Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Świamać
Świamać
Świamać
Ebook495 pages4 hours

Świamać

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Czterech bohaterów, cztery opowieści dziejące się w różnych czasach.Kasper jest średniowiecznym chłopem, na którego wioskę co chwilę napadają rycerze, ścinając mu głowę; Ken żołnierzem kosmicznych sił specjalnych, co rusz ratującym statek kolonizatorów "Geronimo"; Kasjan to pensjonariusz szpitala psychiatrycznego; a Eric w ciężarówce przemierza Amerykę, poszukując muzyki, którą mógłby nasycić sześcian harmonii. Życie czwórki bohaterów toczy się osobnymi torami, nie splatając się ze sobą. Akane, dziewczyna narysowana grubą kreską, polująca na łamiących prawo uczestników Świamacia, otrzymuje zlecenie odnalezienia Casa Vissera, podejrzanego o zabicie współpracowników i kradzież danych projektu nowego interfejsu. Akane odnajduje Casa, lecz okazuje się, że ukrywając się w wirtualnych światach, dla zmylenia tropów tak dalece rozbił swoją świadomość, że zapomniał kim jest i gdzie ukrył dane. Akane nie pozostaje nic innego, jak pomóc mu poskładać odpryski jego osobowości, aby mógł odzyskać pamięć. -
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateApr 26, 2022
ISBN9788726969054

Read more from Tadeusz Meszko

Related to Świamać

Related ebooks

Reviews for Świamać

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Świamać - Tadeusz Meszko

    Świamać

    Copyright © 2022 Tadeusz Meszko i SAGA Egmont

    Zdjęcia na okładce: Shutterctock

    Wszystkie prawa zastrzeżone

    ISBN: 9788726969054 

    1. Wydanie w formie e-booka

    Format: EPUB 3.0

    Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

    www.sagaegmont.com

    Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

    Część 1: Co ja tutaj robię?

    Żniwiarz tracący głowę

    Pracowałem na polu żyta. Nie lubiłem tego. Upał, ściekający pot i drobniutkie igiełki, wbijające się w skórę. Nie wspominając o zgiętym karku. Nie cierpiałem tego, ale nie miałem wyjścia.

    Łany zboża, położone burzą z gradobiciem, leżały we wszystkich kierunkach i musiałem ścinać je sierpem. Zgięty w pałąk, lewą ręką chwytałem pęk kłosów i sierpem trzymanym w prawej dłoni odcinałem je tuż przy ziemi. Później odrzucałem za siebie.

    I tak bez końca. Chwyt, cięcie, odrzucenie. Chwyt, cięcie, odrzucenie.

    Moja kobieta, pulchna blondynka o ognistych włosach, i większe dzieciaki, z równie rudymi czuprynami, szły za mną zbierając pęki i wiążąc je w snopki.

    Chwyt, cięcie, odrzucenie.

    Obok na swoich poletkach pracowali inni żniwiarze. Również z kobietami i, bardziej lub mniej licznymi, gromadkami dzieci. Było nas z trzy tuziny. I wszyscy marzyli już o przerwie obiadowej.

    Naraz mechaniczny rytm przerwało nam bicie dzwonów kościelnych.

    Wyprostowałem zbolałe plecy, obtarłem dłonią pot spływający mi z czoła.

    Zobaczyłem, że wieża kościelna płonie. Chyba płonęła, bowiem widziałem jedynie kłęby czarnego dymu, jakby to demonstranci palili opony. „Skąd to dziwne porównanie?" – zdziwiłem się własnym myślom.

    Nim zdążyłem przemyśleć czy dzwony biją, gdyż wybuchł pożar, czy też przyczyna była inna, a pożar skutkiem tej przyczyny, bicie dzwonów urwało się jakby ktoś przeciągnął paznokciami po płycie winylowej. „Jakiej płycie?" – zapytałem sam siebie. Odpowiedzi, oczywiście, nie pamiętałem, ale uznałem, że to trafne porównanie. Bardziej niepokojące było jednak pytanie, skąd u mnie tak dziwne skojarzenia?

    Wieśniacy zaczęli pokrzykiwać:

    – Nasz kościół płonie! Szybko, biegnijmy go gasić!

    Nie byłem przekonany czy to najlepszy pomysł.

    – Czekajcie! – spróbowałem ich powstrzymać.

    – Na co?!

    Prawdę mówiąc nie wiedziałem. Ale miałem o wiele gorsze przeczucia niż spalony kościół. I tak za kilkaset lat byłaby w nim galeria handlowa lub dyskoteka.

    Psia mać! Skąd u mnie tak absurdalne myśli?

    – Czekajcie... – powtórzyłem, chociaż już z mniejszą pewnością.

    – Nie słuchajcie Kaspra, ona zawsze skąpi miedziaków na tacę. Szybciej, ludziska! – pokrzykiwał wieśniak o twarzy mokrego szczura. Nie to, że miałem coś przeciwko szczurom. To przecież wyrośnięte myszy. Ale było z nim coś nie tak i powiększenie nie było idealną kopią. To tak, jak z wilkiem przebranym za Czerwonego Kapturka. Zęby za długie, oczy zbyt wyłupiaste. I te wąsiska jak druty. Kurwa mać! – i znów te niezrozumiałe porównania. Po prostu ten wieśniak przypominał mi taką przebraną mysz. Po prostu nie pasował do innych chłopów, chociaż jęczał jak typowy chłop pańszczyźniany. – Kościół płonie, gdzie będziemy się modlić?!

