Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

W objęciach gwiazd
W objęciach gwiazd
W objęciach gwiazd
Ebook345 pages4 hours

W objęciach gwiazd

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Statek kosmiczny Zorza Polarna od ponad stu lat znajduje się w drodze na planetę Gemina – bliźniaczą siostrę Ziemi. Rosalita, siedemnastolatka z Republiki Terra, wiedzie zwykłe, nudne życie, aż do momentu, gdy los stawia przed nią okazję nie do odrzucenia: dzięki zdobyciu stypendium naukowego w tonącej w przepychu Złotej Republice młoda Terranka otrzymuje szansę na lepszy los. Początki nie są łatwe, jednak gdy wszystko zaczyna się układać, to, co wkrótce ma nadejść, zmieni jej życie o 180 stopni.
Jak pozostać sobą, gdy cały znany świat obraca się w pył, a wiele pozornie błahych zdarzeń ma drugie dno? I jak rozpoznać, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem? Rosa na własnej skórze przekonuje się, że nic nie jest nam dane raz na zawsze, a to, co niewyobrażalne, czasem nadchodzi."
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateOct 5, 2020
ISBN9788381661454

Read more from Oliwia Tybulewicz

Related to W objęciach gwiazd

Related ebooks

Reviews for W objęciach gwiazd

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    W objęciach gwiazd - Oliwia Tybulewicz

    Was.

    Rozdział I

    Terra

    Jak co dzień obudziłam się w swojej kabinie, przytulona do metalowej ściany. Takich pomieszczeń było na naszym statku tysiące. Starając się przegonić resztki snu, wyłączyłam budzik i leniwie się przeciągnęłam. Potem wygładziłam posłanie i złożyłam łóżko tak, by stapiało się z bokiem sypialni. To taka drobna sztuczka, aby zwiększyć rozmiar klitki, w której mieszkałyśmy. Nie da się ukryć, że pomimo dziewięciu pięter, powierzchnia naszego statku była mocno ograniczona i każdy metr był na wagę złota. Cokolwiek by to dosłownie nie oznaczało – muszę kiedyś spytać o to Ludmiłę.

    Automatycznie opłukałam twarz, wyszorowałam zęby i założyłam przeznaczone na dziś ubranie. W stołówce panował zwykły, nieco przygaszony gwar; wszyscy mieli ochotę jeszcze trochę pospać. Odmierzyłam sobie z dystrybutora porcję pożywnej brei zwanej owsianką i usiadłam przy swoim stoliku. Jadałam przy nim, odkąd pamiętam. Moje życie nie obfitowało w zmiany.

    Mirella zjawiła się kilka minut po mnie i widać było, że zniosła pobudkę dużo gorzej niż ja. Szopa długich, kręconych, kasztanowych włosów aż się prosiła o potraktowanie grzebieniem, a od bluzy, wyraźnie zakładanej w pośpiechu, odcinały się szwy.

    – Hej, masz górę na lewą stronę – zagaiłam na powitanie, bez entuzjazmu przeżuwając swoją porcję witamin.

    – Jakby to kogokolwiek obchodziło – mruknęła w odpowiedzi, ciężko opadając na krzesło naprzeciwko mnie. – Wiesz, kuchnia mówi, że w tym tygodniu nie ma co liczyć na owoce. Ten statek schodzi na psy.

    Pokręciłam głową.

    – Coś mi mówi, że czas ci przepisać solarium.

    Wszyscy od czasu do czasu dostawaliśmy tam przepustkę, aby otrzymać odpowiednią dawkę zbawiennego w skutkach promieniowania. Lampy w kabinach też w jakimś stopniu je emitowały, ale daleko im było do tych solariowych.

    – Do szamba z tym – mruknęła moja towarzyszka, po czym nieśpiesznie ściągnęła górną część garderoby, przełożyła ją na drugą stronę i tym razem założyła, jak należy.

    Nikt nawet nie spojrzał w naszą stronę. Miała rację – nikogo to nie obchodziło.

