Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Zmiana Paradygmatu
Zmiana Paradygmatu
Zmiana Paradygmatu
Ebook629 pages8 hours

Zmiana Paradygmatu

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Zielona i żyzna gleba, owocne rancza i jeziora w kształcie półksiężyca zdefiniowały odkrycie nowego kontynentu, na którym natychmiast zaczęły powstawać osady - ale Królestwo Arkaine jest zupełnie inne niż żadne inne państwo. Ten tajemniczy thriller opisuje alternatywny kontynent północnoamerykański, gdz

LanguageJęzyk polski
Release dateApr 3, 2022
ISBN9798893722659
Zmiana Paradygmatu

Related to Zmiana Paradygmatu

Related ebooks

Related categories

Reviews for Zmiana Paradygmatu

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Zmiana Paradygmatu - Rucinski

    Rozdział 1

    Kiedy byłem chłopcem, mama usypiała mnie do snu muzyką z radia. Miałem okazję znaleźć jedno na pokładzie statku Katrina. To było małe urządzenie w drewnianej kawowej skrzynce z pokrętłem. Byłem zadowolony, kiedy zniknęło z kafeterii w trzeci dzień naszej podróży przez niższe cieśniny. Przywoływało we mnie nietypowe wspomnienia, ponieważ nie widziałem takiego wynalazku od ósmego roku życia.

    W tamtym czasie wynajmowaliśmy pokój tuż przy ulicy pięćdziesiątej trzeciej w nowej dzielnicy handlowej. Była tam mała kuchnia z oknem i zakrzywiony korytarz prowadzący do mojego i mojego brata pokoju.

    Pamiętam noce, gdy budziłem się zlany potem i panowała cisza. Moimi jedynymi przyjaciółmi były drżące uderzenia myszy w szczelinach ścian oraz hałas uliczny zza zasłony naszej sypialni. Leżałem w milczeniu i nieruchomo, oczy wpatrzone w sufit lub ścianę, badając brak mojej kontroli. Czasami to właśnie brak uspokajających adagii Rossiniego i Scarlattiego z Griseldy rodził najbardziej rezonujące myśli dotyczące sposobów świata.

    Czasami o zmierzchu wychodziły świetliki. Ich głośne, metaliczne brzęczenie rozbrzmiewało na ścianach wnętrza, a tłumiona pod względem hałasu woda wypychała zamieszanie w pulsujące wrażenie, które powodowało, że moje żołądek obracał się przeciwko mojej woli. Czułem wybuchowe napięcie w uszach, jakby wyrzut fajerwerków wprawiał mnie w niestabilność.

    W takie noce ledwie mogłem spać, ale było to z dobrego powodu. I kiedy było powodem, było też poczucie komfortu. Z biegiem lat dzieciństwa i ucieczki z dłoni młodości nauczyłem się, że znaczenie ma wagę w warunkach życia. Ku mojemu przerażeniu zrozumiałem w końcu, że nie ma uzasadnienia dla naszych warunków. I tak oto zaczynam moje serdeczne wspomnienia, sięgając najmłodszych lat.

    Kiedyś jako dziecko obudziłem się i poczułem, jak pazur szaleństwa drapie mnie po plecach. W panice rzuciłem prześcieradła na kanapę i z łóżka, robiąc głośny hałas, gdy w ciemności poruszałem swoje rzeczy. To było wtedy, gdy zatrzymałem się na moment, że usłyszałem kroki dochodzące z kuchni i zobaczyłem, jak migocą światło łazienki, a jej żółtawy blask wylał się na korytarz.

    Leżała na zimnym białym popcornowym tle ściany, jej krucha ręka spadająca w stronę podłogi, twarz schowana w dłoniach. Nogi mojej matki wciąż leżały rozciągnięte na podłodze, próbując utrzymać równowagę, choć obie były zwichnięte blisko krawędzi ściany. Wyjąc i wyciągając z bólu, machała palcami, próbując przetrzeć strumień łez z twarzy. Wtedy spojrzała na mnie, stojącego kilka stóp od niej.

    Oliver?, jej dłoń sięgnęła w moją stronę, by mnie złapać. Oliver, kochanie, usiądź...

    Zrobiłem jak mi kazano, opuściłem nogi i usiadłem na ziemi obok niej. Jasne, bladawe światło łazienki oświetlało jej postawę, rzucając cień na ścianę razem z moim, trzymając nas w swoim odciętym uścisku. Moja obecność zdawała się jedynie pogarszać sytuację.

    Wśród poszarpanych mruczeń i przerwanych szeptów zdarzyło się, że zaczęła swobodnie machać ręką po twarzy i we włosach, które szarpała w gwałtowny sposób. Moja matka zamknęła oczy, wzięła przerywany oddech, wydała ciche zawodzenie i błaganie do Boga, zanim znów rzuciła na mnie spojrzenie.

    Kochanie, tak mi przykro.

    To była noc Integracji. Poprzedniego dnia byliśmy głodni, a także poprzedniego wieczoru. Ja i Simon nie mieliśmy nic przeciwko temu, bo sąsiedzi byli na tyle uprzejmi, żeby pożyczyć nam coś do jedzenia. Matka odmówiła. A teraz była tu, bez tchu i głodna, i nie było nic, co mogłem zrobić, żeby jej pomóc, poza tym że pozostałem z nią i świadomie dzieliłem jej nieszczęście. Choć część mnie współczuła jej, inna pragnęła wyjaśnienia. Ale nie przyjdzie to łatwo.