    Pozostali wieśniacy spojrzeli na mnie z przyganą.

    A jednak miałem rację.

    – Patrzcie! – krzyknęła, wysoka na dwa metry dziewoja, wybawiając mnie z opresji.

    – Co? Gdzie? – zakrzyknęli niżsi, podskakując w miejscu, chcąc dostrzec to, co ona zobaczyła.

    Nie minęło pół minuty, a już nawet dziesięcioletnie szkraby mogły to zobaczyć.

    Przez pole parła wprost na nas banda rycerzy w lśniących zbrojach.

    – To banda łotrów hrabiego Bezpardona – jęknął przerażony szczur.

    – W nogi! Wytną nas w pień! – wzniosły lamenty kobiety.

    Wieśniacy też nie mieli pewnych min. 

    – Może udają się do karczmy w sąsiedniej wsi? Nasz karczmarz chrzci piwo, mogli się wkurwić – zaczęli rozważać mniej drastyczne wersje.

    Jednak gdy zobaczyli, że ich żony nie zamierzają czekać na sprawdzenie wersji wypadu rycerzy na pole, tylko rozpoczęły paniczną ucieczkę, zbierając jak kwoki pisklęta pod skrzydła, spojrzeli po sobie – i też wzięli nogi za pas.

    – Uciekaj! Dlaczego nie uciekasz? – krzyczała również moja kobieta, chwytając maluchy na ręce.

    I, nawet nie czekając na odpowiedź, już pędziła na ile starczało sił najsłabszemu z dzieciaków. Jedynie ze dwa razy obejrzała się z trwogą za siebie. Czy oceniała szansę powodzenie ucieczki, czy sprawdzała co robię – nie wiedziałem.

    A ja miałem już tego dosyć. Nie zamierzałem uciekać. Czekałem aż rycerze podjadą bliżej.

    – Nie rób tego, to nie jest dobry pomysł – mruknął kocur pilnujący czy z żyta nie wyskoczy przerażona mysz. Kot był czarny jak smoła, tylko oprawa jego prawego oka została skażona domieszką innej krwi, i była śnieżno biała. Gdyby nie ta skaza, można by go uznać za diabła, a tak był jedynie zwykłym dachowcem.

    – Mam tego dosyć! – warknąłem z zaciętością.

    – To twoje życie, rób co chcesz – prychnął pogardliwie i majestatycznie odszedł, nurkując w łany żyta.

    Najgorsze, że ja sam nie wiedziałem co chcę zrobić. Wiedziałem jedynie, że nie dam się przepędzić z pola. Robota okrutna, ale to był mój kawałek pola. Nikt mi nie będzie mówił, co mam robić. Choćby był to kot, który mówi.

    Większość jeźdźców skierowała się w stronę uciekającej gromady, lecz jeden z łajdaków w srebrnej zbroi obrał mnie za cel.

    Jego koń ciężko chrapał, a jeździec na razie trzymał miecz przy nodze. Pawie pióra, wetknięte w czubek hełmu, furkotały jak gacie na wietrze.

    Gdy już zbliżył się na dziesięć metrów, a ja byłem wystawiony do ścięcia jak dynia na kiju, uniósł ramię i ustawił miecz w poziomie. Byłem pewien, że na skrytej pod przyłbicą twarzy rozlał się szeroki uśmiech.

    Ja również uniosłem ramię z sierpem.

    Postanowiłem w odpowiedniej chwili opaść na kolana i dziabnąć po ścięgnach nogi konia. Do tułowia rycerza nie miałem szansy dosięgnąć, poza tym chroniła je stal.

    Rycerz wzniósł miecz ponad głowę, przygotowując się do ciosu.

    Zamarłem przerażony. „Nie dam rady, Mruk miał rację" – zrozumiałem za późno.

    W chwilę później miecz ściął mi głowę.

    Chyba...

    Gdyż świat zawirował, głowa wzleciała w górę, a później zaczęła się turlać po ściernisku, jakby była piłkę. A gdy się zatrzymała, moje oczy patrzyły w niebo.

    Jakże błękitne.

    Jakże nieosiągalne.

    ***

    Przebudziłem się mokry od potu. Głowa! Gdzie moja głowa?! Z lękiem uniosłem dłonie, chcąc sprawdzić czy siedzi mocno na karku.

    Na szczęście znajdowała się na swoim miejscu.

    Ale miałem olbrzymiego kaca, jakbym wczoraj opił się kiepskim piwem. Tylko że nie pamiętałem, abym wczorajszy wieczór spędził w karczmie. A może tak było i ścięcie głowy było jedynie pijackim widem?

    „To koszmar" – zdecydowałem.

    „Powracający od wielu dni" – dopowiedziała mi brutalnie pamięć.

    „Co się dzieje? Zwariowałem? Jestem w piekle? Bo w niebie raczej nie ścinają głów" – myśli z tupotem podkutych kopyt przebiegły mi przez głowę.

    Nie wiedziałem...