    – Ale na serio – kontynuowałam wywód, odsuwając od siebie miskę. – Warto by było iść po receptę.

    – O tej porze roku możemy liczyć co najwyżej na godzinne wejście. Jak dopisze nam szczęście – zastrzegła, patrząc krytycznie na resztki mojego posiłku. – Zostawiłaś trochę kukurydzy.

    – Powiedzmy, że mam przesyt kukurydziany. – Wzruszyłam ramionami. – Poza tym dadzą to mućkom, żadna strata.

    Na naszym statku nic się nie marnowało. Zwracano na to baczną uwagę, bo od tego zależało nasze przetrwanie.

    – Ale przecież niedługo kończą konserwację! – ożywiła się niespodziewanie moja rozmówczyni. – Więc może uda nam się wbić między biednych rekonwalescentów!

    Solaria z przeznaczenia miały być miejscem wytchnienia, gdzie mogliśmy „doładować akumulatory". Były to ciepłe, bardzo jasne pomieszczenia z mnóstwem zielonych żyjątek – prawdziwych ziemskich roślin. Ludmiła twierdzi, że powinniśmy nazywać takie miejsca parkami, bo tak by na nie mówiono na naszej ojczystej planecie, ale tutaj przyjęła się nazwa solarium. Ze względu na liczbę osób, na którą przypadały, dostęp do nich był ograniczony. Każdy miał prawo wejść tam raz na jakiś czas, ale pierwszeństwo miały osoby osłabione i dochodzące do siebie po chorobach.

    W ostatnim czasie liczbę przydziałów zmniejszono, co wiązało się z konserwacją generatorów – raz na rok taka operacja była niezbędna. Wówczas to w solariach skracano godziny przyjęć, a na korytarzach zmniejszano intensywność oświetlenia, części z nich pozwalając tonąć w mroku nie tylko nocą, ale także wieczorami. Zakładano, że w razie potrzeby będziemy w stanie przejść je na pamięć, po omacku. Przykręcano też ogrzewanie i wtedy do łask wracały nasze najcieplejsze ubrania. Pierwsze Pokolenie nazwało ten okres zimą.

    – Już czas. – Mirella westchnęła, po czym zabrała nasze tace i zaniosła do punktu zwrotu naczyń.

    *

    Żadna z nas nie przepadała szczególnie za szkołą. Teraz, gdy ostatni etap naszej podstawowej edukacji powoli dobiegał końca, było nam jeszcze trudniej usiedzieć na zajęciach.

    – Przed wami decyzja dotycząca waszej przyszłości – głosiła uroczyście profesorka, krocząc pomiędzy przykręconymi do podłogi ławkami.

    Wszystkie meble na statku ze względów bezpieczeństwa były przymocowane do podłoża.

    – Najlepsi z was otrzymają szansę na wykształcenie w Złotej Republice. Część być może zdecyduje się nawet na zawód pedagoga. Możliwości macie wiele. Wybierzcie mądrze, bo to zaważy na całym waszym życiu.

    Mirella, korzystając z tego, że belferka właśnie nas minęła, wywaliła język i przewróciła oczami. Omal nie parsknęłam śmiechem.

    – Na podjęcie decyzji zostało wam już tylko kilka miesięcy. Nie zapominajcie, że to wynik egzaminów zadecyduje o tym, czy dostaniecie się do swojego wymarzonego miejsca. To tradycja sięgająca Pierwszego Pokolenia; w ten sam sposób decydowało ono o przyszłości swoich dzieci, w większości urodzonych już na statku. Prawo to wprowadzono równocześnie we wszystkich czterech republikach i obowiązuje ono do dziś.

    No, nie do końca – pomyślałam. – Podział na republiki został przeprowadzony przez Drugie Pokolenie, Pierwsze było jeszcze jedną wielką rodziną – granice były otwarte i nie było wówczas tak wyraźnego podziału na lepszych oraz gorszych. Powiedziała mi to Ludmiła, podobnie jak to, żebym nie afiszowała się z tą wiedzą, bo jest ona politycznie niepoprawna.

