Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Ekundayo albo Droga
Ekundayo albo Droga
Ekundayo albo Droga
Ebook701 pages8 hours

Ekundayo albo Droga

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Ekundayo w języku Joruba to imię, a znaczy "Po smutku przychodzi radość". Tak Anna Szpakowska- Kujawska nazwała także jeden z pierwszych kalabaszy. Słowo „Ekundayo” pojawia się nie tylko w książce. Zostało również użyte jako tytuł obrazu olejnego z 1979 r., przedstawiającego uśmiechniętego, radośnie rozbrykanego stworka na jaskrawoszmaragdowym tle. Ekundayo jest udziałem każdego człowieka. Twórczości autorki niezmiennie towarzyszy droga do wewnątrz – penetracja własnych doznań. Jak sama mówi, siedem lat zajęło jej dojrzewanie do pisania o Afryce. Dało wspaniałą wewnętrzną przestrzeń, pełną myśli, kolorów, wspomnień, wzmacniających twórcze siły i nadających życiu blask. W artystycznym świecie Anny Szpakowskiej-Kujawskiej nie ma chaosu. Jest za to wspaniała różnorodność form, kolorów, technik i olśniewających asocjacji, które nadają jej twórczości poetycką aurę.
 
 
LanguageJęzyk polski
Release dateMay 7, 2018
ISBN9788395030604
Ekundayo albo Droga

Related to Ekundayo albo Droga

Related ebooks

Related categories

Reviews for Ekundayo albo Droga

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Ekundayo albo Droga - Anna Szpakowska-Kujawska

    Anna Szpakowska-Kujawska

    Ekundayo albo Droga

    Wrocław 2018

    Publikacja została przygotowana przez studentów Instytutu Informacji Naukowej i Bibliotekoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego pod kierownictwem dr Ewy Jabłońskiej-Stefanowicz.

    Redakcja 

    Maja Łuczyńska 

    Anna Misiak

    Agata Junkier 

    Marta Krulak 

    Przygotowanie grafik

    Monika Matyjak

    Izabela Dachowska 

    Kontakt z autorką

    Barbara Jędryszek

    Blażej Kazimierski 

    Skład i łamanie

    Agata Ceglarska

    Marcin Kielan

    Natalia Gałuszkiewicz 

    Kwestie prawne

    Marzena Oleksiewicz

    Anna Pol 

    Drugie wydanie przygotował zespół

    Robert Andrzejewski 

    Michał Bartusiak 

    Anna Bezwerchna 

    Adrian Brzezicki 

    Joanna Gradek 

    Urszula Grzybowska 

    Agata Hrycaj 

    Monika Mosur 

    Magdalena Mytnik 

    Natalia Nowakowska 

    Paulina Orłowska 

    Katarzyna Solarz 

    Paulina Stawowy 

    Zuzanna Szewczyk 

    Aleksandra Szpak 

    Piotr Ślażyk 

    Joanna Ufnowska 

    Tomasz Wojdon 

    Promocja 

    Eliza Charęza 

    Angelika Chroboczek 

    Patrycja Dąbrowska 

    Paweł Kuczek 

    Martyna Nowicka 

    Monika Paluch 

    Kontakt z autorką

    Kaja Jurkowska 

    Klaudia Korcz 

    Olha Orzhykhovska 

    Od autorki

    To, że Świat jest w wiecznym ruchu, że nie ma powrotu do tej samej rzeki, do tej samej płynącej wody, w miarę starzenia się odczuwam coraz intensywniej. Próbując wrócić do zamkniętego dawno okresu życia, staję przed problemem – próbą skojarzenia teraźniejszości z tym, co już daleko ode mnie. A przecież ja także podlegam przemianom.

    Siedem lat żyłam w Nigerii. Wróciliśmy w 1984 roku. Siedem następnych lat trwało moje wewnętrzne dojrzewanie do pisania o Afryce. Samo pisanie także rozciągnęło się na wiele lat. Dało mi wspaniałą wewnętrzną przestrzeń, pełną myśli, kolorów, wspomnień wzmacniających twórcze siły i nadających życiu blask.

    Gdy skończyłam opowieść – coś się i we mnie zakończyło. Pojęłam, że był to pierwszy i ostatni moment na spisanie afrykańskich doświadczeń. Przydały się robione na gorąco zapiski, listy, prowadzony okresowo dziennik – no i pamięć wzrokowa, która pomagała mi przywołać to, czego potrzebowałam. Teraz tamto życie jest tak daleko, jakby w jakiejś mgle, że niewiele prawdy miałoby siłę się przebić.

    Jestem malarką.

    Tworzenie jest dla mnie błyskiem zrozumienia czegoś w sobie, jest przygodą, wędrówką tropem własnych myśli.

    Gdy czytam to, co kiedyś napisałam, zastanawiam się, co było naprawdę ważne w czasie tych siedmiu lat. Czy odkrywanie dla siebie innego kraju – będącego częścią moich marzeń o przygodzie, o Afryce? Czy poznawanie mieszkańców tego lądu, ich kultur? Poznawanie obejmujące i Czarnych, i Białych, mówiących tym samym angielskim, ale z rożnymi akcentami: nigeryjskim, amerykańskim, egipskim, hinduskim, francuskim. Zawieranie przyjaźni trwających do teraz? Czy chłonięcie pejzażu sawanny, na której mieszkaliśmy, pustyni, Zatoki Gwinejskiej, pejzażu, za którego innością tęskniłam w Polsce?

    Ciśnienie obcości (byłam tylko z mężem, reszta rodziny została w kraju) – ale także ciekawości i nadziei na COŚ, na co czekałam, COŚ, co musi się zdarzyć – oddziaływało na moją twórczość, zmieniało ją. Teraz to lepiej rozumiem. Stałam się wolna w tym, co robię. Odczuwałam dziwną, podniecającą obcość. Ta obcość, związana z odmiennym kolorem skóry, języka, kultury, zamożności – w ich oczach byłam bogatą mieszkanką mitycznej Europy – ta obcość spowodowała, że pozbyłam się własnych zniewoleń, że na swoją niewielką skalę wyzwoliłam się z nawyków, schematów, terminów, ambicji. Skalę wartości wyznaczały jedynie moje własne odczucia.

    Lustrem stała się przyroda.

    Zupełnie jak ona byłam nadpalona, połamana jak wysokie trawy w porze suchej. Wystarczały pierwsze krople deszczu, by z laterytowej, czerwonej ziemi wyskakiwały drobne zielone listki, które szybko stawały się silnymi, odpornymi na rozżarzone słońce liśćmi. Próby uprawy naszych polskich roślin kończyły się fiaskiem. Podnosiły się w pośpiechu ku palącemu słońcu, coraz wyższe, słabsze, cieńsze i… ginęły.

    Te nigeryjskie liście stały się dla mnie symbolem witalności tamtego świata. Zrozumiałam szansę, którą dało mi życie. Jej wykorzystanie zależy od tego, czy i jak się przystosuję do twardych warunków, w jakich się znalazłam. Musiałam skoncentrować się na tworzeniu grubej skorupy wokół swojego – jak się okazało – kruchego wnętrza, tak łatwego do zniszczenia.

    W jakimś sensie nie wyrzekłam się swoich doświadczeń z Polski, ale jednak zaczynałam od zera. Punktem centralnym byłam ja i moje doznania – w Afryce odkryłam moją własną Afrykę.

    Powoli upodobniałam się do świata, który mnie otaczał. Byłam poskręcaną gałęzią, korzeniem, trawą przed lub po pożarach buszu. Śledziłam siłę odradzania się połamanych gałęzi, które – wypuszczając korzonki – tworzyły drzewa od nowa.