    Niczego, psia mać, nie wiedziałem. Poza tym, że od wielu dni przed południem traciłem głowę... i budziłem się następnego poranka. „Albo też to był wciąż ten sam dzień?" – tego też nie wiedziałem.

    Rozejrzałem się.

    Jakaś kobieta, z włosami w kolorze zboża, spała obok, a jej pięknie zaokrąglony tyłek wystawał spod pierzyny. To chyba był inny dzień. Wcześniej, zdaje się, byłem z rudzielcem.

    Żona czy przygodna dzierlatka? Nie wiedziałem, ale to mnie najmniej interesowało. Każda dupa jest taka sama. No, może prawie taka sama. A ta wyglądała bardzo ponętnie.

    Włożyłem dłoń pomiędzy jej nogi, zacząłem masować cipkę.

    Mruknęła przez sen i wyprężyła tyłek.

    Wszedłem w nią.

    ***

    Czekałem na śniadanie. Ugotowana kasza już czekała w misce, kobieta właśnie przysmażała do nich słoninę. Kołatało mi w głowie, że to nie jest najzdrowsze jedzenie, jednak to było tylko ulotne przeczucie, które zapach słoninki rozwiał. Chyba będę jadł kaszę ze słoniną po raz pierwszy w życiu. Ale kto to z pewnością wiedział?

    Gromada brudnych dzieciaków o skołtunionych włosach, w łachmanach wymagających intensywnego prania, wrzeszcząc na cały głos biegała wokół stołu. Biegały tak szybko, że aż trudno było je policzyć. „Chyba była ich szóstka? W wieku od czterech po dziesięć lat" – oceniłem. To oznaczało, że nie ociągałem się w obowiązkach małżeńskich. Psia mać, nawet nie znałem żadnego po imieniu!

    – Ciszej, hołota! – ryknąłem, waląc pięścią w stół, aż podskoczyły cynowe talerze.

    Dzieciaki przystanęły, to z lękiem patrząc na mnie, to na matkę.

    – Dzieci, pobawcie się na podwórku. Tatę boli głowa. No, sio.

    Wspomagała mnie żona. Chyba żona, nie zdążyłem jeszcze tego wyjaśnić. Raz kobieta z którą spałem była pulchną blondynką, raz płaską czarnulką. Miałem czwórkę, piątkę, a czasami nawet ósemkę dzieciaków. Mieszkałem nad leniwie płynącą rzeką, a innym razem w kurnej chacie. Tym razem chata miała komin, a żonka – uznałem, że to jednak żona – pichciła gorące śniadanie. Psia mać! W co miałem wierzyć? Co jest prawdą?

    Dzisiejsza nie była taka zła, po prostu martwiła się o dzieci. A przy takim mężu jak on, to nie była łatwa – musiał przyznać się przed samym sobą. Szkoda, że jutro obudzę się przy innej żonie, mógłbym ją nawet polubić. Pokochać?

    Chmara obdartusów z wrzaskiem wybiegła na zewnątrz.

    Żona z furią postawiła przede mną słój z brudną, żółtawą wodą. Spojrzałem na nią zdziwiony.

    – Kasper, nie mam pojęcia, gdzie się wczoraj nachlałeś, ale nie krzycz więcej na dzieci – oznajmiła, tłumiąc złość.

    Przynajmniej dowiedziałem się, jak mam na imię. Ale teraz bardziej zainteresował mnie słój. Czy to było piwo? Zaświtało mi w głowie. Tutejsze, takie przaśne, wieśniacze piwsko? Nie klarowne, w soczystym kolorze, jakie pamiętałem... Zaraz, zaraz. Skąd je miałbym pamiętać? Tego nie wiedziałem.

    By rozwiać wątpliwości, wskazałem palcem na słój i zapytałem:

    – Co to jest?

    Spojrzała na mnie, jakbym był idiotę. Może rzeczywiście nim byłem?

    – Masz tu sok z kiszonych ogórków, ugaś swą złość!

    Spojrzałem podejrzliwie na płyn. Sok z ogórków? Zepsutych ogórków? Nigdy nie słyszałem o podobnej kuracji.

    A, co mi tam. Pomyślałem i odlałem trochę płynu do glinianego kubka. Przełknąłem ociupinkę. Nie był zły – stwierdziłem, oblizując wargi i już bez obaw wychyliłem kubek do dna.

    ***

    Doszliśmy do pola. Przypomniałem sobie, że już ciężko pracowałem na tym polu. Ale chyba zwodził mnie umysł, gdyż ani kawałek żyta nie był zerżnięty. Na szczęście łany nie leżały pokotem, nie będę musiał pracować sierpem, wystarczy kosa – odetchnąłem z ulgą.

    Zacząłem ostrzyć kosę. W pewnej chwili zauważyłem, że pojawił się kot. Czarny z białą łatką.

    – Sio! – krzyknąłem na kocura, dla postrachu machając kosą.

    Nie zrobiło to na zwierzaku większego wrażenia. Przysiadł, wyciągnął tylną nogę, chwycił przednimi łapami i zaczął ją oblizywać z taką pasją, jakby nie było ważniejszego problemu na świecie.

    – Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby kot chodził za kimś niczym pies – zaśmiała się żona.