    Była wstrząśnięta do głębi i zdawało się, że drżą jej kończyny i drżą jej ręce, próbując znaleźć coś, za co mogłaby się złapać, gdy na suchej ziemi nie było nic. Gdy po półgodzinie łzy spływały wreszcie po jej szyi na szary sweter i flanelową spódnicę, wyciągnęła nogi przed siebie i ogrzewała nimi swoje łokcie. Po chwili spojrzała na mnie, przetarła dłonią swój sweter i sięgnęła po moje ramię. Chwyciła moją dłoń mocno i nie puściła przez solidną minutę, zanim wreszcie jej otwarte usta wymówiły słowo.

    Oliver... będzie dobrze. Będzie dobrze.

    Powinienem był być tym, który jej to mówi, pomyślałem. Ale rozumiałem, dlaczego chciała pomóc. Jej ciemnozielone źrenice wydawały się uspokojone, a kosmyk falujących włosów opadał teraz na jej oko, zakrywając jej mokrą twarz. Okno w kuchni przepuszczało rozproszone promienie słońca, które przecinały chmury nad Whitestock.

    Mamo, zapytałem, gdzie jest Simon?

    Spojrzała na mnie, jej wzrok zatrzymał się na mnie na niekomfortową chwilę, zanim szybko odwróciła głowę w stronę ściany i spoglądała w dół.

    Simon? Jej wzrok wędrował od miejsca, gdzie ściana spotykała podłogę, w kierunku drzwi, przez które przyszedłem, szeroko otwartych na nasz wspólny pokój z Simonem. Nie mogłem zrozumieć, co przebiegało jej przez myśl.

    W ciągu kilku sekund moja matka podjęła pierwszą próbę podniesienia się, opierając dłoń na podłodze i kopiąc nią prawą nogą, ale tylko spowodowało to, że znów upadła płasko. Wyciągnęła plecy, popchnęła klatkę piersiową w kierunku drugiego końca wejścia do łazienki i wsunęła obie nogi za siebie, zanim wykonała pierwszy krok. Po kilku krokach znów stała na nogach, górując nad moją głową o sześć lub siedem cali, przeglądając mieszkanie.

    Nie mogłem uwierzyć, że zapomniała. Obudziwszy się zlany potem, nie mogąc znaleźć mojego starszego brata, odwróciłem się do niej jako do jedynego źródła pomocy. Nawet moja własna matka nie mogła jednak wiedzieć wszystkiego. Ale troska w jej głosie stała się teraz moim priorytetem.

    Simon? powtórzyła raz jeszcze.

    Rozsądne było pomóc w poszukiwaniach. Przeszedłem po mieszkaniu, włączając światła, aby lepiej widziała na odległość.

    Kochanie, nie rób tego, wyznała. Nie możemy opłacić rachunku.

    Ponownie przemierzyła mieszkanie. Gdzie jest twój brat? Gdy do mnie mówiła, jej nogi biegły wzdłuż korytarza, wdzierając się w każdy kąt naszego maleńkiego pokoju, obracając się tam i z powrotem, tak jak zapewne robiło to także jej myślenie.

    Moim głosem zadrżało na chwilę. Nie wiem, mamo. Pewnie jest na zewnątrz, niezgrabnie zauważyłem.

    Takie uwagi także przyjęła bez pytania czy wątpliwości, bo to było jedyne sensowne usprawiedliwienie. Znałem dobrze Simona i wiedziałem, że nie zostawiłby mojej matki płaczącej na podłodze, gdyby miał choć najmniejszy z tego pojęcie. Musiał być gdzieś na zewnątrz.

    Wbiegła do swojej sypialni, oddzielonej od kuchni wiszącym kocem, i szybko założyła buty na zewnątrz. Mama zrobiła mi gest i przemówiła drżącym głosem. Nie idź za mną, pójdę poszukać twojego brata.

    Upadłem na kolana przy oknie sypialni, patrząc trzy piętra w dół na płyty pokrywające dach, gdzie powiew świeżego powietrza był szczerym błogosławieństwem. Mama wybiegła po schodach kompleksu, kilka kroków w dół na ziemię. Wytężyłem wzrok, pilnie szukając tam, gdzie ona nie mogła, ale nie znalazłem żadnych śladów Simona. Po minucie ulgi byłem zdecydowanie spokojniejszy, kiedy jego kasztanowy płaszcz pędził z nim wśród porannej światłości ulicy pięćdziesiątej trzeciej.

    Moja matka przytuliła Simona i mówił dużo słów, których nie mogłem odróżnić. Niezrozumiałe frazy, nieopowiedziane gesty. Nawet po odsunięciu zasłony i odblokowaniu okna, walcząc z nim, aby wprowadzić powietrze do osuszonego, suchego pomieszczenia, wciąż prawie nic nie słyszałem. Ich rozmowa się uspokoiła, a moja matka wreszcie puściła Simona, gestykulując mu, żeby wszedł. Być może była zemocjonowana że może przekazać ulgę, wieści, ale ja już wiedziałem.