    W jakimś sensie od nowa stwarzałam/tworzyłam siebie ucząc przez cztery lata w Kwara College of Education. Jednocześnie brałam lekcje poruszania sie w tak obcym dla białej Polki tajemniczym świecie Czarności. Przekazywałam swoją wiedzę, bo tego ode mnie wymagano, ale uczenie perspektywy, proporcji było odbieraniem moim studentom autentyczności, budowaniem tożsamości zapożyczonej. Wzorem powinien być dla nich Delacroix, jego afrykańskie zainteresowania i tematy. Ja sama wciąż wałczyłam o swoją własną prawdę, pracowałam nad kulturą indywidualizmu, oni tkwili w odczuciach tradycyjnie kolektywnych.

    Był więc to czas sprawdzania sił zielonego listka – czy wybuja w niebo i zniknie, czy uodporni się i wypuści zalążki nowych, równie mocnych, wytrzymałych na żar tropiku.

    Chcę do Afryki (zapowiedź)

    Miałam sześć lat. Byłam w „kinie". Siedziałam pod stołem w szkole mojej siostry i nie spuszczając oczu z ekranu, oglądałam, jak rozbijał się okręt, a człowiek nazwany Robinsonem Crusoe walczył z falami, które w końcu wyrzuciły go na brzeg. Leżał wyczerpany na piasku, a potem ożył, zaczął się rozglądać, szukać czegoś, wreszcie budować szałas z gałęzi. Obraz był czarno-biały od wielkiego słońca i gęstego cienia, a ja wychylałam się w różne strony, by zobaczyć migoczący film poprzez rozkołysane nogi i poruszające się głowy otaczających mnie dzieci. Było duszno, gorąco i tłoczno. Mdliło mnie. Gdy Robinson kończył układanie dachu z palmowych liści, a fala oceanu grzmotnęła jeszcze raz, połknięte ciastka podbiegły mi do gardła i już nic więcej nie oglądałam.

    Na drugą część filmu moja siostra Marysia zgodziła się mnie zabrać pod takim warunkiem: „Gdyby Ance znowu było niedobrze, to jej nie odprowadzę do domu". Palmy pochylały się na wietrze, piaski zawiewały, pojawił się Piętaszek, plaża świeciła białością. Wytrwałam do końca...

    Następne spotkanie z tym co zawsze nazywałam „Afryką", było parę lat później. Zapragnęłam zostać kapitanem okrętu. Ogarnęła mnie mania przepływania szalonych mórz, dryfowania na tarmoszonych przez fale statkach, przemierzania dzikich, rozświetlonych słońcem plaż. W pokoju robiłam szałas z koca, wszystko wokół było wyspą otoczoną oceanem, stale groziło mi niebezpieczeństwo ze strony skradających się tubylców...Wypatrywałam pomocy, machałam flagą z samego czubka palmy.

    – Ratujcie! Jestem! Żyję! – wołałam.

    Aż w końcu jednego dnia stołek, który stał na krześle, zachybotał się, a ja z nim. Ostatnią deską ratunku zdawał się być brzeg szafy, na której stał szklany klosz... Chwyciłam się go.

    Miałam paskudnie rozciętą rękę. Długo bolało, ale w pamięci pozostało mi to, co widziałam wtedy oczami wyobraźni: fale oceanu, białe plaże, palmy na wietrze – po prostu moją Afrykę.

    Właśnie skończyła się wojna, ta prawdziwa, z której nasze miasteczko było od miesięcy już wyłączone. Poszłam z gromadką z klasy na wagary. A może było to po lekcjach? Znaleźliśmy się na łąkach między Karczewem a Otwockiem. Koniec maja. Czerwiec? Niebo niebieskie, wysokie, zielone trawy. I kwiaty. Zrywając je, nagle znalazłam się na pagórkowatej, piaskowej przestrzeni. Wiał tu lekki wiatr i sypał drobinami piasku na pochylone kamienne tablice pokryte hebrajskimi literami. Zaskoczyła mnie nieoczekiwana inność tego miejsca. Było jak sen, w który po latach nie mogłam uwierzyć. Podobne do stąpnięcia na drugą stronę świata... Zaistniało we mnie jak drogowskaz w mojej wiecznej nostalgii. Jak wyspa na oceanie. Wyspa? Z jasnymi piaskami unoszonymi przez wiatr. Z tajemniczym szyfrem napisów.

    Miałam dziewiętnaście lat, byłam narzeczoną Macieja, który miał dwadzieścia jeden. Szliśmy ulicą Świdnicką we Wrocławiu. Plucha, szaruga. Ciemno i zimno.

    – Maciej! Ja chcę do Afryki! – eksplodowałam.

    Odtąd moje kaprysy, zmienności i chandry kwitowane były słowami:

    – Aha, znowu chcesz do Afryki?

    Chciałam. Wczytywałam się w opisy wiatrów zachodnich. Monsunów. Sztormów. Ciszy na morzu. Samotności. Przygód. Conradowskie tropiki, gdziekolwiek by się nie znajdowały, jakkolwiek by się nie nazywały, zawsze były moją Afryką. Afryką, która wydawała się nieosiągalna.

    Dopiero gdy Maciej też zaczął chcieć, a oboje potrzebowaliśmy wyjazdu jak dopływu powietrza do płuc, gdy nasze małżeństwo dobiegało ćwierćwiecza, a synowie mogli się bez nas obyć – wtedy wszystko zaczęło się stawać możliwe. Decyzję ułatwiło nam samo życie ze swoimi kłopotami, które zamiast się zmniejszać, wciąż narastały. Wyjazd nie był już zachcianką – był deską ratunku. Czy taką jak podstępny brzeg mojej szafy?

    Podjęliśmy pierwsze kroki w staraniach o wyjazd. Trzeba było czekać. Czekać na znak. Na kierunek. Na czas. Idea wyjazdowa wciągała Macieja coraz bardziej. Gdzie mógł wyjechać? Bo to on miał szansę. Jako architekt. Jako mężczyzna. Życie i mnie nakazywało zdobywanie środków do życia, ale ja miałam przygotowanie głównie artystyczne, więc nie próbowałam nawet. Więc gdzie? Tam, gdzie go będą potrzebowali. Gdzie to może być? Może i w Afryce...

    Wyobraźnia u nas działała: wybraliśmy się do ogrodu zoologicznego, tak jakby to właśnie miejsce mogło nam pomóc coś przewidzieć, zrozumieć coś z naszej przyszłości. Był jasny, wczesnowiosenny dzień. Wydawało się nam, że zwierzęta są na wolności, w słońcu, w trawach. Było nam dobrze – jakby otworzyły się drzwi do innych światów. Odprężeni, zaskoczyliśmy swoją obecnością przyjaciół. Opowiadaliśmy o swoim pobycie w zoo jak o safari w Kenii...

    Czas leciał, a z nim przepływały pomysły na Irak, Libię. I jesienią chyba przyszła konkretna propozycja: Nigeria. Gdzie ona jest? O, tu, poniżej Nigru, Sahary. Pomiędzy Czadem, Kamerunem i Dahomejem. Zatoka Gwinejska („Śpiewają fale"...?). Wybrzeże Niewolnicze. A więc – Afryka. Jednak. Nie do wiary. O, licho!

    Już go nie było

    Maciej poleciał do Warszawy podpisać kontrakt. Sam. Był uporządkowany i milczący. Patrzyłam teraz na niego jak na mapę nieznanego lądu, który nie chce mi się odsłonić. Jak na skoczka stojącego na trampolinie. Do niego należał skok. Ja do tej wody wejść mogłam po schodkach...