    Prawdą była często powtarzana fraza, że nie licząc drobnego wsparcia w okresach konserwacji generatorów, każda z republik mogła funkcjonować samodzielnie. Jednak wszyscy wiedzieliśmy, że nie na tym samym poziomie.

    Republika Złota wyodrębniła się pierwsza – na jej trzech piętrach mieszkali najlepiej wykształceni mieszkańcy statku, tacy jak lekarze, inżynierowie, a także piloci. Mówiono, że kabiny były tam największe oraz że Złotorepublikanie mają aż pięć solariów. No i oczywiście mieściła się tam główna sterówka.

    Przedstawicieli powyższych zawodów można było obecnie znaleźć również na niższych poziomach statku, ale najlepsi zawsze trafiali do Złotek. To tam kwitła myśl naukowa, a w ich fabrykach wciąż udoskonalano maszyny, podczas gdy nasze były jedynie konserwowane. I to oni mieli najlepsze plony, a co za tym idzie najsmaczniejsze jedzenie, bo jako jedyni dysponowali środkami, by inwestować w badania.

    Z czasem wyodrębniły się pozostałe formacje: kolejne dwa piętra objęła w posiadanie Republika Futura, a niemal równocześnie z nią powołano do życia Republikę Terra, w której się urodziłam i wychowałam. Obie miały taką samą powierzchnię i pod względem rozwoju były mniej więcej na podobnym poziomie.

    Z tego, co zostało, utworzono Republikę Gwiezdną – najmniejszą i najbardziej zacofaną. Teoretycznie też miała dwa poziomy, ale połowa jednego z nich zastawiona była wozami terenowymi i patrolowcami.

    – I teraz wy, kolejne pokolenie urodzone na Zorzy Polarnej, możecie kontynuować tę chlubną tradycję – ciągnęła w natchnieniu nauczycielka. – Mam nadzieję, że dacie z siebie wszystko.

    – To kim zamierzasz zostać? – spytała Mirella, gdy lekcyjne męczarnie dobiegły końca.

    Wzruszyłam ramionami. Wciąż nie znałam odpowiedzi na to pytanie.

    – Zastanawiam się nad czymś z branży medycznej. Może to dziedziczne.

    Moja mama była z zawodu pielęgniarką.

    – Potem chciałabym spróbować dostać się na staż do Złotej Republiki. Wiem, że niektórym się to udaje – wyznałam z rozmarzeniem.

    – A nie wolisz dołączyć do mnie? Mechanik pokładowy to też niezły zawód.

    Odwzajemniłam jej pełen entuzjazmu uśmiech, lekko kręcąc głową. Dla nikogo nie było tajemnicą, że tata i starszy brat Mirelli pracowali na takich stanowiskach. W wolnym czasie przekazywali swoją wiedzę najmłodszej latorośli, znajdując w niej pełną zapału uczennicę. Szczerze mówiąc, całkiem sporo rzeczy potrafiła już naprawić, co skwapliwie wykorzystywali wszyscy nasi znajomi – czekanie na mechanika pokładowego potrafiło ciągnąć się w nieskończoność. Zawsze mieli jakieś pilniejsze zgłoszenia.

    – Ale wiesz, że to raczej męski zawód? – Lubiłam jej to wypominać przy każdej możliwej okazji.

    – Raczej, ale nie wyłącznie. No i pomyśl, to jedyna szansa, żeby wydostać się z tego szambiastego statku.

    – Tylko po to, żeby podryfować w nieważkości, naprawiając uszkodzenia.

    – Ale zawsze. To musi być zagwieździste uczucie.

    – Niech ci będzie. Uprzedź, jakbyś przelatywała przy luku widokowym, to ci pomacham.

    – Nie martw się, na pewno uprzedzę – odparła niezrażona.

    *

    Wieczorem, jak to często miałam w zwyczaju, wstąpiłam do Ludmiły. Była moją przybraną ciocią i jej mieszkanie uważałam za swój drugi dom – często tam przesiadywałam, gdy mama pracowała do późna. Luda przyjaźniła się kiedyś z moją babcią i żywiła spory sentyment do naszej rodziny, tym bardziej, że nie miała już własnej.