    Tylko chwila po odblokowaniu drzwi, i ciemny brązowy kolor ubrań mojego brata pojawił się w momencie wytchnienia wzroku. Moja matka podążyła za nim, nie mówiąc ani słowa, ale gestykulując, żebym zbliżył się. Ulga, że uniknięto prawie katastrofy, sprawiła, że była teraz spokojniejsza. Rude włosy Simona kontrastowały z jego jasnobrązową skórą, tak samo jak blizny na ramieniu z obozu, ukazując niezręczny czerwony pas.

    Rozmowa ucichła i wkrótce usiedliśmy wszyscy przy naszym stole, centymetry od suszących się ubrań i huśtającego się koca. Okno po lewej stronie lodówki dawało wygięty widok na zwisający metropolii i pełne spojrzenie na pobliską ścianę, która powstała na skutek budowy kompleksu obok naszego.

    Mógłbym spędzać całe popołudnia, patrząc na palety zewnętrznej podłogi i zastanawiając się, jakie były pod nimi i jak musiały wyglądać, rozmyślając o miejscach, do których nie mogłem pójść. Czułem się dziwnie bezpiecznie, ale ograniczony w naszym domu, zwłaszcza gdy Simon wyjeżdżał na szkolenie, a mama do jednej ze swoich prac, zostając znowu sam z radiem, stosami czasopism i czymkolwiek innym, co mogłem znaleźć, żeby się zabawić.

    Kiedy usiedliśmy wcześnie rano, deszcz i rosa z nocy osiadały na ramach okien, panowała aura niespokoju. Moja matka ponownie spojrzała na swoje kończyny, ale nie na ziemi, ponieważ ponownie podniosła je na stół, teraz złożone z troską. Wschód słońca zbliżał się do nas.

    Oni w końcu przyjadą? przemknęło wzmocnionym chłopięcym głosem Simona.

    Moja matka rzuciła mu spojrzenie. Miejmy nadzieję, że nie.

    Miałem na myśli wujka, mam, wyjaśnił. Czy wujek Richard i Lane będą tu?

    Nie wydawała się znać odpowiedzi na to pytanie, tylko odwróciła wzrok i wskazała drzwi kuchennej przy samej wspomnieniu ich imion. Mama miała nadzieję, że w ciągu kilku minut od telefonu usłyszy już stukanie przy drzwiach. Niestety, tak się nie stało.

    Minuty mijały, a każdy z nas stawał się zmęczony. Już nie było nerwów, a tak naprawdę nasza wspólna beznadziejność, połączona z padającym światłem słonecznym na zakamarki pomieszczenia, dawała nam poczucie pewności, jak ostatnie uściski rycerza na końcu walki. Chciałbym myśleć, że ta noc zmieniła Simona.

    Ale w końcu się stało i to szybko - były to małe odklejające się dźwięki na drugim końcu mieszkania, po których nastąpił szorstki kopniak. Moja matka natychmiast pobiegła sprawdzić.

    Ahh, Rich, dzięki Bogu, zawołała, przytulając się do jego ramion. Myślałam, że to oni.

    Wzrastał nad nią o prawie dwa stopy, owijając ramieniem wokół jej ramion, gdy mama witała go zawiśniętym nad jejgłową brudnym kurtką. Wujek Richard lekko się schylił, aby nie uderzyć głową o sufit mieszkania, a jego blada skóra błyszczała w świetle słonecznym. Lane Luther wszedł za nim.

    Mój brat stanął przede mną i poprowadził mnie kilka kroków w kierunku korytarza, gdzie w końcu spotkaliśmy się w kole. Mama nie puściła mnie przez minutę.

    Charlotte, wszystko w porządku, rozległ się głos wujka. Powiedział to, czego ja bym nie potrafił.

    Simon ustąpił miejsca i pozwolił wujkowi przejść, a mama wciąż stała przy jego boku, jakby szukała uspokojenia bardziej niż fizycznego schronienia. Nie mogłem powiedzieć, czy go współczuł, czy po prostu miał trudniejszy czas niż ktokolwiek z nas, radząc sobie z wydarzeniami tej nocy, ale mimo to był bardziej skupiony na znalezieniu mnie i mojego brata przy kuchni.

    To jest tak samo, oznajmił.

    Mama tylko kiwnęła głową.

    Wiesz, kontynuował, jej drżący głos, mam nadzieję, że przynajmniej ich rozpoznasz.

    Wujek Richard z gracja pełną wdzięku skinął głową, tak jak pozwalała na to jego klęcząca postawa. Oliver, Simon, wszystko w porządku?

    Kiwnęliśmy w odpowiedzi. Byliśmy w porządku.

    Simon spojrzał na niego z łatwością, odłożył krzesło przy stole i usiadł w rogu pomieszczenia blisko zlewu. Mama i wujek usiedli obok siebie, a my obserwowaliśmy wraz z Lane'em, który zatrzymał się tuż przy drzwiach kuchennych, gdzie mama leżała nieruchomo godzinę wcześniej. W rozmowie pojawiła się trochę duszy i życia, co ledwie dostrzegałem.

    Jak tam na ulicy? błagała, analizująco.

    Nienawidzę Ci to mówić, Lot, wyjaśnił, mieliśmy trochę trudności, żeby tu dotrzeć.