    No i skoczył! Gdy wrócił do domu i zadzwonił do drzwi, zobaczyłam ledwo trzymającego się na nogach faceta z rozpiętą kurtką, z przekrzywionym krawatem i na dodatek z dziwnym uśmiechem... Gdyby nie ten uśmiech, myślałabym, że jest chory lub ranny po wypadku – przecież wrócił z lotniska samochodem, tak jak tam pojechał! A on był tylko pijaniusieńki. Odsunął mnie w przedpokoju na bok, rzucił kurtkę gdzie popadło i runął w sypialni na łóżko. Spał krótko, za chwilę otrzeźwiał, by mi pokazać ten podpisany kontrakt: principal architect w Ministerstwie Pracy i Transportu w Ilorinie.

    Ilorin? Wciąż byliśmy we mgle. Gdzież znów jest ten Ilorin? Jest. Na mapie płaskawo, zielonkawo. Znaczy – sawanna. Trochę wyżej żółtawo – zaczynają się piaski. To Sahel. Jeszcze wyżej – Sahara. Poniżej, tam gdzie „fale miały śpiewać" – Zatoka Gwinejska, chyba jakieś paręset kilometrów od Ilorinu... Co oznacza principal architect? Ile ma dostawać pieniędzy? Co poza tym? Mieszkanie? Strona polska zapewnia... „transport zwłok do kraju". Zawsze to coś.

    Maciej pieczołowicie pakował potrzebne rzeczy do skrzyń. Dużo tego było. Dom na Sudeckiej zaczął się dzielić na dwa domy... Gdy nadeszły przymrozki, skrzynie, lodówka, auto kupione na przedpłatę (wiedzieliśmy, że tam nas na te rzeczy nie będzie stać) – wszystko zostało wysłane okrętem. Dni były coraz ciemniejsze, zbliżało się Boże Narodzenie, a w styczniu wyjazd…

    Czułam się coraz bardziej na uboczu wszystkiego, już nieprzydatna. Maciej, nieobecny duchem, segregował, kończył swoje sprawy. Te bliższe i dalsze. Wreszcie domowe: spisywał to, co mam do zrobienia, do załatwienia i niestety – do zapłacenia. Nie było wiadome nikomu (także nam), kiedy znów spotkamy się na wspólnych świętach i kto w nich będzie uczestniczył. Żyje się tak, jakby zastany porządek rzeczy miał trwać wiecznie, nie chce się przewidywać żadnych strat, żadnych komplikacji.

    Maciej był coraz bardziej wyobcowany, milczący. Ja chwilowo byłam odsunięta od tego, czego tak intensywnie całe życie chciałam. Od tej przygody... To było jak zagrożenie, przeczucie nowego rodzaju problemów. Nasza obcość stawała się tak intensywna! Na lotnisku Maciej był trochę bezradnie uśmiechnięty, a jego wewnętrzna nieobecność doszła do punktu, do którego za chwilę miała dojść i zewnętrzna. Już go nie było.

    Teraz szykuję się do Afryki ja…

    Pojawiał się stopniowo na kartkach i w listach przychodzących nieregularnie. W pierwszym długim liście była opowieść Macieja o tym, jak na lotnisku w Lagos spotkali go czarni panowie, jak jest gorąco. Pisał, że była burza, która złamała bananowiec pod jego oknem w hotelu. W kartkach i listach powtarzał się refren: „Afryka jest dla silnych ludzi". To ostrzeżenie dla mnie czy zachęta? Miałam się przekonać sama.

    Zaczęły też nadchodzić przezrocza, chciwie przez nas oglądane. Dużo czerwonego pyłu. Wrażenie szalonego harmidru. Prawie czuło się dźwięki dochodzące stamtąd. Jak tam się mieszka? Jaki dom będzie naszym schronieniem? Na slajdach były parterowe, gliniane chałupki z gankami o ozdobnych, rzeźbionych balustradach. Z malutkimi okienkami chronionymi okiennicami z drewna. Gdzie będę mogła malować? Jak będziemy się czuli w tej wyczuwalnej duchocie, kurzu i bałaganie? Nigdzie nie widziałam zieleni... Maciej przysyłał widoki tego, co sam oglądał: ulice, domy, drogi, stragany, ruch uliczny.

    Po Wielkanocy dostaliśmy nowe przezrocza, po których wstąpił we mnie nowy duch. Były piękne. Maciej pojechał z włoską rodziną na wzgórze za Ilorinem, gdzie jakaś sekta obchodziła święta. Białe, długie szaty na czarnych ciałach. Sznury ludzi wśród traw i drzew wzdłuż linii góry. I niebo, wreszcie niebo za nimi. Scena jak z czasów antycznych. Ponadto zdjęcia z jakichś uroczystości w Ilorinie: emir ze świtą, tłumy czarnych. Lśnienie szat, turbanów, fezów. Oczu. Olśniewające. W czasie robienia tego filmu Macieja aresztowano. Steward z hotelu wybronił go, mówiąc:

    Master nie jest Anglikiem!

    Dzięki temu nie zabrano Maciejowi aparatu. Dziwne!

    Hotel był osobnym rozdziałem w listach, niepokojącym. Nie wchodził w moje plany, a wszystko zaczynało mu się podporządkowywać...

    Podczas gdy życie męża stabilizowało się tam, moje też stawało się uporządkowane. Nabierało swego sensu. Byłam malarką. Malowałam. O coś walczyłam w tym, co robiłam. Nie była to tylko sprawa koloru i formy. Malowałam „Polskie opowieści rodzinne" i chodziło mi o wyraz tych głów scalonych w jedną głowę. Razem ze scalaniem coś się we mnie klarowało, prostowało. Malowanie było mi potrzebne nie tylko po to, żeby to wyrazić, ale żeby zrozumieć. Przede wszystkim zrozumieć. Całość rodziny była mi koniecznie potrzebna do życia i ja wojowałam o nią na płótnach. Utrwalałam ją.

    Miałam wystawę, która jak to wystawa: coś podsumowała, dała trochę refleksji, trochę satysfakcji. Synowie: Łukasz zdał maturę, Wojtek wyjechał do Francji na praktykę architektoniczną. Ja czekałam na wyjazd. Życie jakby zachęcało do pozostania we Wrocławiu. Afryka była tak daleko!

    Maciej się niecierpliwił. Przysyłał dokładne instrukcje, co mam zrobić. Teraz ja szykowałam skrzynie z rzeczami potrzebnymi mi do pracy. Chciałam móc pracować! Pakowałam wszystko: sztalugi, płótna, papiery, farby, rzeczy zamówione jeszcze przez Macieja. Nadając, myślałam: co będzie się działo z nami, ze mną, z tymi rzeczami, gdy będziemy je odbierać w porcie?

    Odleciałam. Jednak Afryka jakby mnie nie chciała... Jak to się stało, że po przylocie do Londynu tak sobie skróciłam drogę do terminalu, że ominęłam wszystkie kontrole i bez karty pokładowej do Lagos znalazłam się bezpośrednio przy wejściu do samolotu? Jak mi się to udało?

    Byłaś taką niedoświadczoną prowincjuszką! Z nudów (cztery godziny czekania), zadawałaś pytania, jedyne jakie umiałaś po angielsku: „Czy lot do Lagos się odbędzie? Czy o czasie?".