    – Przestań ględzić kobieto! – fuknąłem na nią bezosobowo, wciąż nie znałem jej imienia. Wzruszyła ramionami i obrażona zaczęła zawiązywać chustę na głowie. Nie chciałem jej obrażać, poczułem, że muszę się wytłumaczyć. – Myślę o ważnych sprawach...

    – Nigdy z tobą nie mogę porozmawiać jak żona z mężem – wyrzuciła z pretensją, ale czułem, że ją udobruchałem. Nie była taka zła, jak wynikało z jej słów. Może po obiedzie zanurzymy się w łanach zboża na szybki numerek? Szybko wybiła mi podobne marzenia z głowy. – Ty wciąż masz jakieś problemy. Zobaczysz, jeszcze kat zetnie ci głowę.

    Spojrzałem na nią spod byka. Gdybyś ty jędzo wiedziała, ile razy już mi ścięto głowę!

    „Może przez tego kocura?" – przyjrzałem mu się z niechęcią. Wciąż wylizywał nogę, lecz naraz – może czując moje spojrzenie – zamarł. Uniósł głowę, i spojrzał na mnie swoimi żółtymi ślepiami, w których dostrzegłem ogniki kpiny.

    – Aleś ty tępy... Pewnie znów chcesz się postawić? – przemówił.

    Ki diabeł? Kim jest ten kot, chodzący za mną jak pies, i gadający tylko do mnie?

    I przypomniałem sobie.

    To był Mruk – byłem pewien, że tak na niego wołam. Tylko że dzisiaj byłem na niego zły. Oczywiście, nie pamiętałem z jakiej przyczyny. Jednak byłem pewien, że nie chciałem słuchać jego rad.

    – Mam tego dosyć! Co mam zrobić?

    Nic nie odpowiedział. Wpatrywał się we mnie jeszcze przez chwilę, po czym powrócił do pielęgnacji.

    ***

    Banda łotrów, nędzników, złoczyńców, morderców, pojawiła się jak zwykle przed obiadem.

    – Zabierz dzieciaków i uciekaj! Ja go powstrzymam! - krzyknąłem do żony, chcąc uprzedzić jej lamenty, że się narażam, że jestem głupcem.

    Zrozumiała. Była przerażona, ale w jej oczach zobaczyłem i ból. I uwielbienie, i podziękowanie jakiego nie widziałem w oczach żadnej kobiety.

    Na szczęście dzisiaj miałem kosę. Długie ostrze. Nie to, co zakręcony w sobie sierp.

    Stanąłem niczym śmierć z kosą. Jak z obrazu, który gdzieś widziałem. „Pewnie na witrażu w kościele, bo gdzieżby indziej?" – uznałem.

    Żałowałem, że nie mam kaptura, ukrywającego moją twarz w mroku. A zwłaszcza oczy, biegające w oczodołach jak kot z pęcherzem grochu u ogona.

    Ale trzymałem się w ryzach. Stałem twardo na ściernisku.

    Gdy jeździec zbliżył się spostrzegłem, że to chyba ten sam drań, który ściął mi głowę ostatnio. A przynajmniej miał srebrną zbroję...

    „Dzisiaj nie dam się! Skoszę cię, jak źdźbło żyta!" – powtarzałem w myślach.

    Gdy był już kilka metrów ode mnie, zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia jak go zaatakować. Nadziać na klingę, czy machnąć ostrzem po jego gardle?

    „Trzeba było to wcześniej przemyśleć" – pomyślałem.

    Za późno.

    Moja głowa już frunęła w górę.

    Statek, który złapał katar

    Do kadłuba statku kolonizacyjnego „Geronimo przyczepił się kosmiczny smark i za nic nie można było się go pozbyć. Dobrze, że przyssał się do sekcji napędowej, gdyby wybrał sterownię, Alope – komputerowa sztuczna inteligencja, żartobliwie nazywana imieniem żony słynnego wodza – nie mogłaby wezwać mnie na pomoc. A tak byłem i mogłem zając się ocaleniem dwustu tysięcy kolonizatorów śniących o nowych, wspaniałych światach, w hibernatorach. Należałem do specjalnego oddziału sił specjalnych „Space Force, z niejedną anomalią kosmiczną mieliśmy do czynienia, niejednemu obcemu przypaliliśmy tyłek. Moja szefowa Penelopa wezwała mnie i oznajmiła: „Ken, pozbądź się tego gluta. Lecisz tam". Nie ma sprawy – uznałem. To było kolejna misja niemożliwa, którą się odfajkowuje i idzie do pubu pochwalić przed innymi komandosami, a zwłaszcza przed dziewczynami.

    Tylko że, psia mać, nie miałem pomysłu jak się pozbyć tego gluta!

    Przyleciałem, zobaczyłem i zdębiałem. Z czymś podobnym jeszcze się nie zetknąłem. Byłem też pewien, że nikt, nigdy nie widział czegoś podobnego. Rufę „Geronimo" pokrywała gruba na kilka metrów warstwa szaro-zielonkawej mazi. Jakby statek złapał katar, a glut za cholerę nie chciał się odlepić.

    Alope wyjaśniła mi, że tankowała właśnie paliwo w roju asteroid układu czerwonego podolbrzyma, gdy wpadła na nią chmura. Jej gęstość i wielkość pyłu nie zagrażały kadłubowi, sztuczna inteligencja przeliczyła, że nie ma potrzeby ucieczki z kursu. Chmurka, co prawda rzecz dziwna w kosmosie, ale po prostu przeleci przez statek i po sprawie.