    Kątem oka zobaczyłem, jak położyła rękę na ramieniu wujka. Mama spojrzała w stronę Lane'a, który stał nieruchomo, ręce w kieszeniach. O Boże, mam nadzieję, że wam nic się nie stało...

    Jesteśmy w porządku, Lot. Wy też, wujek wyjaśnił. A wy jak?

    Po prostu wczesnym rankiem się obudziliśmy. Słyszałem wiadomości w radiu, wyjaśnił Simon.

    Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że radio, które zwykle stało w kącie naszej sypialni, pełniąc funkcję salonu rodzinengo, teraz było postawione na blacie obok mnie. Wszyscy spoglądali w jego stronę, a wujek również rzucił na mnie spojrzenie, ale po potwierdzeniu jego istnienia, nastrój w pokoju wrócił do normy.

    Nie możesz im ufać, Lot, szczegółowo opisywał wujek.

    Mama zakryła ponownie twarz rękoma i spojrzała na swoje kolana. To był chłodny płacz ku czeluściom. Wkrótce uniosła się z konfrontacją w głosie, wypowiadała się powoli: Nie wiem, komu mogę zaufać. Nie ma nikogo.

    Jesteśmy my, odpowiedział Lane, słuchając z kilku stóp za ciałem wujka Richarda. Wujek spojrzał na niego zmartwiony, a następnie znowu na matkę.

    Lot, wymamrotał. Serio, wszystko będzie dobrze.

    Co się dzieje na ulicy? Czy zbierają ludzi? Czy już rozmieścili się wszędzie? zapytała.

    Lane wzruszył ramionami i ruszył kilka kroków do przodu. Robią to od samego rana. Wjazd przez dzielnicę mieszkalną, bazę lotniczą, doki, nawet na ogrodzenia. A my i tak tu dotarliśmy.

    Jak? błagała.

    Jeśli jesteś w obronie tak długo, jak my i Lane, znasz procedury. A jeśli znasz procedury, jesteś bezpieczny.

    Ale oni nie znają, wskazała pochyło w moim i Simona kierunku. To są dzieci, nie potrzebują tego. Nie wiedzą, jak to jest. Czy ich przyszłość musi cierpieć z powodu tego? Czy muszę porzucić wszystko? Tylko dlatego... Jej głos stoczył się.

    Wujek sięgnął teraz swoją drugą ręką po jej łokieć.

    Rich, ja... wykrzyknęła matka.

    Kiedy zrozumiała, że my i dwóch starszych mężczyzn nie mamy zakresu do dyskusji, uspokoiła się, pozwoliła głowie opaść w ból i wydała cichy szloch. Simon podszedł do niej i złapał ją za ramię, swoją drugą ręką.

    Będzie dobrze, mam, próbował ją uspokoić, poruszając nią tam i z powrotem. Ja mam prawie czternaście lat, a Oliverowi nie przeszkadza, że przegapimy rok w szkole, prawda Oliver?

    Pokręciłem głową na znak nie, choć tak naprawdę nie rozważyłem jeszcze tej opcji ani zakresu mojej decyzji w tym temacie. Wyraźnie rzecz ujmując, nie miałem w tym żadnego zdania, gdyż większość spojrzeń w pokoju tkwiła nieruchomo, obserwując scenę rozgrywającą się między wujkiem, mamą i Simonem.

    Są opcje, próbował ją przekonać Lane.

    Wujek powoli skinął głową, puścił ramie matki i złapał jej spojrzenie. Ma rację, Lot. Możemy zrzucić ci ciężar z barków. Nawet możemy powiedzieć Annette...

    Nigdy nie proszę Annette o nic, matka odrzekła z irytacją.

    Ale Lot, ona jest rodziną.

    Na to ona tylko pokręciła głową. Nie obchodzi mnie, kim ona jest, jej surowy głos przetarł się, nie będziemy zwracać się do Annette.

    Cisza wypełniła pokój. Nasze, czyli moje i Simona, oczy spoczęły na Lane'u Lutherze, teraz oddalonym o długość ramienia od naszego wujka, przyglądającemu się naszemu maleńkiemu mieszkania.

    Może nie ta opcja, wyjaśnił jego gruby głos, ale są inne. Pomyśl o dzieciach.

    Matka spojrzała na nas, jej ciemnobrązowe włosy opadające w kędziorach ku podłodze, jej postawa zgarbiona, a plecy osłabione brakiem snu. Po ciszy, jaka nadeszła po wymienieniu nazwiska naszej bardziej zamożnej ciotki i wspomnieniach, które się z tym wiązały, odzywało się odległe brzęczenie świetlików, przygotowujących się do walki.

    Wiedzieliśmy, że to nadchodzi, przyznała, szepcząc. Po prostu nie wierzyliśmy.

    Wszyscy odpowiedzieli na jej słowa zgodnie, w tym wujek, który wyglądał, jakby nie mógł już znieść kolejnych odpowiedzi. Obrócił się w stronę Simona.

    Jak tam twoje szkolenie, Simon? zapytał. Jak idzie?

    Jest najlepszy w klasie, uśmiechnęła się lekko mama. Trochę zazdrościłem mu tego wyróżnienia, chociaż nadal nie byłem wystarczająco stary, żeby uczęszczać na obóz wartownika.