    Tłum czarnych, przygotowujących się do odlotu, nawarstwiał się wokół ciebie, rosło ogólne podniecenie podróżą. Tylko ty byłaś spokojna. I gdy nadszedł ten czas, a ty z urzędnikiem lotniska wracałaś od samolotu, którego drzwi zamknęły się przed tobą, nie mogłaś tego pojąć. Świat ci się rozpadł w drobny mak. Mogłaś tylko przewidzieć skutki swojej głupoty i tak długo powtarzałaś ze łzami w oczach: „My husband is waiting for me", że nie tylko zabezpieczono cię na całą dobę czekania na następny samolot, ale i nadano wiadomość do Macieja, że żona przyleci później o całą dobę. Gdy pan, który to wszystko załatwiał (łącznie z wizą tranzytową, której przecież nie miałaś), doprowadził cię wreszcie do autobusu, uszczęśliwiony, że wszystko się udało, ucałował cię, oszołomioną, w oba policzki, życząc szczęścia. Poczułaś tylko nagle ciężar torby podróżnej, którą dźwigałaś do tej pory jak piórko. Ważyła więcej od nadanych w Warszawie walizek...

    Maciej mówił mi potem o swoim przeczuciu, że nie przylecę. Gdy ostatni pasażer wyszedł i mnie nie było, poszedł, kierowany jakąś wiarą, że go nie zostawię bez wiadomości, do pokoju pilotów i tam tak długo wypytywał, aż któryś znalazł w swojej torbie wiadomość do Mr Kujawskiego.

    Afrykański przedsionek

    Czy to Afryka broniła się przede mną? Czy ja przed Afryką? Po wyjściu z samolotu szare, niskie niebo spadło mi na głowę. Był to raczej pułap mgły wodnej w tym gorącym i dusznym powietrzu, o kwaskowosłodkim zapachu.

    Maciej blady, bledszy niż zwykle (powiedział potem to samo o mnie), miał poskręcane od potu czarne włosy. Rzeczywiście widziałam rezygnację w jego twarzy czy tylko mi się zdawało? Znużenie? Brak zwykłej energii? A może to wynik mojego opóźnienia? Gdy niedługo potem zaczęliśmy jechać w kierunku Ilorinu przez zatłoczone ulice Lagos, zaczęłam trochę pojmować... W pisku, jazgocie, upale, trąbieniu, kurzu ulicznym wdarł się do naszego auta policjant. Popchnął mnie w kierunku Macieja, siadł obok nas i kazał jechać na komisariat lub dać mu pieniądze. Maciej zrobił coś nie tak? Nie rozumiałam. Wrzeszcząca, wściekła twarz! Ogromne, sine pęknięcie ust z pniakami pojedynczych zębów! Przekrwione, złe oczy tuż przy mojej twarzy.

    Give me money!

    Komisariat lub pieniądze – to rozumiałam. Za co – nic a nic. Nie mogłam też pojąć Macieja. Skoro nic nie zrobił, dlaczego wszystko znosi? Jest spokojny i łagodny. Nie znałam go takiego. Cierpliwy. On? Co mu się stało? Czy to był powód przygaszenia? Przyciśnięta do Macieja, siedziałam prawie na ręcznym hamulcu i powtarzałam błagalnie:

    – To jest mój pierwszy dzień w Nigerii, proszę...

    Fajerwerk policjanta w pomarańczowej bluzie trwał długo. Co w końcu wpłynęło na niego, że nic nie uzyskawszy, zostawił nas w spokoju?

    Przybyliśmy do Ilorinu. I znów Afryka z moich fantazji: piękna, intensywna, bujna, podniecająca, awanturnicza, tropikalna, osobliwa, niezmierzona i romantyczna, zamknęła się przede mną. Zatrzymała nas na długie miesiące w przedsionku, którym stał się nasz betonowy, sześcienny hotel, a w nim niebiesko pomalowany sześcienny pokój z prostokątem szarego lub błękitnego nieba w oknie. Poniżej, w dole, w kwadracie wymurowanej przestrzeni migoczący kobaltowymi kaflami następny sześcian chlorowanej wody basenu. Tej kubistycznej niebieskości na naszym drugim piętrze towarzyszył pomruk klimatyzacji, odgradzający skutecznie od upału, powietrza i życia.

    Trzeba było przekroczyć korytarze, schody, windę, by znaleźć się znów w niebiesko-szarej restauracji, otwartej tylko w wyznaczonych przez dyrekcję porach posiłków. Żadnej dowolności. Żadnych kaprysów! O jednakowej porze jedliśmy wszyscy to samo. I w tej sali: stale ten sam kwadrat stolika pod grubym sześcianem słupa. Przy posiłkach poza Maciejem – para Polaków. Dentystka i radiolog. I sprawy pracy – w tą i z powrotem. I sprawy finansowe – w tą i z powrotem. I naszych dzieci, to znaczy ich syna i naszych synów. Po polsku. Głośno. Niezmiennie. Było to... łatwe. Łatwe tak bardzo, że aż trudne. Pękałam w szwach. Ten jałowy afrykański przedsionek trwał za długo. Ja tu nawet nie miałam co mówić. Choć mówiłam, byle wziąć udział w tym życiu nie życiu. Bo przecież ja jedna – nic. Ja tylko wypoczywałam. Maciej trochę powarkiwał: zdaje się, że bronił mego statusu osoby niepracująco-pracującej. Ale może i nie tak? Bo ja trochę skądinąd. Oni o tym. Ja bym o tamtym. Maciej czasem w ogóle... A we czworo jak poślubieni. Przy stoliku. Na spacer przed hotel do tych samych budek-sklepików z niejasną nadzieją zobaczenia czegoś nowego, innego. I ziewając, wracaliśmy do pokojów, by się zamknąć w niebieskim sześcianie z szumem klimatyzacji. Było to naprawdę tak łatwe, że ja zupełnie nie mogłam!

    To laboratorium (czy może raczej sanatorium, w którym miałam pielęgnować siebie i nasze wzajemne uczucia) porażało mnie i męczyło.

    – Traktuj to jak wczasy – mówił Maciej.

    Nadmierne ilości jedzenia (trzeba było zamówić cały zestaw posiłku) i brak ruchu fizycznego (nawet wejście po schodach nie wchodziło w rachubę, jeśli winda była czynna) dawały taką ociężałość, że czułam, jak jest mnie więcej i więcej... Jak długo można leżeć? Siedzieć? Nie umiałam być kobietą z męskich marzeń: leżącą, czekającą, pięknie pachnącą. Gubiłam się. Test, który w tej poczekalni przechodziłam, wypadał fatalnie. Czułam to. Zapomniałam, po co tu przyjechałam. Afryka?

    Zetknięcia z szerszym światkiem hotelowym następowały na poziomie mojej nieśmiałości, mojego braku znajomości języka angielskiego. Francuski, na który liczyłam, nie wchodził w grę. Potrzebny był mi zasób słów angielskich ponadpodstawowych, które dałyby mi możliwość rozmowy. By przetrzymać ten okres próby, nie mogłam zapomnieć, dlaczego tu jestem. To nie było łatwe. Mały pokoik z wielkimi połączonymi łóżkami mógł zmieścić z wielkim trudem jeszcze tylko jeden fotel. Pluszowy i błękitny. Jedyny stoliczek jaki istniał, wypełniony był po brzegi książkami, gazetami, popielniczką stale pełną niedopałków, papierami, listami. Nie. Nie było tu miejsca do pracy. Nie było tu miejsca do niczego!

    Ja w Polsce: stale zajęta tak, że koledzy śmiali się ze mnie, że jedną ręką obieram ziemniaki, drugą maluję, trzecią robię projekty, czwartą piorę, piątą... Towarzyska i rodzinna – mąż, synowie, mama, przyjaciele, koledzy. Telefony. Teraz nie miałam nic do roboty. Gdzie pójść. Nic.

    – Powoli – uprzedzał mnie Maciej. – Tutaj trzeba postępować ze sobą ostrożnie.