    – Witaj, Różyczko! – Ucieszyła się na mój widok. – Czego się napijesz?

    – Wystarczy woda – odparłam, sadowiąc się wygodnie na ulubionym krześle.

    Upiłam kilka łyków, po czym odstawiłam podbite magnesem naczynie na specjalnie dla mnie rozłożonej ławie (oszczędność miejsca, rzecz jasna).

    – Czy na Ziemi kubki też mają magnesy? – zaciekawiłam się nagle.

    Ludmiła była z wykształcenia historykiem i bardzo lubiła opowiadać mi o naszej świetlanej przeszłości.

    – Skądże, Ziemia nie wykonuje tak gwałtownych ruchów, jak nasz statek. – Uśmiechnęła się z rozbawieniem.

    Najwidoczniej znowu powiedziałam coś bardzo głupiego. Rozmawiając z Ludmiłą, nieodparcie odnosiłam wrażenie, że ile bym się nie dowiedziała, to i tak jest to tylko ułamek tego, co powinnam mieć w głowie. Zmieniłam więc temat na bardziej bezpieczny.

    – Niedługo mamy wybierać nasz przyszły zawód.

    – Już? Jak ten czas szybko leci.

    Ludmiła poczłapała do ukrytej w ścianie szafki i wyciągnęła stamtąd album na zdjęcia, po czym otworzyła go i pokazała mi fotografię, z której uśmiechał się do nas bezzębny niemowlak. To byłam ja – wiedziałam o tym, bo w domu miałyśmy taką samą odbitkę.

    – Dopiero co się urodziłaś, a już stajesz się dorosła. – Westchnęła.

    Drukowane zdjęcia były na statku prawdziwą rzadkością, więc z ciekawością się nad nimi pochyliłam.

    – To moja babcia i ty, prawda? – upewniłam się.

    – Tak, to było jeszcze przed narodzinami twojej mamy.

    Przeniosłam wzrok na zdjęcie ślubne babci. Moja mama nigdy się takiego nie doczekała.

    – Co się właściwie z nimi stało? – spytałam, wskazując na nowożeńców.

    – Twój dziadek było sporo starszy i zmarł śmiercią naturalną, a babcia... babcia zachorowała. Panowała wtedy epidemia, na pewno się o tym uczyliście.

    – Tak, mówiliśmy o tym w zeszłym roku – odparłam, mocno trzymając album, na wypadek, gdyby Ludmiła chciała mi go przedwcześnie zabrać. – Ale mama nigdy o tym nie wspomina.

    – Bardzo to przeżyła. Tym bardziej, że nie zdążyła się z nią pożegnać. – Luda popatrzyła na mnie podejrzanie lśniącymi oczami.

    Przez chwilę miałam wrażenie, że chciała powiedzieć coś jeszcze, ale zamiast tego wróciła do aneksu kuchennego i zaczęła hałaśliwie przestawiać coś w szafce. Kusiło mnie, żeby spytać ją o mojego tatę, ale wiedziałam, że był to temat tabu i mogłabym popaść w niełaskę. Podejrzewałam, że mógł umrzeć w tym samym czasie co babcia, ale mama udzielała mi jedynie zdawkowych, wymijających odpowiedzi. Odnosiłam wrażenie, że nie rozstali się w zgodzie – być może dlatego nie chciała o nim rozmawiać.

    – Nie martw się, że masz tylko mnie – powiedziała kiedyś. – Przecież doskonale dajemy sobie radę we dwie, prawda?

    Pokiwałam wtedy głową i na dłuższy okres przestałam o nim myśleć, ale mimo wszystko od czasu do czasu lubiłam sobie wyobrażać, jak mógł wyglądać i jak by to było mieć oboje rodziców, jak moje koleżanki.

    W milczeniu wertowałam album dalej, docierając w końcu do najstarszych zdjęć. Jedno z nich było znacząco inne. Jako dziecko byłam przekonana, że przedstawia ono jedno z solariów na wyższym poziomie.