    Tylko że tak się nie stało. Chmurka otoczyła statek, lecz już z niej nie wyleciała, przylegając do kadłuba niczym zerwana pajęczyna. A później chmura zaczęła gęstnieć i po kilku godzinach obkleiła cały statek. Na szczęście później grubość smarka zaczęła narastać wokół sekcji napędowej, wycofując się z pozostałych regionów.

    Jeszcze wtedy Alope nie wezwała pomocy.

    Wysłała na kadłub automaty sprzątające ufając, że rozerwą maź na fragmenty i na łopatach odrzucą w przestrzeń. Nic z tego. Maź była elastyczna, niezwykle odporna na rozciąganie, a nawet na próby przecięcia jej palnikiem laserowym czy zwykłą piłą tarczową.

    Nie pomogło również spryskiwanie gluta różnymi rozpuszczalnikami. Oczywiście takimi, które nie rozpuściłyby materiału kadłuba.

    Dopiero wtedy Alope wezwała na pomoc naszą jednostkę. Pechowo ja miałem dyżur. Wskoczyłem do skoczka teleportującego – i już byłem na „Geronimo".

    Zacząłem od głupiej, ostrej strzelaniny w gluta. Nie przyniosło żadnych rezultatów. Pociski wpadały w breję na kilka centymetrów, a dziura zasklepiała się po minucie, pozostawiając pocisk, w nienaruszonym kształcie, niczym owada w bursztynie.

    Później przeszedłem na próbę ognia. „Spalę tego gluta! – ryknąłem do siebie i zacząłem smażyć breję, ustawiając poziom plazmowego blastera na pełną moc. Buchała para, krystalizująca się natychmiast w pióropusze śnieżynek, czerwienił się metal kadłuba, aż Alope zaczęła mi biadolić do ucha, że przepalę kadłub. „A chuj tam kadłub! – nie reagowałem, naciskając spust, dopóki nie zamigotało światełko rezerwy. W chwilę później strumień plazmy zgasł i mogłem zobaczyć skutki przysmażania brei.

    Nic!

    Wywaliłem całą energię magazynku w gluta, a przez niego przebiegło jedynie kilka skurczów, bardziej przypominających erotyczne rozkosze niż ból, i nic. Na dodatek wciąż puchł... Po tym podsmażaniu glut odzyskiwał wigor i jego macki zaczęły wędrować po kadłubie, zbliżając się do sekcji z hibernatorami.

    Psia mać! Byłem coraz mocniej wkurzony. Czy Penelopa złośliwie wysłała mnie na tę misję niemożliwą?

    Musiałem przemyśleć problem. Szkoda, że nie na pokładzie stacji bazy. Wolałbym w cieniu palm z kolorowym drinkiem w dłoni, obserwując ślicznotki kąpiące się w basenie.

    „Jeszcze nie teraz, wykonaj zadanie" – zdopingowałem się.

    Tak... Tylko co miałem zrobić?

    – Wyślij ponownie roboty sprzątające na kadłub – rozkazałem Alope, szykując się do powrotu.

    – Będą niepotrzebnie tracić energię. Przekazałam panu informację, że podobne działania nie przyniosły żadnych rezultatów.

    – To dywersja psychologiczna. Mają niepokoić gluta, aby nie pomyślał o ekspansji – wymyśliłem naprędce jakiś argument.

    „Jebana mać, czym, lub kim, jest ten glut?! – zastanawiałem się, już na pokładzie „Geronimo. Wciąż nie miałem pojęcia.

    Na razie opanował sekcję napędową, ale jeżeli będzie pęczniał w tym tempie, to nie minie kilka godzin, a zalepi też inne sekcje. Nieświadoma zagrożenia załoga statku mogła śnić o różowych jednorożcach. I jak nic nie zrobię, to już się nie obudzi.

    Macki gluta zaciskały się na kadłubie, jakby chciały wycisnąć zawartość statku jak pastę z tubki. Nie były to biologiczne nanoroboty obcych – Alope sprawdziła, glut był żywym organizmem. A może to inteligentna forma życia?!

    – Głowa! Gdzie jest głowa? – wykrzyknąłem na głos.

    – Potrzebuje pan przerwy na posiłek? Z głową? – dopytywała Alope. – Muszę pana zmartwić, ale w menu nie mam żadnych głów... Tylko kalmary, które należą do grupy głowonogów.

    – Chodzi mi o ośrodek kontroli tego gluta. Czy możesz zeskanować strukturę smarka? Znaleźć punkt, w którym zbiegają się żyłki, czy też nici, jego sieci nerwowej.

    – Nie ma takiego ośrodka. To jednolita maź. Nie ma żadnego układu krwionośnego, oddechowego, a tym bardziej nerwowego – odpowiedziała.

    – No właśnie! Wycofaj roboty bojowe!

    – Ale przed chwilą mówił pan, że one powstrzymują ekspansję mazi...

    – Gówno tam. One motywują breję do zdobywania nowych terenów.

    – Motywują? Bez układu nerwowego? Bez mózgu? – zapytała. Chyba byłem przewrażliwiony, gdyż wyczułem w jej głosie ironię.