    Nie pozwalał się kąpać w basenie przez pierwsze tygodnie. Rozumiałam. Gdy gdzieś się ruszaliśmy, wracałam tak zmęczona! Rzucałam się na łóżko i zasypiałam natychmiast zwierzęcym snem, po którym byłam jeszcze bardziej ociężała – było mnie jeszcze więcej. Czułam się coraz bardziej bez sensu. Klimatyzator szumiał. Błękity połyskiwały, następował zmierzch, a z nim zejście do restauracji.

    Znad kwadratu stolika obserwowałam jednak salę. Oczy wyławiały nagłe piękności kolorów, ornamenty, reliefy tworzone przez gości hotelowych. Przykuwało to moją uwagę i odciągało myśli od polskich monologów – słów, które znałam, zanim zostały wypowiedziane. Uroda tego, na co patrzyłam, była czasem niesłychana: gładkość brązowej, czasem prawie czarnej skóry. Rysunek szyi, widoczny przy odsłoniętej przez fryzurę czaszce. Fryzury: misterne budowle z kręgów, kółek zrobionych z włosów, oplątanych drucikami w antenki – iruny. Czarne konstrukcje obudowujące ażurami lśniące, gładkie głowy kobiet. Śledziłam z zachwytem rozmaitość wzorów. Rzeźby sztywnych turbanów z przepysznych brokatów. Klawiatury białych zębów w pęknięciu pełnych ust. Rytmy czarnych głów w najrozmaitszych kompozycjach. Starałam się zapamiętywać... Kombinowałam. Przesuwałam w myśli, porządkowałam sobie w głowie to, na co patrzyłam. Odsuwało mnie to roztargnienie od rozmów przy stoliku, wyobcowywało coraz bardziej. Odchodziłam z głową spuchniętą jak balon. Tyle myśli. Tyle ochoty! I ciągle nic.

    Przywiozłam ze sobą w torbie podręcznej bloki ze zgrzebnymi papierami – jedynymi, które były dostępne w polskich sklepach. Farby wodne. Pędzelki, tusze, pastele. Zawsze to było coś na początek, ale tylko trochę lepsze niż nic, bo wszystko takie siermiężne! Reszta płynęła w skrzyniach. Przed zaśnięciem piękności przesuwały mi się w głowie jak w kalejdoskopie. Nie mogłam powstrzymać zmian obrazów, nic zahamować. Leciały, jak chciały. Męczyły mnie. Zapowiadały tyle wspaniałego, a ja wciąż nic...

    Przyszedł spóźniony o tydzień telegram o śmierci mamy Macieja. Spodziewaliśmy się go, bo w dniu mego wyjazdu coś zaszło i zabrano ją do szpitala. Miała dziewięćdziesiąt cztery lata. O locie do Polski nie mogliśmy nawet myśleć. Pojechaliśmy na górę Sobi – skalistą, świętą górę znaną mi z wielkanocnych przezroczy. Siedzieliśmy tam długo, patrząc na rozległe przestrzenie. Pierwsza śmierć, która dotarła do nas na tym kontynencie, miała teraz znaczenie specjalne: zbliżyła nas do siebie bardziej niż sztucznie tworzone życie w hotelowym świecie. Przywracała intensywniej niż cokolwiek innego pamięć wspólnych lat. W łagodnym przewiewie góry Sobi mówiliśmy niewiele. Przed nami rozścielała się zielona sawanna, przelatywały pojedyncze ptaki. Siedzieliśmy blisko siebie, psychicznie i fizycznie. Cisi. Wypełnieni myślami. Samotni tutaj całkowicie. Chyba właśnie wtedy tkliwość odczuwana wobec chłopca, którym stał się mój osierocony mąż, objęła również skały i miasto migoczące zapalającymi się światłami lamp z drugiej strony góry i ogromne, ciepłe niebo nad nami. I ta trudna, oporna miłość miała się rozwijać przez prawie siedem lat. Nie wiedzieliśmy, że tyle czasu mamy spędzić w Nigerii.

    Z listu do rodziny (październik 1977)

    Stara część Ilorinu to sterta śmieci (bez obrazy), ale śmieci rozciągniętych na wielkich obszarach. Nie posądzałam Ilorinu, że leży na takiej przestrzeni. Miasto w kolorze czerwonej gliny, spękane, lepione, klecone, stawiane z czego popadło, z zapachami, od których robi się dziwnie. Przywołują one jakieś nieokreślone skojarzenia lub na odwrót – zaskakują swoją innością.

    Nie mogę określić, jak to miasto wygląda: czerwony brąz gliny starych domów i dróg, czerń ludzi, rowy wzdłuż ulic wypełnione kolażami ze śmieci, odpadków, przedmiotów w wodzie, która może być wodą deszczową, a częściowo zlewką pomyj i uryny. Domki z werandami o ażurowych balustradach, tworzonych też w glinie, czasem są podcienia na słupach, najczęściej na patykach, dachy z blachy falistej, pordzewiałe, pokryte tym samym nalotem ziemi. Na tle tych brązów ludzie sprawiają wrażenie posuwających się kokonów: widać tylko jaskrawość szmatek, w które owinięte są kobiety. Zawoje na głowach. Zawoje na ciele z najprzeróżniejszych tkanin, na ogół w harmonijnych kolorach. Mogłabym powiedzieć, że w przerwie pustka. Tak często kolor ciała zlewa się z kolorem ziemi. Jak oni to robią, że wychodząc ze swoich lepianek, są tak nieskazitelnie czyści? U mężczyzn materiały zwisają, fruwają, łopoczą.

    Hotel, w którym mieszkamy, oddalony jest o dobry kawałek drogi od pełnego życia starego centrum, skupionego wokół pałacu emira. Miasto zaczyna się tam, gdzie na skrzyżowaniu dróg, o nieprzeciętnych dziurach, z których samochody wyciągane są czasem ciągnikami, stoi na ściętym pniu czarny pan w pomarańczowej bluzie, oznaczającej w Nigerii policję drogową. Baletowymi ruchami dłoni o wyjątkowej wprost giętkości kieruje korkiem aut: raz w lewo, raz w prawo. Pisk opon, trąbienia, klaksony o najrozmaitszych tonach i dźwiękach. Mijanki, kamikadze na motorach (czarne, niewidoczne prawie twarze w kolorowych hełmach, rozdęte, rozwiane jak żagle pstrokate agbady na plecach kierowców). Kobiety dźwigające na głowach całe sklepiki lub zakupy, a na plecach słodko śpiące niemowlęta. Tu zaczyna się miasto Ilorin.

    O siódmej zaczyna się mrok i nie ma co robić w mieście Ilorinie poza jedzeniem obfitej, nudnej, sztucznie przeciąganej przez nas kolacji. Przecież nie ma gdzie pójść... Życie urozmaicają obserwacje i trochę nowych znajomości. Przyrody nie ma tu wiele: drzewa na poboczach dróg. Drzewa ogrodowe, szpalery krzaków przed budynkiem. Nie ma trawników. Rośliny pojawiają się w brązie ziemi, który ma tutaj rozmaite odcienie: od prawie pomarańczowego po niemal buraczkowy. Zielenie są też różne, liście wyraźnie narysowane, jak u Celnika Rousseau. No i szarość. Teraz to kolor nieba, chmurnego, chwała Bogu, bo jest i tak diabelnie gorąco...

    Baobab

    Gdy słońce schodziło niżej, a upał dnia przygasał, wsiadaliśmy czasem do samochodu i jechaliśmy przed siebie. Oznaczało to po prostu: za miasto. By poczuć niebo nad sobą, zobaczyć linię horyzontu, doznać lekkiego ruchu powietrza w tej godzinie, która pozostała do zmroku. Popatrzeć z bliska na dzikie liście, dotknąć traw, przejść się po ziemi.