    – To park, na Ziemi – wyjaśniła mi wtedy Ludmiła, choć też mogła to wiedzieć jedynie z opowieści, bo jak my wszyscy urodziła się już na statku. – To zdjęcie moi dziadkowie zabrali jeszcze z ojczyzny.

    – A te białe plamy na kopule? – spytałam dociekliwie.

    – To chmury. Na niebie, nie kopule. Na Ziemi chodzi się pod otwartym niebem.

    Wzdrygnęłam się na to wspomnienie i zamknęłam album. Całe szczęście, że my mieliśmy nad sobą dach; nadmiar przestrzeni jakoś nie budził mojego entuzjazmu. To nie mogło być bezpieczne.

    – Dlaczego wyjechaliśmy? Tak naprawdę? – spytałam, oddając Ludmile zdjęcia.

    – Ziemia była przeludniona. Postanowiono stworzyć kolonię na planecie, która miała podobne warunki. Wysłano tam Pierwszą Ekspedycję, by stworzyć ludziom warunki do życia. Potem wysłano drugą, właśnie nas, Pierwszych Kolonistów. Musieli was tego uczyć, kochanie.

    – W szkole zawsze pomijają najciekawsze fragmenty. Wolę, jak ty opowiadasz. A co z Pierwszą Ekspedycją? Czy wciąż tam są?

    – Zapewne. W większości były to roboty, bo ludzi zahibernowano na czas podróży. Mieli wybudować pięć miast dla pięciu statków, które planowano wysłać ich śladem.

    – I wybudowali?

    – Tak sądzimy. Już od dawna nie otrzymaliśmy od nich żadnego sygnału.

    – Dlaczego nas też nie zahibernowano?

    – Nasze statki są większe i cięższe, przewożą w większości organizmy żywe. Hibernacja wymagałaby za dużo energii, dlatego zdecydowano się na skazanie ludzi na życie na statku dopóty, dopóki nie dolecą na miejsce.

    – Czy to aż taka różnica? Życie na Zorzy i na Ziemi?

    Ludmiła uśmiechnęła się, po czym popadła w zamyślenie.

    – Moi dziadkowie mówili, że tak. Podobno to tak, jakby zamknięto nas w klatce. Zresztą czytałaś pewnie jakieś ziemskie książki?

    Wzruszyłam ramionami.

    – Próbowałam, ale nie rozumiem ich. Tylko przez lektury jakoś przebrnęłam, ale i tak ograniczyłam się do najważniejszych fragmentów.

    To nie tak, że nie lubiłam czytać. Uwielbiałam. Ale dotyczyło to jedynie pozycji, które powstały już na pokładzie. Z wcześniejszych wprost wysypywały się tony dziwnego słownictwa i niezrozumiałych zwyczajów, skutecznie zniechęcających do dalszej lektury.

    – Szkoda, dałyby ci spore pojęcie o naszym domu.

    – Wolę słuchać twoich opowieści.

    – Ale ja też znam je tylko z drugiej ręki. Zawsze należy wracać do źródeł.

    – Może kiedyś. – Z tymi słowami podniosłam się z krzesła i mocno ją uściskałam. – Mama powinna niedługo wrócić. Do zobaczenia wkrótce.

    Po przyjściu do kajuty z ulgą ściągnęłam buty i od razu rozłożyłam swoje łóżko. Kapę i poduszkę swoim zwyczajem zwinęłam w wałek, po czym wygodnie się o niego oparłam z czytnikiem otwartym na książce do chemii w jednej ręce i kubkiem parującej herbaty w drugiej. Mama pojawiła się po jakichś dwóch godzinach. Już od progu było widać, że jest wykończona.

    – Ciężki dzień? – spytałam, odkładając czytnik.

    – Nie najlżejszy – odparła, wkładając swoją torbę do znajdującej się przy progu skrzyni. – Nie miałam nawet kiedy zjeść obiadu.

