczenia, musztry, a jak wojna wybuchnie, to żołnierz, panie, będzie piersią własną, Ojczyzny bronił. A policjant? Pałeczką wówczas na skrzyżowaniu ulic, zdala od ognia i zgiełku bitewnego, wymachuje".

    Ile w podobnym zdaniu mieści się niesprawiedliwości, ten tylko może osądzić, kto lata całe strawił w służbie policyjnej i pojął należycie obowiązki funkcjonarjusza tej służby.

    A służba to ciężka i niewdzięczna! Ileż to razy policjant w obronie mienia i bezpieczeństwa swych bliźnich naraża życie? Iluż to bezimiennych bohaterów kryje ziemia cmentarna? A ileż to żyć ludzkich uratowali ci nieznani, cisi stróże porządku publicznego, odziani w przeciwieństwie do synów Marsa w granatowy, skromny mundur.

    Gdyby zadano mi pytanie, co głównie winno charakteryzować, stojącego na wysokości zadania urzędnika policji czy to mundurowej, czy to śledczej, odparłbym bez wahania, że spostrzegawczość. Stawiamy ją nawet przed odwagą, bo gdy ta ostatnia ułatwia ujęcie bandyty, to pierwsza daje możność odnalezienia go, lub jak to częstokroć bywa, udaremnia, planowanego mordu, lub rabunku.

    W szkicu niniejszym chcę opowiedzieć czytelnikowi jak dzięki spostrzegawczości udało mi się zmienić bieg wypadków i odwrócić miecz, zawisły nad głową niewinnej ofiary.

    — — — — — — — — — —

    Po niespokojnych latach wichrzeń rewolucyjnych nadszedł rok 1908. Starzy prognostycy przepowiadali zimę ostrą, ale pogodną. Jak się okazało mieli oni dużo racji w swych przepowiedniach, gdyż rozpoczęła się ona dość wcześnie, silne mrozy chwyciły ziemię w swe szpony, a wichry harce dzikie wyczyniały, gwiżdżąc i hucząc w koronach bezlitosnych drzew. Jeno śniegu nie było i to martwiło niewymownie miłośników sportów zimowych.

    Roku tego ludziska w Warszawie różnie się przygotowywali do spotkania zimy. Jedni zaopatrywali się corychlej w opał i ciepłą odzież, inni, a tych bodaj czy nie najwięcej było, drapali się zafrasowani w głowę, jako, że z mamoną na zakupy zimowe coś ponoć krucho. Lecz byli i tacy, którzy niepomni przejść ubiegłych krwawych lat i ciągłego niepokoju spodziewali się wesoło i hucznie spędzić zbliżający się karnawał. I nie dziwota, że po tylu latach przymusowego postu młodzież była zgłodniała zabaw i tańców. Bo, nadmienić należy, iż po rewolucji 1905 roku ilość zabaw była bardzo ograniczona, władze sprawowały ścisłą kontrolę nad każdem większem zebraniem towarzyskiem, które nie mogło się odbyć bez zezwolenia ówczesnych władców i panów naszej stolicy. Zdarzało się niejednokrotnie, że uzyskane pozwolenie na zabawę nie zabezpieczało przed wkroczeniem na salę żandarmerji i policji; władze, węszące wszędzie zdradę i bunt, nawet pośród uczestników niewinnych wieczorków tańcujących, szukały „miatieżników". Cierpiała nad tem wielce młodzież, zwłaszcza ta jej część, której sprawy polityczne były kompletnie obce, i z niecierpliwością oczekiwała zakończenia okresu niepokoju, ażeby móc nareszcie dowoli się wyhasać.

    W dobrych przedwojennych czasach najlepiej i najhuczniej bawiono się na balach w Ratuszu, oraz na maskaradach w salach Redutowych i Teatru Wielkiego. Chociaż jak i obecnie maskarady takie ściagały różne podejrzane osobistoścj, jednak przeważał „beaumonde i zabawy cieszyły się dużem wzięciem, bowiem kluby były „strożajsze zazabronione. Rojono więc sobie, że obecnie w 1908 roku, gdy wrzenie rewolucyjne już się prawie uspokoiło władze będą względniejsze i wytęsknione zabawy nareszcie się odbędą. Czekano tedy z niecierpliwością.