    Pewnego dnia byliśmy wśród wysokich, wyższych od nas traw. Czuło się gdzieś nieopodal płynięcie rzeki, w każdym razie istnienie wody – oznaczała ją gęstwa zieleni, splątanych drzew. Zwierząt nie było w tych stronach, nic nam nie groziło – ani lwy, ani nosorożce, a krajobraz stał się jakby skądś znany. Ze zdjęć? Taka właśnie była Afryka na filmach? Fotografiach?

    Niebo stawało się pomarańczowe. Powietrze było już dużo lżejsze, gdy zobaczyliśmy szarzejący z daleka masywny kształt. Trochę podobny do zwierzęcia? Po skałach i łożysku nikłego potoku przeszliśmy szybko, by mu się przyjrzeć.

    Był to potężny baobab. Rósł na wzniesieniu z płaskich skał, w których wyżłobienia miały formy słoniowych stóp. Na jego korzeniach można było siedzieć jak w fotelach. Z krótkich, dziwnych gałęzi zwisały teraz wielkie, aksamitne owoce. Po horyzont widać kołyszące się na wietrze trawy. Powiew lekki, delikatny. Pieszczotliwy. Spłynęło na mnie uczucie niespodziewanego spokoju i wdzięczności, które towarzyszyło mi odtąd zawsze, gdy tam przebywałam.

    Było to miejsce, którego oczekiwałam: wysepka wśród palm i traw, gdzie czułam się dobrze zarówno w porze mokrej, jak i suchej, jakby tu była inna planeta. Inny klimat. W suchości kwiaty baobabu spadały na skały i tam tworzyły arabeski ze swoich płatków, zrobionych niczym z aksamitnej skóry. Kwiaty wysychały i drewniały, otaczając maleńką bulwę, która miała stać się owocem i zalążkiem nowego drzewa. Dojrzałe owoce były wielkości małego melona. Po przecięciu maczetą dostawało się do jadalnego miąższu. Jednak myśmy tego nie próbowali, bo ameby stały się dla nas skutecznym straszakiem.

    W porze suchej były owoce, a nie było liści. W porze deszczowej natomiast dochodziło się do drzewa przez morze zielonych traw. Trzeba też było przeskoczyć przez strumień, który z bulgotem opadał po kamieniach. A na skałach, w okrągłych jakby odciskach słoniowych stóp, pojawiały się malutkie sadzawki. Rosły w nich świeżutkie kwiatki podobne do fiołków. W wodzie odbijały się kwiaty i niebo, po którym przelatywały różnokształtne, różnokolorowe chmury. Bywałam wtedy szczęśliwa. Mogłam siedzieć na nagrzanych skałach koło baobabu i patrzeć… Patrzeć bez końca na falujące po horyzont trawy, na trzepoty palmowych liści. Czułam, jak krew zaczyna żywiej płynąć, jak życie nabiera treści i barwy.

    Kwiaty

    Oswojenie przychodziło wolno. Moja inność, niezręczność, nieporadność językowa nie ułatwiały niczego, ale to sprawa do opanowania. Osobność, której zawsze podlegałam, była sprawą naturalną. Czasowa samotność robiła mi dobrze, oczyszczała z problemów, które narastały we mnie po kontaktach z ludźmi. Oczyszczała też moją pracę. A teraz w tych sześciennych pomieszczeniach, ciągnących się wzdłuż korytarzy, i na ziemi wokół hotelu pozbawionej traw, musiałam znaleźć coś, co by mi przywróciło samą siebie i dało upust odradzającej się energii. Uciekałam, jak mogłam, od rozmów polskich. Obezwładniały mnie, odbierały napięcie odosobnienia, w którym mogło pojawić się olśnienie czymś, czego potrzebowałam, na co w ciągłym napięciu czekałam, nie godząc się na to, co podstępnie los mi ofiarowywał.

    Patrzyłam. Na murze patio hotelowego istniały nieustannie girlandy, kaskady, festony amarantowych kwiatów. Tak czystego koloru dotąd nie widziałam w takiej masie. Nie znałam farby, którą można by go oddać. Nie było w nim cienia kompromisu, skazy, wątpliwości: może by tak w kierunku fioletu, karminu, różu? Nie. Istniał sam dla siebie. Przepiękny, niezawodny, w wielkiej ilości. Przyciągał wzrok nieustannie, gdy byłam przy stole zwrócona w jego stronę. W szpalerze krzaków po drodze do basenu mogłam wybierać w barwie kwiatów: czerwone, żółte, pomarańczowe. Miały kielichowate kształty, od środka szły ciemniejsze pręgi, wabiące do karminowych słupków... Były lekkie. Poetyczne. Podobne do motyli. I kwitły niezmiennie, tak jak te w patio, choć martwiłam się, że niedługo zgasną. Nieco dalej rosło drzewo o krogulczych kształtach wielkich kwiatów. Jak pazury krwistoczerwone zaciskały się do żółtego środka.

    W buszu za Ilorinem znaleźliśmy coś, co przypominało wielki wrzecionowaty grzyb. Pakistańczyk powiedział, że wygląda jak kobra. Na krótkiej nóżce dźwigało to ogromną głowę o brunatnoróżowych płatkach, pokrytych jasnozielonymi cętkami. Te barwy ochronne sprawiały, że rośliny prawie nie było widać, natomiast płatki, a raczej płaty wielkości dłoni zawijały się do środka, zostawiając mały otwór podobny do ust. Tak, były to usta... Koszmarny, trupi zapach przeniknął nas, gdy włożyliśmy do samochodu parę ściętych kwiatów. Otwory gębowe służyły najwyraźniej do zżerania żywych stworów. Kwiaty-kanibale?

    Piękne zapachy miały kwiaty drzew słoniowych. Duże, mięsiste, białe lub różowawe płatki podobne do płatków jabłoni roztaczały aromaty pełne słodkości. Nie widziałam tych drzew owocujących. Były tu obce, sprowadzone z Indii przez Anglików, by umilić trudne życie w tropikach. I robiły to... Były w jakiś sposób ciepłe, domowe.

    Z tej małej radości dla oczu przyszedł impuls do utrwalania. Utrwalania wszystkiego, co za chwilę mogło zniknąć. Przynosiłam więc te kwiaty do pokoju. Przywiezione polskie akwarelowe farbki w ogóle nie mogły oddać tych kolorów, ale próbowałam, próbowałam, chcąc zrozumieć urodę, inność tych roślin. Były to próby biedne. Nieporadne. Musiałam zaczynać jakby od początku. Czułam się jak naga. Świeżo urodzona. Spadły ze mnie szatki nawyków, schematów, uproszczeń, manier. Wszystko od nowa. Te płatki, te rysunki miały być zalążkiem owoców. Jakich owoców? Kiedy miałyby one dojrzewać?

    Pozwalałam sobie na luksus wchłaniania. Nie martwiłam się nieśmiałością ręki. Wyobraźni. Zaczynałam pomału zaznawać smaku wolności, dziecięcej wolności. Byłam tu żoną Macieja, architekta. I poza tym – wolnym anonimem. Brak określenia był na razie dobry. Tak wolno otwierałam się na ten świat, tak wolno otwierał się on dla mnie. Nie odsłonił mi jeszcze nic z tego, czego się spodziewałam, natomiast stężenie tego oczekiwania było tak wielkie, że wszystko – czym byłam, czym zdawało się, że jestem lub mogę być – przestało być ważne.

    Szczęśliwa i onieśmielona przyjęłam to, co sześcian hotelu mógł mi ofiarować. Kwiaty – najpierw one. I – utrwalając je skromnymi, wodnymi farbkami – odkryłam inny, mój prywatny Ogród Botaniczny. Nierównie ciekawszy, bogatszy. Wymagający lepszej pielęgnacji, szybszej decyzji i pewniejszej ręki w malowaniu.