    – Przynieść ci coś ze stołówki? – spytałam, wyciągając ze ściany także jej tapczan.

    Ostatnio szpital przeżywał prawdziwe oblężenie, jakby wszystkich postanowiono nagle gruntownie przebadać.

    – Nie trzeba, wytrzymam do jutra.

    – Zawsze tak mówisz, a potem żałujesz. Wezmę ci kilka przekąsek.

    – Jak uważasz – mruknęła, zamykając za sobą drzwi do łazienki.

    Po trudnym dniu w pracy przytomniała dopiero po prysznicu, więc tylko uśmiechnęłam się pod nosem, po czym z powrotem nałożyłam buty i ruszyłam do jadalni. Zawsze zostawiano tam trochę zimnych przekąsek dla tych, którzy jadali o nietypowych porach ze względu na pracę bądź po prostu zgłodnieli w środku nocy.

    Szłam niemalże po omacku, ale bez wahania. Nocą, nawet w czasie lata, oświetlano jedynie najważniejsze pomieszczenia, takie jak szpital czy hol przed windami. Wszędzie poza nimi działało tylko oświetlenie podłogowe w formie strzałek, z drogowskazami na skrzyżowaniach, w stołówce natomiast do dyspozycji nocnych łasuchów zostawiano kilka lekko przygaszonych lampek.

    Po dotarciu na miejsce chwyciłam miskę z jakąś brejowatą pastą i szybkim krokiem ruszyłam z powrotem. Gdy wróciłam, mama już spała, zwinięta w kłębek na łóżku. Westchnęłam, a następnie położyłam pudełko na metalowym stoliku obok jej posłania. Było na magnesie i jak wszystkie naczynia z daniami na wynos, miało praktyczną pokrywkę, jedzeniu nic więc nie groziło. Ludmiła mówiła, że dzięki tym pojemnikom żywność dłużej zachowywała świeżość, ale nie wiedziałam, jak to dokładnie miało działać. Jedna z tych ziemskich sztuczek.

    Ostrożnie przykryłam mamę kocem. Patrząc, jak spokojnie oddycha przez sen, podobnie jak wiele razy przedtem przez głowę przebiegła mi myśl, że to wręcz niewiarygodne, jak mało jesteśmy do siebie podobne. Ona była drobnej budowy i natura obdarzyła ją dużymi, czarnymi oczami, małym nosem, drobnymi ustami oraz ciemnobrązowymi włosami. Odziedziczyłam po niej chyba tylko ich kolor. Moje oczy były znacznie mniejsze i niebieskie, nos miałam nieco szerszy, usta pełniejsze. Dodatkowo trochę przewyższałam ją wzrostem, a moje ciało miało zupełnie inne proporcje – znacznie więcej miejsca poświęcono w nim na szyję i chude nogi. Przy wysokiej, obdarzonej bujnymi kształtami Mirelli wyglądałam jak kościotrup, któremu natura poskąpiła wzrostu. W przedszkolu przez jakiś czas wołano na mnie „pająk", na szczęście w ostatnim czasie w końcu zaczęłam nabierać trochę ciała.

    Postanowiłam zrezygnować z nauki, żeby już nie budzić mamy. Zawsze mogłabym pójść do biblioteki; nie zamykano jej na noc, ale aż tak bardzo mi na tym nie zależało, bo do egzaminów była jeszcze chwila. Szybko się umyłam, po czym wygodnie wyciągnęłam na łóżku. To była moja ulubiona część doby – zasypianie, moment, kiedy odpływały wszystkie troski, a po głowie krążyły już plany na kolejny wolny dzień, tylko w marginalnym stopniu uwzględniające naukę i inne przykre obowiązki.

    *

    Następnego dnia śniadanie minęło nam w znacznie lepszym nastroju, bo udało nam się trafić na zawsze promieniującą energią Katię. Była to nasza o dwa lata starsza sąsiadka, która zostawiła już za sobą etap podstawowej edukacji i teraz, ku swojemu zachwytowi, kształciła się na technika w szwalni lub – jak wolała to nazywać – na projektantkę mody.