    To też gdy pewnego dnia na wszystkich filarach teatru Wielkiego ukazało się sążniste ogłoszenie, opiewające, iż tego, a tego dnia w salach Teatru Wielkiego i Reduty odbędzie się wielka maskarada, — serca warszawiaków zabiły żywiej.

    Zaroiło się w sklepach mód od niewiast, krawcowe pracowały dniami i nocami, tworząc przyszłe cuda, krawcy na gwałt wykańczali fraki. Podniecenie panowało niezwykłe.

    Wreszcie nadszedł dzień upragniony.

    Zegar ratuszowy wolno wydzwonił północ, dając hasło do rozpoczęcia zabawy. Jednak plac Teatralny świecił pustkami. — Nie wypada przecież tak wcześnie przyjeżdżać.

    Minął kwadrans i niby za skinieniem różdżki czarodziejskiej, uśpiony dotychczas plac ożył nagle i w rozpostarte ramiona przyjmował tłumnie śpieszących na zabawę.

    Sznury dorożek parokonnych „po kawalersku zajeżdżają przed teatr, za niemi człapią wolniej jednokonki, tu i ówdzie przemknie się nieśmiało wyszydzony „sałaciarz, to plebs zabawowiczów przybywa na bal. Lecz i „arystokracja" ściąga zwolna na Redutę — ulicą Wierzbową, Trębacką, Senatorską mkną ku teatrowi karety wynajęte w remizie, karoce i pojazdy prywatne.

    Ci, którym los nie dał możności wstępu do wnętrza oświetlonych sal, mogą powetować sobie stratę, podziwiając zjeżdżającą się publiczność. Przed filarami ciżba ludzka wzrasta. Tłumy wyrostków, żądnych oglądania znanych w Warszawie przedstawicieli eleganckiego świata, zwartym pierścieniem otaczają teatr. Każdy nowy przybywający na zabawę gość podnieca zaciekawienie.

    — Patrz, patrz, Lolo przyjechał — wrzeszczy jakiś młody obywatel, wspinając się na ramiona sąsiadki.

    — Nie wrzeszczałbyś lepiej, kawaler i mnie pleców nie wygniatał. — oburza się przysadkowata jejmość — jaki Lolo?

    — A no, hrabia Lolo, z Krakowskiego Przedmieścia- — tłumaczy entuzjasta, patrząc z pogoda na swą interlokutorke. Bo jakżeż można nie wiedzieć kim jest hrabia Lolo!

    Warszawa zna dobrze swych ulubieńców, zwie ich po imieniu i odzywa się o nich, jak o dobrych, serdecznych znajomych.

    — Patrzta, patrzta, Korwin jedzie — rozlega się w tłumie szept.

    Istotnie przed teatr zajeżdża powóz zaprzężony parą koni. Wysiada zeń znany ogólnie adwokat, bohater tysiącznych anegdotek, bożyszcze kobiet. Korwin-Piotrowski. Szeroki płaszcz mikołajewski, niedbale zwiesza się z ramion. Z dumną miną senatora przechodzi przez rozstępujący się tłum i ginie w drzwiach teatru.

    Wejdźmy jednak do vestibul‘u teatralnego. Na wstępie uderza nas panujący tu ścisk. Tłocząc się i przeciskając, publiczność kieruje się do szatni, piękne panie przed lustrami dokonywują ostatnch posunięć, które podniosą ich urodę i spotęgują roztaczany czar.

    Ścisk, tłok, pośpiech! Ledwie pozbywszy się okryć, wszyscy rozpraszają się po salach, dążąc na miejsca umówionych „rendez-vous".

    Jednak tłumu nie ubywa — przeciwnie, coraz to nadchodzą nowi goście, zda się sala nie pomieści tych wszystkich, którzy mkną tu, by w wirze zabawy zapomnieć o troskach dnia powszedniego.