    Ogród Botaniczny

    Był to świat kobiet z mego hotelu. Samotnych jak ja, gdy mężowie jechali do pracy. Pozbawionych zajęć, obowiązków. Bezbronnych, łatwych do uszkodzenia. Przesadzonych nie w tę glebę, nie w ten klimat. Pozbawionych korzeni, którymi są dla każdego: rodzina, nawyki, znane, lubiane miejsca, drogi i przyjaciele. Tu – nawet słanie łóżek zostało nam odebrane. Te kwiaty pachniały duszno. Nerwowo. Widziałam ich gięcia i załamania. Więdnięcia i nagłe rozkwity.

    Wspólne godziny podnoszenia filiżanek z kawą lub herbatą do ust, krojenie takiego samego kawałka mięsa, jednoczesność wkładania do ust łyżeczki mdłego budyniu lub ciastka dawały mi możliwości obserwacji, przyglądania się, zerkania z pozornym roztargnieniem na współtowarzyszki tej zrutyniałej egzystencji. Widziałam, jak te kobiety broniły się, by nie zwiędnąć, by się nie poddać tej oplatającej nas wszystkie pajęczynie monotonii, nudy bezbrzeżnej.

    Przyjechałam tu ze znajomością iluś podstawowych słów angielskich. Z prób uczenia mnie w szkole pozostał jakiś zasób czasowników. Kobiety używały języka angielskiego jak własnego. Płynnie, choć z tak różnymi akcentami, że dziwiłam się wciąż, że to ta sama mowa. One mogły porozumiewać się ze sobą. Ja byłam wyizolowana! Taka sama, a jednak jak z innej kuli ziemskiej. Nie dzielił nas kolor skóry. Język! Z całych sznurków-paciorków ich słów mogłam zrozumieć tylko niektóre.

    Pierwsza zagadnęła mnie Pakistanka Shamim, gdy akurat kontemplowałam kolor kwiatów w patio. Zrozumiałam tylko słowa „malaria i „daraprim. Mogłam odpowiedzieć: „Yes". Tak, brałam daraprim przeciw malarii. Taka była moja pierwsza rozmowa.

    Czytanie po polsku zarzuciłam całkowicie. Próbowałam czytać nigeryjskie gazety, o których Maciej mówił, że mają ubogi język... To słownictwo było mi w ogóle nie znane! Wypisywałam słówka. Uczyłam się ich, ale było to tak nudne!

    Kobiety próbowały wciągać mnie w konwersacje. Domyślałam się, co mówią z gestykulacji, z drgnień twarzy, z tonu – z wszystkiego, co mogłam dostrzec oczami, a co nie było jasne dla ucha. Chyba wtedy moje spojrzenie zaostrzyło się, a uwaga w oczach stała się bardziej intensywna, bo potem dotarło do mnie, co Sandra powiedziała niespokojnej Justynie:

    – Anna patrzy tak na ciebie, bo myśli jak cię namalować...

    Była to jedna niewątpliwa prawda, ale drugą było zgadywanie z twarzy ich własnych prawd... Musiałam zrozumieć inność i odkryć podobieństwo w tych ludziach, którzy przyjechali z tak rozmaitych części kuli ziemskiej: z Indii, Kanady, Australii, Anglii, Włoch, Egiptu, Pakistanu, Ameryki.

    Gdy zaczęłam je rysować, moje zajęcie zaczęło równoważyć inwalidztwo językowe. Rysowanie. Malowanie... To była za szumna nazwa dla tego, co robiłam na papierach ze szkolnych bloków przywiezionych w podręcznej torbie z Polski. W Ilorinie nie dało się kupić czegokolwiek z potrzebnych mi rzeczy. Starałam się jednak wierzyć w to, co robiłam, i to, o czym myślałam zapamiętale, choć wieczorami opadały mi ręce. Moje rysunki i akwarele nie oddawały nawet części tego, co chciałam pokazać. Byłam zrozpaczona, po głowie plątały mi się oderwane od jakichkolwiek znaczeń słówka, nazwy, przesuwały się twarze, gdy zasypiałam. Specjalna atmosfera, będąca częścią moich modelek, uciekała. Nie było jej w rysunkach!

    Mój Ogród Botaniczny rozkwitał po zmroku. Następował koniec wymuszonych przez klimat i nudę drzemek, bezruchu, zastygłego życia. Zachęcone znikaniem upalnego słońca, niektóre wypłukane w chlorowanej wodzie basenu, kobiety-kwiaty zaczynały radośnie rozprostowywać się, migotać barwami.

    O tej samej porze nad widocznym z okna naszego pokoju basenem zaczynały się trzepoty ptaków. Dogasało słońce. Niebo okrywało się ruchomymi czarnymi sylwetkami, których celem było ogromne drzewo mangowe, rosnące niedaleko hotelu. Zataczały kręgi, spirale, szybowały w górę i w dół z ostrym skrzekiem. Nie zadałam sobie nigdy trudu, by dowiedzieć się, co to za rodzaj ptaków. Widywałam je tylko o tej porze. Zafascynowana śledziłam meandry ich lotów. Były dla mnie symbolem wolności. Wolnego lotu. Mogły wybrać gałąź, na której spoczną tej nocy lub innej. Mogły lecieć w łagodnym różowym powietrzu zachodzącej pory dnia, falować. Były wyrażeniem mojej najprostszej potrzeby: ucieczki z tego błękitnego, chłodnego pokoju, gdzie przez całą dobę szumiała klimatyzacja, a okno było zamknięte przed moskitami. Wymyślałam ucieczki własne. W rysunkach, akwarelach. Szybowały kwiaty. Potem oczy zajęły formy ptaków. Oczy. Oczy szukające wyjścia... Skąd? Dokąd?

    Po zmroku nadchodził czas na dinner. Pora obiadokolacji. Pora rozkwitu w sali restauracyjnej mojego Ogrodu Kobiet. Falowania ich sari, trzepotania bransoletek, szerokich rękawów, powłóczystych spódnic. Migotania oczu, kolczyków, zębów.

    Wszystkie przywiązywałyśmy wielką wagę do swoich szat o tej porze dnia. Moje kwiaciaste, pasiaste stroje z rozmaitych polskich bawełenek służyły mi dobrze. Bufiaste rękawki, falbany – tych miałam sporo. Lubiłam je. Sari kobiet z Pakistanu, Indii czy Sri Lanki jakby powtarzały kolory tutejszych kwiatów. Mocnych. Czystych. Pełnych lśnień i wonności.

    Kobiety-kwiaty przychodziły ze swymi mężami, siadały godnie przy stolikach i za chwilę zaczynała się krzyżowa wymiana wiadomości, bieganie, przesiadanie. Opowieści o dniu, o listach, o braku listów. Potrzebowałam ich teraz. Niezbędne mi było ich zainteresowanie mną. Polubienie czasu spędzanego ze mną. Moich kartek papieru, bez których czułam się tak strasznie zagubiona. Te kartki, godziny, kiedy je rysowałam, a one pytały mnie, same opowiadały, wyjaśniały – to wszystko stało się treścią dni w Ilorinie. Z każdym spotkaniem rozumiałam więcej i mówiłam więcej.

    Życie Macieja teraz, gdy i ja zaczęłam odnajdywać swój grunt, przebiegało spokojnie, bezawaryjnie. Praca nie była pasjonująca – realizowano mało projektów. Nigeria wchodziła w okres kłopotów finansowych. Nikt jeszcze nie wyobrażał sobie, w jak szerokim zakresie dotkną tu wszystkich. Na razie Maciej miał dobre chwile, gdy według jego projektu budowano amusement park z kawiarnią i restauracją w samym centrum Ilorinu. Projektował pałac dla króla w Obbo-Ayegunle, gdzie Mr Daniel – przez wszystkie lata ilorińskie nasz wspaniały przyjaciel – był chiefem. W sumie – na razie był zadowolony. Miał chłodny pokój, dobre stosunki. Nie narzekał. Wszystko było jasne i proste. Pracował, by utrzymać dom na Sudeckiej, chłopców i nas tutaj. Nie ufał tylko wodzie basenowej.