    – Nie uwierzycie, jaki odjazdowy splot ostatnio opracowano w Złotkolandii! – opowiadała nam z zapałem, pochłaniając zwyczajowego śniadaniowego suchara.

    Geny obdarzyły czarnowłosą i czarnooką Katię nieco pulchną sylwetką, którą ostatnio usiłowała trochę wyszczuplić, póki co bezskutecznie.

    – Pięknie odbija światło i jest bardzo wytrzymały. Co więcej, pozwala skórze oddychać!

    – Naprawdę to wszystko potrafi? – spytała sceptycznie Mirella. – Gdyby tak było, to na pewno byłby pilnie strzeżony.

    – Wcale nie jest go łatwo dostać, ciotka przysłała mi kawałek w prezencie urodzinowym i dziewczyny ze szwalni omal nie padły z zazdrości. Wiecie, wymiana myśli technicznej nie jest mocną stroną tego statku. Zupełnie inaczej się to szyje, słowo daję… Ech, chciałabym móc się tam przeprowadzić.

    – Kto by nie chciał – zgodziła się z nią Mirella.

    – Szkoda, że nie mają programu stypendialnego dla takich jak ja. Choć na chwilę bym się stąd wyrwała. Teoretycznie mogłam spróbować z Republiką Futura, ale jakoś nie mogłam się zdecydować…

    Z Futurą nasza ojczyzna była zżyta najbardziej i najłatwiej było dostać do niej przepustkę. Byłam tam nawet kiedyś przez kilka dni na minikoloniach, które urządzano latem dla dzieci, żeby trochę urozmaicić im życie. Spaliśmy wtedy w specjalnej, dużej kajucie, bawiliśmy się w podchody na nieznanych korytarzach i chodziliśmy do solarium, które specjalnie dla nas rezerwowano na godzinę czy dwie. To były piękne wspomnienia!

    – Tak, szkoda, że nie można sobie wybrać republiki, do której się trafi na naukę.

    – Teoretycznie można, jeśli jest się geniuszem. – Mirella uśmiechnęła się złośliwie.

    Fakt, w naszych rodzimych placówkach, przy dobrych wynikach egzaminów, można było przebierać do woli, z Futurą dało się dogadać, a Złotka? Cóż… Złotka, jeśli miały dobry humor, spośród najlepszych chętnych wybierały delegację. Nikt natomiast nie był na tyle szalony, by choćby przez chwilę rozważać naukę w Republice Gwiezdnej. Była to jedna z tych rzeczy, których się po prostu nie robiło.

    – Zresztą, jak chcesz wrażeń, to słyszałam, że Gwiezdna cały czas chętnie wpuszcza ochotników na dyżury – powiedziałam niewinnie. To był żart z brodą, ale nigdy się nam nie nudził.

    – Może się skuszę, przynajmniej zobaczę, jakie u nich panują trendy. – Katia puściła do mnie oko.

    – Ciepłe, bo szykują się do konserwacji generatorów.

    – A niech cię… Musiałaś mi przypomnieć o dyżurze? W tym tygodniu mamy pralnię – jęknęła Mirella.

    – Przynajmniej jesteście razem – zauważyła rozsądnie Katia, po czym poszła do dokładkę.

    – I tu ma rację – przyznałam uprzejmie. – Jak to mówią, lepszy dyżur w Gwiezdnej z przyjaciółką niż samotny w Złotej.

    – Kto mówi, ten mówi; bez urazy, ale dla Złotej odpuściłabym sobie nawet twoje niezwykle interesujące towarzystwo.

    – Zdrajca. – Kopnęłam ją pod stołem.

    – Przynajmniej nie możesz mi zarzucić, że nie jestem szczera.