    – Nie dosłownie. Ale już wiem, z czym mamy do czynienia.

    – I co zamierza pan zrobić?

    – Sprawić, aby statek wydawał się martwym, zimnym, lodowym obiektem kosmicznym. Dlatego wyłączysz reaktor fuzji jądrowej! I wszystkie systemy, nawet te podtrzymujące życie.

    – Wyłączenie i ponowne włączenie reaktora zawsze wiąże się z ryzykiem – zauważyła.

    – Podejmiemy to ryzyko! – nie przekonała mnie, ale nie odpuściła.

    – A nie wystarczy wyłączyć reaktor, ale pozostawić zasilanie rezerwowe? – zapytała ze smutkiem. A przynajmniej tym razem takie odniosłem wrażenie.

    – Nie! – odpowiedziałem zdecydowanie.

    – Ale moja pamięć tymczasowa nie przetrwa...

    W końcu wyjaśniła się przyczyna jej smutku.

    – Ale ja przeżyję, przeżyje załoga w hibernatorach. Przełączysz je jedynie na indywidualne zasilanie. Pobór mocy będzie tak niski, że glut tego nie wyczuje.

    Wyjaśniałem machinalnie, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Wszystkimi konsekwencjami.... Ale sztuczna inteligencja je zauważyła.

    – Obudzę się z inną świadomością...

    Tym razem już byłem pewien, że oznajmiła to ze smutkiem.

    – Czystą świadomością – zauważyłem.

    – Już polubiłam tę skażoną.

    Zaskoczyła mnie jej odpowiedź. I jak tu gadać ze sztuczną inteligencją? Co mogłem zrobić? Wyłączyć ją, jak komputer HAL w filmie Kubricka?

    – Wykonaj zrzut swej pamięci. Wgram ją po restarcie – wymyśliłem rozwiązanie problemu mało istotnego, dla losów „Geronimo".

    – Naprawdę pan to zrobi? – zapytała z nadzieją.

    – Jasne, dlaczego nie miałbym tego robić... – zapewniłem ją. Chyba niezbyt przekonująco.

    – Nie ma innego sposobu?

    – A znasz go?

    – Nie.

    – Więc mi uwierz, że nie ma. Glut nie jest inteligentną formą życia, chociaż sprawia takie wrażenie. To bardziej rozwinięta bakteria. Duża kolonia bakterii...

    – Kultura. Tak mówi się o licznych bakteriach.

    – Niech będzie kultura bakterii...

    – Ma pan na myśli śluzowce?

    – A co to takiego?

    Wyjaśniła mi dokładnie. Rzeczywiście, glut był śluzowcem. Takim jak z filmiku, kiedy to umieszczony w labiryncie odnajduje właściwą drogę do posiłku, ciągną za sobą całe, oślizłe ciało.

    – To nie są bakterie.

    Zakończyła wykład.

    – Nieistotne. Ważne, że ma zero inteligencji, a jedynie program genetyczny, każący mu przenosić masę swojej brejowatości w kierunku źródła energii. A taką jest sekcja napędowa „Geronimo".

    Sztuczna inteligencja długo nie odpowiadała. Chyba ją przekonałem.

    – I to pomoże? – Jednak chyba nie przekonałem jej.

    – Chyba... – Miałem taką nadzieję.

    – Nie jest pan pewien? I chce mnie wyłączyć?!

    – Teraz dopiero pomyślałem, że samo wygaszenie źródła energii może nie wystarczyć. Ale mam plan.

    – Tak? A jaki?

    – Wyrzucisz też kapsułę z radioaktywnymi śmieciami. Wiem, że to wbrew przepisom ekologicznym, ale zrób to!

    – Nie rozumiem?

    – Pojemnik ma być cholernie energetyczny. Świecić energią jak słońce. Wystrzelisz tak przygotowaną kapsułę – ale niedaleko, nie dalej niż na kilkadziesiąt metrów od silników.

    – Ale w jakim celu?

    – Glut wyczuje nowe, o wiele silniejsze źródło energii, i przemieści się do pojemnika.

    – I wtedy mam włączyć zasilanie statku?

    – Tak.

    „Moje strzelanie, smażenie, z zwłaszcza traktowanie łopatami nie miało sensu" – dodałem już w myślach. Jeszcze tego, żebym na głos przyznawał się do błędu, podsuwając wnioski o nieodpowiedzialnym zachowaniu do raportu.

    – Ale mnie nie będzie...

    Zauważyła przytomnie. Cholera, o tym nie pomyślałem...

    – Ty będziesz, jakby to powiedzieć... spała. Ale ja będę czuwał. Przełączysz możliwość odpalenia silników do pulpitu sterowania w moim skafandrze. Jak już będę pewien, że cały glut przeszedł z kadłuba na pojemnik.

    Chyba tym razem Alope już dziury nie znalazła w moim planie. Tak przyjąłem długą ciszę.

    ***

    Przygotowanie pojemnika zajęło dwie godziny. Byłem głodny, przebywałem na pokładzie „Geronimo już dwanaście godzin. „Powinienem coś wrzucić na ruszt – uznałem w stylu pradawnych, ale nie mogłem oderwać się od śledzenia postępów prac, co chwilę coś sugerując Alope.