    Wujek nabrał powagi i przyjął bardziej krytyczny, ale zdecydowany ton. Czy będzie gotowy za rok?

    Mama wzruszyła ramionami. Nie podoba mi się to, ale to zawsze była część planu. Naprawdę, naprawdę ciężko pracował.

    To prawda, Simonie? zapytał wujek. Pracowałeś ciężko?

    Tak, przyznał Simon. Sierżant mówi, że będę mógł sobie pozwolić na szkołę oficerską, jeśli będę potrafił zająć się nowszymi chłopcami.

    Dorośli patrzyli na siebie z zakłopotaniem. Wujek w końcu zdjął rękę z mamy, podniósł się z krzesła i pochylił głowę. Simon dostał pozwolenie na usiądzenie.

    Simon, błagała matka, chcemy tylko, żebyś dobrze sobie poradził. Teraz. Dopóki to się nie skończy. Dopóki to wszystko... nie stanie.

    A co się ma skończyć? zaniepokoił się brat. Na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania, jakby nie spodziewał się, że jej głos załamie się w taki sposób.

    To dopiero wtedy otrzymaliśmy jakieś namacalne pojęcie o tym, co się dzieje. Mój wujek odwrócił się w moim kierunku i lekko się zaskoczyłem. Położył dłoń na radiu, przekręcił gałkę, a w tle rozbrzmiała stłumiona szumem statyczności, gdy szepnął do nas obojga.

    Oliver, pamiętasz naukę o dolnych cieśninach? W szkole?

    Tak, kiwałem głową.

    W latach wczesnego dzieciństwa, zanim przeprowadziliśmy się do naszego pokoju przy ulicy pięćdziesiątej trzeciej, mieszkaliśmy w małym kompleksie domków połączonych drzwiami i korytarzami. Uczęszczałem do szkoły znajdującej się w prawie bezokiennej budowli z betonu, Tasman Hall, który był zaledwie krótką jazdą samochodem od nas.

    Pamiętam, jak razem z kilkunastoma innymi dziećmi słuchałem na lekcji, oświetleni przez migoczącą żarówkę podobną do tej w naszej łazience. Poznawaliśmy różne rzeczy, w tym także tajemnice dolnych cieśnin. Dzieci Arkainy były często pouczane, że każdy obywatel powinien znać przynajmniej część historii swojego kraju, a sytuacja na południu kraju była na tyle istotna, że wprowadzono to do programu nauczania.

    Wiesz, wyjaśnił wujek, teraz tam już nie jest tak, jak Berger chciał. W okolicach Whitestock będą zmiany. Twoja mama chce, żebyście oboje byli bezpieczni.

    Jednak z całego zdania wujka, tylko na wspomnienie Bergera wygiąłem się wstecz. Słyszałem to nazwisko kilka razy: w radiu, w szkole, czy od brata, zawsze w tonie krytycznym i ważnym, jakby samo nazwisko niosło jakieś nieuniknione znaczenie lub miało szczególny wpływ.

    Nie miałem nic więcej do powiedzenia, więc kiwnąłem głową. Simon nie wykazywał żadnych reakcji, ale z jego wyrazu wynikało, że zrozumiał znacznie więcej niż ja z tego, co wujek powiedział. Byłem zadowolony, że dowiem się więcej od niego później.

    Szelest radiowych szumów trwał, ale po zakończeniu krótkiej rozmowy z wujkiem, spojrzeliśmy na drugi koniec kuchni, gdzie moja mama również podniosła się z podłogi i stanęła tuż obok Lane'a, ręce skrzyżowane za plecami, zaangażowana w rozmowę, której nie mieliśmy zrozumieć.

    Wkrótce, mieliśmy się rozpójść.

    Zrobiłem kilka kroków do przodu, by ponownie obserwować świat przez nasze okno. Słońce wreszcie zniknęło za barierami, rzucając dziwnie wielki cień na pobliską budowlę. Wrogi wiatr przemknął, powodując wzburzenie fal oceanu przed nami. Szczegóły się zmieniały wraz z upływem czasu, a chłodne krople wody już nie wdzierały się na widok, który widziałem, więc w myślach przewidywałem, co się stanie dalej.

    Matka odciągnęła mnie i Simona i wkrótce znaleźliśmy się z powrotem w naszym pokoju. Przesuwała się wzdłuż krawędzi sypialni, by zamknąć karmazynowe zasłony i zostawić otwarte drzwi, które oddzielały nasze mieszkanie. Słychać było kroki wuja gdzieś w pobliżu. Wkrótce pojawił się na naszym widoku i kiwnął głową do mamy.

    Lot, uważaj na siebie. Dobrze?

    Będę, odezwał się jej głos. Przebiegła przez pokój w jego kierunku i zapewniająco objęła go ramieniem. Widoczna była na jej twarzy pewna groza. Ty również dobrze?

    Dzień integracji pod każdym względem był dla nas, Andersonów, stosunkowo nieistotny. Przeżyliśmy ten tydzień lepiej niż większość rodzin wokół nas, pomimo obcej sytuacji, w której się znaleźliśmy. Ci, którzy mieli gorzej, oferowali nam nawet pomoc, pomimo swoich własnych trudności.