    Dyżurami nazywano przysługi, które musiał wykonywać każdy, kto jeszcze nie pracował. Uczniom przydzielano je trzy razy w tygodniu – dwie, trzy godziny po szkole, plus pół soboty lub niedzieli. Miejsca zmieniały się dla urozmaicenia, a także po to, byśmy jak najwięcej się nauczyli. Były to zadania mało skomplikowane i wymagające wysiłku fizycznego, takie jak sprzątanie, prace w pralni, na stołówce czy w ogrodach. Zawsze nadzorował nas ktoś, kto był zatrudniony w danym miejscu na pełny etat.

    Ze wszystkich dyżurów, jakie do tej pory nam się trafiły, pracę w pralni lubiłyśmy z Mirellą najmniej. Była najbardziej odmóżdżająca i nieinspirująca. Co ciekawego można znaleźć w segregacji brudów po metkach i wrzucaniu ich do pudła z numerem, który wyświetla się na ekranie maszyny skanującej? Choć to było jeszcze najlepsze – najbardziej nie cierpiałam prasowania i składania upranych już rzeczy.

    *

    – Rosalita, w jaki sposób mamy to potem zeskanować? – Nadzorczyni pralni wyrwała mnie z zamyślenia, stuknąwszy mnie w plecy wskaźnikiem, z którym nie miała w zwyczaju się rozstawać.

    Westchnęłam i szybko przeprosiłam. Pod koniec dyżuru układanie ubrań równo i tak, by metka była w łatwo dostępnym miejscu, wydawało się niemal ponad moje siły. Ale było to niezbędne, żeby skierować je potem do właściwego mieszkania.

    – W takich momentach staram się nie zapominać, że mogło być gorzej; mogli nas przecież wysłać do szamba. – Pracująca przy sąsiedniej desce Mirella mrugnęła do mnie wesoło.

    Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością. To rzeczywiście byłoby gorsze. Na szczęście tam kierowali tylko za karę, a nam jeszcze nie udało się aż tak narozrabiać.

    – Mam już dosyć tej nauki. – Ziewnęłam ukradkiem, wyciągając ze sterty kolejną koszulę. – Chciałabym, żeby już było po egzaminach.

    – Nie ty jedna. Ale wiesz co, mam pomysł. Mogłybyśmy dla odprężenia w weekend wybrać się na dół, na dyskotekę. No wiesz, z Katią. Jesteśmy już prawie dorosłe, a jeśli ona obieca nas pilnować, powinno się udać.

    – Myślisz? – Spojrzałam na nią z powątpiewaniem, a trzymane przeze mnie żelazko zawisło kilkanaście centymetrów nad tkaniną.

    – Hej, warto spróbować. Nie można się tylko uczyć.

    Nadzorczyni przesłała mi karcące spojrzenie, po którym natychmiast wróciłam do pracy.

    – To by mogło być ciekawe… – przyznałam.

    Do tej pory bywałyśmy jedynie na zabawach organizowanych razem ze znajdującą się na naszym poziomie szkołą męską. Zapewne okazałyby się ciekawsze, gdyby nie były bacznie nadzorowane przez najsurowszych nauczycieli, a my nie trzymalibyśmy się dla zasady w hermetycznych grupkach. Dyskoteka na siódmym piętrze była dla starszych i zapowiadała się dużo ciekawiej. Chodzili na nią studenci z położonych tam szkół, bo właśnie na tym poziomie ulokowano nadające uprawnienia zawodowe szkoły wyższe, podczas gdy nasz specjalizował się w opiece przedszkolnej i szkolnictwie bazowym.

    – Dokładnie tego nam potrzeba! – Mirella twarzowo się zarumieniła. – Pogadam z Katią jeszcze dziś!

    Katii pomysł się spodobał, nieco trudniej było przekonać moją mamę, która najchętniej wciąż traktowałaby mnie jak dziecko.

    – Tylko wróć o przyzwoitej godzinie – zgodziła się w końcu, uginając się pod naporem potrójnej siły perswazji i całej listy logicznych argumentów.

    – Proszę się nie martwić, ja też nie mogę być zbyt długo – zapewniła ją Katia.

    Mama jakby odetchnęła z ulgą, po czym, spojrzawszy na zegarek, w panice chwyciła torbę i wybiegła na korytarz.

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1