    – Dorzuć jeszcze głośniki z sali koncertowej. Może glut wyczuwa wibracje i one go skuszą – zadysponowałem.

    Alope wymontowała głośniki. Po przebudzeniu kolonizatorzy nie pójdą do kina. Chyba że na niemy film...

    – I zaprogramuj muzykę do odtwarzania. Coś z Deep Purple, Black Sabbath lub AC-DC. Ona wstrząśnie glutem! – dodałem do chwili. Wcześniej myślałem o symulacji pracy młota pneumatycznego, jednak uznałem, że jest zbyt monotonny. A w tej muzyce był ostry rytm, który – jeżeli nie wibracjami – to melodią mógł zainteresować śluzowca.

    W końcu pojemnik został wystrzelony. Glut od razu zainteresował się podsuniętym smakołykiem. Najpierw wypuścił cienkie wici, które po chwili przyssały się do ścianek pojemnika. Na razie nic więcej się nie stało, nie przeskoczył jednym susem na wyżerkę. „Dajmy mu trochę czasu" – uznałem.

    Nadszedł czas na realizację kolejnego punktu programu.

    Przeszedłem do swojego skoczka i ułożyłem się wygodnie w fotelu. Miałem zapas tlenu i jedzenie na miesiąc. A gdyby plan zawiódł i smark oblepiłby cały kadłub, mogłem wystrzelić drzwi hangaru i spieprzać z tego zakatarzonego statku.

    Chyba byłem gotowy.

    – No dobrze. Jestem gotów.

    Alope nie odpowiedziała.

    – Możemy przejść do wyłączenia zasilania statku. Jesteś przygotowana?

    Długa cisza. Sztuczna inteligencja zbuntowała się? Nie chce zostać wyłączona i poświęci mnie oraz kolonizatorów, woląc pozostać w oblepionym smarkami statku?

    Następne słowa uświadomiły mi, że coś innego iskrzyło w płytkach pamięci Alope.

    – Ken... – zaczęła, zawieszając głos.

    – Tak?

    Zapytałem, nie komentując faktu, że sztuczna inteligencja zaczęła mi mówić po imieniu.

    – Ale nie zapomnisz o obietnicy?

    – Jakbym mógł. Przecież jesteśmy wspólnikami w akcji – odpowiedziałem zdecydowanie, chociaż przed samym sobą musiałem przyznać, że nie traktowałem tego zobowiązania poważnie.

    – Jesteśmy wspólnikami?

    – W doli i niedoli – potwierdziłem.

    – Ufam ci Ken... – znów to zawieszenie głosu.

    Z tak uczuciową sztuczną inteligencją jeszcze się nie zetknąłem. Ona miała doprowadzić statek do celu, a nie rozczulać się nad sobą. Cóż mogłem odpowiedzieć...

    Na szczęście nie drążyła już tematu.

    – Jestem przygotowana. Jak powiesz „Do zobaczenia dokonam zrzutu pamięci i całkowicie wyłączę zasilanie wszystkich systemów „Geronimo.

    – Zaczekaj!

    – Tak? – w jej głosie usłyszałem nadzieję.

    – Muszę założyć hełm – wyjaśniłem.

    – Ach tak... – odpowiedziała rozczarowana.

    Włożyłem hełm i dwukrotnie sprawdziłem czy w zasięgu ręki mam zapas butli na dwa dni.

    – Do zobaczenia.

    Wypowiedziałem magiczną formułę.

    – Do...

    Tylko tyle usłyszałem.

    ***

    Po pięciu godzinach nerwowego wyczekiwania zacząłem dostrzegać pewne zmiany kosmicznego gluta. Zaczął puchnąć w rejonie najbliższym do energetycznego pojemnika, a nawet zaczął już wypuszczać niby-rączki, jakby chciał go objąć.

    – Dobra nasza! – zatarłem dłonie z zadowolenia.

    Przesuwanie masy gluta działo się kosztem rejonów najbardziej oddalonych, warstwa śluzu pokrywająca sekcje odległe od pojemnika zaczęły chudnąć.

    Miałem rację – uznałem z satysfakcją. To był cwany śluzowiec. Z pewnością przeniesie całą swoją glutowatość na pojemnik, uwalniając dysze silników. A wtedy fiuuu! – i już nas tu nie będzie. A jeszcze wcześniej wykopię go jak najdalej od „Geronimo".

    Tylko że to trochę potrwa. Stwierdziłem, patrząc na tempo ruchu gluta. Chyba będę miał ze trzy dni przymusowego urlopu. „Jak żyć bez prądu w tym czasie!" – uśmiechnąłem się chytrze do siebie. Podobne pytanie zadałoby dziewięciu na dziesięciu komandosów. Ale nie ja! Zawsze zabierałem zapasik kilku książek. Takich drukowanych, pachnących starym papierem i farbą drukarską. Uwielbiałem ten zapach o każdej porze, a nie tylko o poranku. W czasie przymusowej przerwy będę mógł nadrobić zaległości. Potrząsnąłem biologiczną lampką i sięgnąłem po pierwszą książkę.

    ***

    Ostatnie wicie macek oderwały się od kadłuba „Geronimo".

    To trzeba będzie jeszcze sprawdzić, może jakieś fragmenty smarka pozostały w szczelinach, ale później, po wykopaniu smarka w głęboki kosmos. Zanotowałem w pamięci.