    Często unikaliśmy ich litości, chociaż i tak nie mieli zbyt wiele do zaoferowania materialnie. Matce było trudno zachować godność, będąc fizycznie osłabioną, a z czasem ja i Simon przyzwyczailiśmy się do tego rodzaju sytuacji. Czasami dochodziło do krzyków lub kłótni, ale w każdym przypadku wszystko to nagle ustawało, a powody takiej kłótni ginęły w chaosie otaczającego świata.

    Dwa tygodnie później zostaliśmy wyrzuceni z naszego mieszkania w nowej dzielnicy handlowej. Spakowaliśmy nasze torby i zejdziemy po schodach, zamykając drzwi naszego pokoju po raz ostatni w naszym życiu. Wujek Richard odebrał nas pośpiesznie swoim samochodem kilka bloków dalej i jechaliśmy przez deszcz i grzmot. W ten sposób uniknęliśmy korków na autostradzie, mogliśmy też skracać drogę, jak mówił wujek, przez wąskie alejki między strefami mieszkalnymi, mijając wieże, które nas otaczały.

    Stary samochód przemknął przez przejścia i sektory, a czasami jechaliśmy po drodze tak wysoko, że chmury i mgła pokrywały całe miejsce pod nami, a my widzieliśmy tylko ulicę, dopóki pojazd nie zjechał na sam dół, skręcając w kierunku mostów i połączeń, omijając centrum miasta i pędząc na obrzeża.

    Moje nowe mieszkanie, w którym pomimo kilku nieporozumień spędziłem większość swojego dzieciństwa, znajdowało się również w pobliżu doków. Mimo że było stosunkowo daleko od centrum Whitestock, to znowu byliśmy zbyt daleko od Tasman Hall, żeby kontynuować moje nauczanie. Opuściłem szkołę, umiejąc tylko czytać, pisać i wykonywać proste obliczenia matematyczne. Simon nauczył mnie algebry i dostarczył mi książki obrazkowe i encyklopedie, z których uczyłem się w miarę, jak rok dobiegał końca. Po tym roku, zgodnie z jego obietnicą, wyjechał na ostatni etap swojego szkolenia i został pierwszym w naszej rodzinie, który w mundurze wojskowym opuścił Whitestock jako oficer artylerii zmechanizowanej.

    Jako rodzina nigdy już nie spotkaliśmy Lane'a. Gdy rozmawiałem z wujkiem przez telefon od czasu do czasu, wspominał jego przygody i podróże, ale żadne z nich nie wydawały się szczególnie bezpieczne. Wielu z nas miało wrażenie, że Lane, wiedząc o zagrożeniach, które go czekają jako emerytowany agent państwowy, ukrył się i żyje w ukryciu, ale nie było mowy o wygnaniu.

    Przez kilka lat wierzyłem, że umarł gdzieś po drodze, a świeżość ochrony, jaką Lane zostawił za sobą, powoli się rozpadała, gdy musieliśmy znów radzić sobie sami, polegając na sąsiadach i osobach gotowych pomóc nam w miejsce naszych związków rodzinnych. Wraz z odejściem Simona zostałem tylko ja i mama, związani z naszymi rzeczami.

    A jej obowiązki jako zarówno głównego żywiciela, jak i gospodyni naszej małej rodziny, sprawiły, że była nieustannie w potrzebie wsparcia lub chorowała i była całkowicie nieobecna. Moje dorastanie było szczególnie samotne; w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że nie pozostało nikogo, do kogo mogłabym włączyć radio.

    Nie było już nikogo, kto mógłby przejechać palcami po moich włosach, uspokajając mnie, że mimo pewnych trudności, życie ma w sobie trochę poezji. Było tylko przytłaczające milczenie i szum świetlików, które usypiały mnie w ciemnym pokoju. Czasami lawina myśli bombardowała moje myśli, dopóki nie byłem po prostu zbyt zmęczony, świadomy, że jeśli chcę iść dalej, muszę to po prostu odpuścić.

    W wieku osiemnastu lat wyjechałem na Trzecią Akademię Marynarki Wojennej, skróconą do 3NMC. To był tajemniczy rok, pozbawiony kontaktu z kimkolwiek ze starego życia, pełen studiów i ćwiczeń, które doprowadzały mnie i innych do rozpaczy.

    To wyniki, wykresy, listy i tabele, masywne zapisy prowadzone przez moją władzę, skłoniły mnie do kontynuacji, a każdy kolejny dzień dawał nadzieję, że następny stanie się bardziej spokojny. Tylko wierząc, że wszystko wkrótce się skończy, mogłem wytrwać. Trening dla marynarki, pozbawiony szkoły czy obozu oraz przywilejów, jakie mieli dzieci nie wychowane w prawie wojskowym, pozostawił mnie z rodzajem nadziei znanej wszystkim mieszkańcom ósmego poziomu piekła.

    Wkrótce nie ubierałem się już w koszule w kratkę ani dresy do spania, a zamiast tego zakładałem uniform, podobny do tego, który nosił mój brat, tylko ciemnoniebieski z nutami rdzawego koloru zamiast beżu i czerni. Przywierał szczelnie do mojej klatki piersiowej wraz z etykietą z napisem Marynarz Anderson.

    W pierwszym tygodniu służby wsiadłem na pokład ANV Katrina, przygotowując się do trasy, zakładając czarne buty i udając się do maszynowni, gdzie miałem entuzjastyczną pracę polegającą na przekręcaniu gałek, naciskaniu dźwigni i sprawdzaniu odczytów.