    W barwnym korowodzie przed oczami oszołomionego widza przesuwają się strojne maseczki. W głowie się mąci, tyle tu kolorów! Kostjumy wszystkich epok mieszają się z tajemniczemi czarnemi dominami, z których nakształt linij wykwitają smukłe ręce, ujęte aż po ramiona w śnieżną biel rękawiczki. Z otworów kolorowych maseczek rozbawione oczy rzucają figlarne, a kuszące spojrzenia.

    W zalanych, jarzących światłem salach rozlegają się tony upojnego walca. Tłum zafalował, zmieszał się i oto rozbawione pary wirują, płyną, przy dźwiękach kuszącej melodji.

    A tam przy stolikach, w bufecie, zabawa wre, kipi, strzelają korki, szampan się leje strumieniami, panuje gwar, coraz to zrywa się beztroska wesoła piosenka...

    — — — — — — — — — —

    W tym czasie na czele Urzędu Śledczego stał radca stanu Kowalik, człowiek bardzo prawy i przyzwoity. Pomocnikiem, a raczej zastępcą jego był niejaki Silin, moskal najpodlejszego gatunku, człowiek z gruntu zły, mściwy i tchórz, bojący się własnego cienia. Na każdym kroku widział on „polskuju intrigu (polskie intrygi) i „miatież (bunt). Kowalik natomiast, mimo tego, iż był rosjaninem, posiadał dużo wyrozumiałości dla polaków.

    Na tem tle pomiędzy nim a Silinym dochodziło często do starć i zatargów. Powodem tychże była również i moja osoba — Kowalik bowiem lubił mnie bardzo, Silin zaś cierpieć mnie nie mógł. Szykanował mnie na każdym kroku, a gdy to nie odnosiło żadnego skutku, zwrócił się do oberpolicmajstra Warszawy, generała Mejera z „donosem, twierdząc, iż jestem zażartym „nacjonalistą polskim, protegującym na każdym kroku „buntowszczyków", i że jako taki w Urzędzie pracować nie powinien. Niestety denuncjacja Silina chybiła celu, i w pierwszym rzędzie zaszkodzła jemu samemu. Dla wyjaśnienia muszę dodać, iż generał Mejer był z pochodzenia polakiem, wywodząc się z rodziny Janiszewskich. Rosjaninem stał się przypadkowo — jako kilkoletni sierota, został usynowiony przez babkę Mejerową, rosjankę, która wychowała przybranego syna w duchu moskiewskim. Ale w głębi duszy ten generał rosyjski i dostojnik policyjny w jednej osobie, czuł się nieco polakiem. To też usłyszawszy skargę Silina, wpadł w wściekłość i udzielił mu surowej nagany. Dowiedziawszy się o tem Kowalik, od tej chwili znienawidził swego pomocnka i tendencyjnie na każdym kroku mnie wyróżniał. Ilekroć Kowalik zachorował, czy też wyjechał na urlop, zawsze powierzał mnie sprawowanie swych czynności. Zrzymał się nieco generał Meyer, że skromny referent (byłem wówczas szefem kancelarji) do tak poważnych funkcyj bywa używany, ale Kowalik miał zawsze odpowiedź gotową. Silin nie zna terenu, jest mało kulturalny i obyty towarzysko, na skutek czego wytwarzają się ciągłe scysje z publicznością i t. d.

    Do obowiązków naczelnika Kowalika należało sprawowanie służby inspekcyjnej w teatrach, na balach i innych imprezach publicznych, a że podtatusiały radca niechętnie uczęszczał na podobne zabawy, więc omijając Silina delegował zazwyczaj mnie.

    To też w dzień, kiedy odbyć się miała maskarada, o której wspominałem wyżej, starannie unikałem Kowalika, czując, że i tym razem „delegacja" mnie nie minie.

    Tak się też i stało. O godzinie 4-ej zostałem wezwany do gabinetu naczelnika Urzędu.

    — Panie Kurnatowski, ma pan frak odprasowany? — brzmiamło stereotypowe pytanie.

    — Tak jest — odparłem, wiedząc z doświadczenia, że wykręty na nic się

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1