    – Diabli wiedzą, kto do niej siusia... – twierdził na widok kłębiących się tam popołudniami czarnych ciał.

    Rzadko dawał mi się namówić na pływanie. Myślę, że trudniejsza od klimatu i ogólnej obcości byłam dla niego ja. Wołano za nami „ojbo", czyli ten biały. Bez skóry. Tak naprawdę taką odartą ze skóry, którą wszystko za najmniejszym dotknięciem bolało, byłam ja. Ojbo. Pokaleczona i wyobraźnią, i tęsknotą, i jałowością tego życia. Ojbo...

    Brakowało mi przestrzeni. Ruchu. Nasze przedwieczorne wyjazdy nie były częste. Maciej wracał z pracy czasem bardzo zmęczony. I wtedy co? Nie miałam gdzie chodzić. Przejście poboczem pełnej kurzu drogi męczyło. Poza tym: dokąd iść? Po co? Nie było tu w zwyczaju, by drogą szła biała, spocona...

    Były dni podobne do tego, kiedy byłam umówiona z Rubiną – nawet w hotelu nie było się gdzie podziać. Pokoje przed południem były w nieustannym sprzątaniu. Najpierw zdejmowano pościel z łóżek, która leżała potem rzucona na podłogę długie godziny. Potem przynoszono świeżą i ścielenie znów trwało bez końca. Teraz pojawiał się inny steward z miotłą, stanowiącą parę patyków, pomachał nią, przerzucając jakieś pyłki z jednej strony pokoju na drugą. Na koniec mył łazienkę. Gdy wreszcie zapanowywał spokój, była pora lunchu.

    Rubina

    Rubinę – Rubi spotkałam kiedyś na hotelowym party, wydanym przez kolegę Macieja, architekta z Bangladeszu (jak jego maleńka, drobna żona, w dodatku w ciąży, która nigdy nie bywała na posiłkach w restauracji, zdołała na kuchence w pokoju upitrasić te wszystkie smakołyki?).

    Rubi była Hinduską. Przybyła z Kanady z mężem i dziećmi (chłopcem i dziewczynką). Brązowawa, ugrowa, czasem zielona w kolorze strojów. Miała lekkie, giętkie ruchy. Na party ubrała brązowe, przezroczyste sari z kremowym spodem. Róż na jej policzkach też miał brązowy odcień. Ciężkie powieki były mocno podkreślone. Nie była piękna, ale miała żywe, wrażliwe, łatwo szklące się wzruszeniem oczy i wykwintną delikatność. Ona jedna zdobyła się na stwierdzenie, że zna malarstwo polskie, bo była na wystawie rosyjskiej lub chińskiej i widziała obrazy panów, którzy nazywają się Rembrandt i da Vinci... Naprawdę! Jej mąż – profesor na uniwersytecie w Winnipeg – też był Hindusem. Oboje poruszali się tu, w tym świecie, z wielką pewnością siebie. Była mi ona (ta pewność siebie) tak obca!

    Rubinę poprosiłam o pozowanie. Po śniadaniu zdałyśmy sobie sprawę, że nie mamy gdzie się podziać – w naszych pokojach hulali sprzątający. Byłam strasznie rozczarowana! Chciałam zająć się budową jej dziwnych wypukłych oczu i ich wyrazem. Chciałam rozmawiać. Mieć towarzystwo! Być jedną z nich – tych kobiet, które spotykały się ze sobą. Ale nie chciałam być tak jak one bezczynna! Być wśród nich, ale mieć swe własne życie... Chciałam! Chciałam!

    Rubi była tancerką. Dzięki temu miała swoją własną pewność siebie samej i swoje własne, podobne do mojego, a osobne od reszty „ogródka", zagubienie w bezczynnym świecie. Jej taneczność tkwiła w niej jak tajemnica: czasem objawiała się skrętem dłoni lub ruchem szyi, przegubu ręki. Zatańczyła dla nas pierwszego dnia nowego roku już u siebie – w domu, nie w hotelu. Improwizowała do scherza Chopina.

    Czy na tym polegał taniec Isadory Duncan? Na czuciu każdym nerwem, fibrem mięśnia najulotniejszych fragmentów muzyki? Dłonie, palce, ramiona, szyja, biodra – wszystko falowało, w sposób naturalny poddając się brzmieniom scherza. Jej duże, ciemne oczy najprawdziwiej lśniły.

    Rubina. Zawdzięczam jej dużo. W ten pierwszy dzień, gdy spotkałyśmy się na rysowanie, z którego nic nie wyszło, bo machano miotłami w naszych pokojach, opowiedziałyśmy sobie wiele. Ja pokazałam jej katalogi swoich wystaw, zdjęcia prac ściennych, obrazów, wyjaśniałam, co mogłam, a ona opowiadała o rodzinie w Kalkucie i korzyściach zamieszkania w Kanadzie, gdzie była niezależna od teściowej. W Indiach został ojciec. Czułam w niej ogromną tkliwość w stosunku do niego. Gdy zachorował, a było to w niedługi czas po naszej rozmowie, Rubi wyruszyła z wielkimi walizami i z dziećmi do Lagos, by go pożegnać w Indiach. Wróciła po paru dniach. Nie odleciała do Kalkuty z powodu ogromnej harmattanowej mgły. Była delikatna i słaba, nie mogła wytrzymać w ciężkim lagoskim upale.

    To Rubina poznała mnie z panią Adenyji, co było najważniejszym wydarzeniem w moim pierwszym ilorińskim roku. Opowiedziała jej o mnie, że jestem Anną, malarką z Polski. Rubi lubiła sensacje. Czy ubarwiła czymś swoją opowieść? W każdym razie wizyta u mnie dyrektorki szkoły dla dzieci pracowników uniwersytetu została zapowiedziana. Przyszły.

    Była to twarz znana mi z sali restauracyjnej. Wypatrzona. Ta gładka czaszka z misterną koronką poskręcanych antenek! Wypukłe kości policzkowe i płaskawy nos obciągnięte gładką, ciemną skórą. I te skośne jorubskie oczy! Moja pierwsza myśl, gdy zobaczyłam panią Adenyji wtedy przy posiłku: rysować ją!

    I oto była teraz u mnie w pokoju! Oglądała moje rysunki zrobione w Ilorinie, dokumentację, zdjęcia. Rubi patrzyła na nią z przejęciem. Ja chyba też, choć zupełnie nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać po tej wizycie.

    Pani Adenyji ofiarowała mi pokój do pracy u siebie w szkole. Nie stawiała żadnych warunków.

    – Będziesz mogła tam pracować – rzekła.

    I to było moim ocaleniem.

    Rubina, jakby wypełniwszy tym gestem przyjaźni swoje posłannictwo, zniknęła z hotelu (za daleko dla mnie, by chodzić na piechotę). Gdy spotykałyśmy się (choć bywało to rzadko), opowiadała o trudnościach gospodarczych, o histerii, gdy nocą włamywano się do ich domu, podczas gdy mąż był w Lagos, o tym wszystkim, co czyniło ją jeszcze bardziej kruchą i wątłą. Ze względu na jej zdrowie musieli wyjechać przed końcem kontraktu. Zanim zniknęła z hotelu, poznała mnie jeszcze z Justyną – ghanajską żoną rudego Johna,

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1