    Dni mijały, gdy ogromny statek podążał w kierunku cieśniny, prowadząc nas za sobą. Od tego momentu byliśmy zamknięci w zamęcie misji polegających na wspomaganiu porównywalnego niszczyciela w ostrzeliwaniu okrętów wroga w pobliżu wschodniego portu Tamaulipas i przemieszczaniu żołnierzy przyjacielskich między pozycjami. Czułem się wtedy osamotniony, nawet pomimo obecności stu dwudziestu czterech lub tak innych mężczyzn na pokładzie. A potem poznałem Arthita.

    Rozdział 2

    Oficer Duly, groźny swym charakterem, ukazał się nam przede wszystkim jako mężczyzna o łysiej głowie, smukłej, lecz wyniosłej posturze, o szorstkim głosie i imponującej postawie. To on odpowiadał za nasze codzienne obowiązki, biorąc pod uwagę, że kapitana Evergreena rzadko, jeśli w ogóle, widywano na pokładzie. Kapitan spędzał prawie każdą godzinę każdego dnia w trakcie naszej wyprawy na mostku lub w swojej kajucie – niezależnie od tego, czy sztorm szarpał nasz statek, czy też wiatr gnał nas naprzód, bez względu na bliskość nieprzyjaciela i niebezpieczeństwa, jakie mogło to za sobą pociągnąć. Być może przebywał w tej sytuacji wyjątkowo długo i wiedział, że lepiej korzystać z takich środków niż inaczej.

    Większość ludzi na pokładzie darzyła Duly'ego sympatią, o ile tylko można było nie zważając na jego pozycję. Każdego ranka wychodził ze swej małej kabiny na końcu statku, aby odwiedzić łódź przed wschodem słońca.

    Inżynierowie przygotowywali amunicję i maszynerię, a następnie następowała pobudka, a maszynownia była obsadzana. Wychodziłem z baraków razem z kilkoma innymi, gotowymi do całodniowego liczenia marynarzy. Dzień (taki a taki) na pokładzie okrętu marynarki wojennej Arkainy, Katrina — czytał — temperatura osiemdziesiąt trzy stopnie Fahrenheita, niebo zachmurzone, wiatr wieje z północnego zachodu. I tak rozpoczynał się kolejny dzień.

    Przez cały dzień, niestrudzenie pracując przy silnikach, obserwowałem przechodzących mężczyzn. Niektórzy naśladowali chudą sylwetkę Duly'ego i pomimo młodego wieku, niemal dorównywali mu wzrostem. Inni byli znacznie niżsi i musieli stać na palcach, aby dosięgnąć do poziomu jego oczu.

    Niektórych trudno było mi porównać pod względem budowy ciała czy wzrostu, ponieważ pojawiali się rzadko i w różnych porach dnia. Wielu marynarzy miało tak podobne twarze, że trudno było mi nauczyć się ich imion, nawet po przeczytaniu nazwisk wydrukowanych na ich mundurach. Około miesiąca po naszym rozmieszczeniu, gdy przemierzaliśmy wybrzeże Zatoki Perskiej, zacząłem rozumieć znaczenie nazwisk. Marynarze nosili ogólne nazwiska jak Smith, Waters, Jackson czy Johnson. Moje własne, Anderson, nie wyróżniało mnie spośród innych. Jednak pojawił się marynarz, którego sytuacja była podobna do mojej – również dwudziestoletni mężczyzna, którego dotychczasowe doświadczenie ograniczało się do żmudnych godzin pracy nad podręcznikami i krótkiego stażu w gimnazjum.

    Gdyby nie okoliczności, prawdopodobnie pozostalibyśmy dla siebie obcy, ale wkrótce poznałem jego imię: Sailor Chaimongkhon. Zapamiętanie wymagało więcej niż kilku prób, i pewnego czwartkowego popołud

    nia na pokładzie zmuszony byłem poprosić o ponowne wyjaśnienie wymowy.

    To proste. 'Chai-mongg', a reszta milczy. Szanowny panie Chai-mongg-hon, wyjaśnił.

    Kiedy to wyjaśniliśmy, skomentowałem: To pech, mieć tak nietypowe imię.

    Uważam, że 'Anderson' jest prostsze. Ale nikt nie zadaje ci pytań, prawda? zauważył.

    Nie zadawali, ale poświęciłem chwilę, by przemyśleć, czy kiedykolwiek miałem podobną sytuację. Ograniczony pamięcią, nie mogłem sobie przypomnieć żadnego wyjątku, chociaż wątpiłem, aby to miało miejsce.

    Nie sądzę, odparłem.

    Wyrównał postawę. Nie jesteś zbyt rozmowny. Jeszcze nie znam twojego imienia, Anderson.

    Czy 'Anderson' to za mało? odparłem, przesuwając sąsiednią dźwignię.

    Chudy, ciemnoskóry młodzieniec unosił się nade mną, obserwując przesunięcie dźwigni. Pochylił prawą rękę do przodu, aby chwycić klucz i pociągnąć, w tym momencie mechanizm przed nami wykonał brzęczący ruch. Odsunęliśmy się o kilka kroków, pozwalając mechanizacji napędowej wykonać swoją pracę, kiedy zeszliśmy po ruchomych schodach w kierunku podłogi ogromnej maszynowni, gdzie kilku mechaników pracowało nad konstrukcją z tytanu i miedzi.