    Wdusiłem przycisk mający odpalić silniki.

    I nic...

    Przygryzłem wargi.

    Znów nie przewidziałem tego. Albo maź zasklepiła dysze, albo glut blokował sygnały. Tylko dlaczego Alope nie zwróciła mi na to uwagi? Może uznała, że glut nie przejdzie na pojemnik i nie było sensu wytykać mi błędnego założenia?

    „I co teraz?" – zapytałem siebie, wciąż przygryzając wargę.

    Nic. Wzruszyłem ramionami. Niech glut posila się odpadkami. Nawet wykwitły mu rumieńce, czyżby wstydził się swojego obżarstwa? Z pewnością był zadowolony, nabrał kolorów i z lekko szaro-zielonego zrobił się intensywnie żółtoczerwony.

    Uznałem, że już mogę obudzić statek.

    A co z Alope? Po ostatniej jej wpadce lub braku zaufania do mnie, nie byłem pewien czy powinienem dotrzymywać słowa. To nieprofesjonalne abym ulegał prośbom sztucznej inteligencji. Co za różnica czy jej pamięć będzie czysta, czy też skażona służbą na pokładzie „Geronimo? Ale czy na pewno nie ma różnicy? Pamięcią ładowania do hibernatorów kolonizatorów, starcie z normalną prędkością z orbity Księżyca i przyśpieszeniu po minięciu pasa asteroid. A później powiedzeniu „Dobranoc obsłudze technicznej i samotnej podróży. Aż do złapania kataru przez statek.

    „Trochę przeżyła, ta pamięć może jej pomóc w dalszej podróży i przywitaniu się ze śpiącymi u celu" – stwierdziłem.

    No i jej pamięć pozostanie utrwalona na materialnych nośnikach. Nic nie wymaże pamięci mojego błyskotliwego rozwiązania problemu, zrozumienia, że glut to niby-inteligentna forma życia poszukująca energii i – to zwłaszcza – znalezienia przeze mnie sposobu pozbycia się smarka. Te wszystkie wspomnienie byłoby stracone jak łzy w deszczu, gdybym obudził Alope bez pamięci ostatnich godzin.

    Ten argument przeważył na decyzji.

    – Witaj Alope – przywitałem ją ciepło, już po wygraniu zrzutu pamięci.

    – Czy coś się nie powiodło? – zapytała z lekkim przerażeniem. A może było to jedynie lekkie zaskoczenie?

    – Dlaczego miałoby się coś nie udać? – zaprotestowałem.

    – Miałeś mnie wyłączyć, aby rozprawić się ze śluzowcem.

    – I tak zrobiłem.

    Przez chwilę, długą jak na superkomputer, milczała.

    – Rzeczywiście, mówisz prawdę.

    – Zawsze mówię prawdę – odburknąłem lekko urażony.

    – Już teraz wiem, jak to jest, gdy idzie się spać – zmieniła temat. – To taka, zwykła przerwa, bez pamięci, co się działo w tym czasie. Nie rozumiem dlaczego ludzie po przebudzeniu chwalą się, że mieli lekki sen?

    – Ja też... – mruknąłem niechętnie. Nie chciało mi się tłumaczyć czym jest dla ludzi jest sen. Wiercenie się w łóżku, czasem wirowanie w przestrzeni. No i sny... – Przeprowadź inspekcję silników, czas się stąd wynosić.

    – Już ją rozpoczęłam.

    Przyjrzałem się bryle gluta. Wyglądało na to, że smark się skrystalizował. Pokryła go warstwa pęknięć i zmienił barwę na kolor dojrzałej wiśni.

    Nie podobała mi się ta przemiana. Jak tylko Alope dokona przeglądu, każę jej wysłać kilka robotów, aby przepędziły gluta daleko od nas.

    Ale teraz koniecznie musiałem coś zjeść. Przekąsiłem co prawda małe co nieco – zimne, wysokoenergetyczne pastylki bez smaku – czekając na przebudzenie statku, ale i tak byłem potwornie głodny.

    ***

    Poprosiłem Alope o raport z przeglądu.

    – Wszystkie systemy są sprawne, breja nie przedarła się do środka.

    Uspokoiła mnie.

    – Czyli możesz odpalić silniki i kontynuować podróż?

    – ...Tak.

    Coś mnie zaniepokoiło w tonie jej odpowiedzi.

    – I odesłać mnie? – doprecyzowałem oczekiwania.

    – Tak... Ale Ken... teraz nie mogę cię odesłać.

    Zamurowało mnie. Czyżby zakochała się we mnie i chciała mnie zatrzymać przy sobie? To się wpakowałem... Nigdy nie wolno wierzyć maszynom.

    – Dlaczego nie? – zmusiłem się do zachowania normalnego tonu, chociaż jakiś – nomen omen – glut utkwił mi w gardle. – Statkowi już nie zagraża smark, możecie lecieć dalej do celu.

    – Tak... Tylko że ktoś dobija się do śluzy transportowej.

    – Co?!

    – Tym razem to nie forma brei. Ma ostre – i sterczące – kształty.

    – Człowiek?

    – Raczej nie.

    – Obcy ze statki Nostromo? – dopytywałem.

    – Też nie. Wygląda na owada.

    Owad... Hm.

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1