    Może i tak, skomentował Arthit, krocząc po mojej stronie schodami, teraz kilka kroków za mną. Brzmi to dobrze. Łatwiej dla historyków.

    Wątpię, by ktokolwiek z nas przeszedł do historii, zauważyłem nieprzemyślanie. Jego uwaga nie pasowała do sytuacji.

    A dlaczego tak myślisz? zapytał.

    Cóż, kontynuowałem, spójrz na nas.

    Wyciągnąłem rękę w kierunku dolnej części metalowej podłogi, wskazując na całość pomieszczenia. Hałas maszyn i precyzyjnie dostrojone, błyszczące światła otaczały nas, zarówno po lewej, jak i po prawej stronie.

    Masz na myśli wszystkich mężczyzn tam na dole? zapytał, wskazując.

    Tak, ponownie obserwowałem inżynierów, jak nosili materiały i układali je na metalowych arkuszach, zanim sklasyfikowali je i przygotowali do dalszego użytku w niekończących się próbach usprawnienia systemu.

    Są to projektanci, planiści. Ludzie z talentem, wyjaśniłem. Ale to nie oznacza, że zdobędą za to uznanie. Potrzebują kogoś, kto będzie ich rzecznikiem.

    A ty myślisz, że jesteś tym rzecznikiem? zapytał Arthit, zaskakując mnie.

    Nie, odparłem szybko.

    Więc przyznajesz, że ty również nie zostaniesz zapamiętany w historii?

    Nie jestem tego pewien, próbowałem obronić mój punkt widzenia.

    Arthit machnął ręką w powietrzu, pchając mnie w stronę pokładu, gdy ruchome schody zakończyły nasz zjazd. Podążyłem za jego sugestią i zszedłem na ścieżkę, dając mu chwilę, by do mnie dołączył. Teraz staliśmy oko w oko.

    Przedstawił mnie z wyraźnie szczerą postawą. Więc twierdzisz, że wątpisz, czy którykolwiek z nas zostanie zapamiętany w historii. Twoim argumentem jest to, że brakuje nam pracowników fizycznych na lądzie, jesteśmy tylko na morzu, i do pewnego stopnia jesteśmy gotowi do walki. Jako przykład podajesz inżynierów. A jednak przyznajesz, że ty, Oliver Anderson, marynarz pierwszej klasy, kiedyś możesz stać się kimś wyjątkowym?

    Trzymam się nadziei, odpowiedziałem jedynie.

    To nie brzmi zbyt obiecująco, skomentował Arthit. Zrobił kilka kroków do przodu, sugerując, abym szedł z nim, gdy przemierzaliśmy zamknięte pomieszczenie w kierunku metalowych drzwi i wychodziliśmy na pokład statku.

    Zimny wiatr owiał nasze ramiona, a ja próbowałem wymyślić odpowiedź. Jednak nie potrafiłem znaleźć słów. Tego dnia Arthit po raz pierwszy naprawdę zwrócił na mnie uwagę – i wiedząc, że może polegać na mnie jako na rozmówcy, ta okazja zaczęła powtarzać się regularnie, co najmniej trzy lub cztery razy w tygodniu, aż do momentu, gdy niewyraźna granica między nami zatarła się na tyle, że, bez werbalnego uzgodnienia, zaczęliśmy traktować się jak kolegów.

    Było to dla mnie dziwne, ponieważ Arthit, będąc nie tylko bardziej doświadczonym mechanicznie ode mnie, ale i bardziej oczytanym, pomimo braku formalnego wykształcenia, stał się dla mnie rodzajem nieformalnego mentora. Pomimo tego, że nigdy nie musiał korzystać z mojej metodologii zapamiętywania imion, aby odnaleźć się w odpowiednim tłumie, jego obecność na statku była dla mnie wsparciem. Często widziałem, jak dwóch lub trzech mężczyzn idzie obok niego, a w większości przypadków za nim. Stał się liderem, a ja – choć niechętnie – towarzyszem.

    Zrozumiałem wtedy, że nie jestem przeznaczony do zostawienia po sobie wielkiego dziedzictwa. Jednak zamiast tego odkrycie skłoniło mnie do głębszej refleksji nad moją własną drogą i znaczeniem, jakie chcę nadać swojemu życiu. Postanowiłem zatem zahartować swoje postanowienie, wstając każdego ranka przed wezwaniem, aby jako pierwszy wyjść z dormitorium na pokład, obserwowany przez Duly'ego z mostka i sporadycznie przez umundurowaną Gwardię.

    Towarzyszące mi w tej podróży rozważania na temat własnej wartości i nadziei na przyszłość, choć często zagubione w codziennym zgiełku i rutynie, zaczęły kształtować mój wewnętrzny kompas. Pozwoliły mi spojrzeć na moje doświadczenia z nowej perspektywy, ucząc, że prawdziwa wartość życia leży nie tylko w dążeniu do osobistych sukcesów, ale także w budowaniu znaczących relacji i byciu częścią większej wspólnoty.

    Początkowo, spotkania na pokładzie ANV Katrina budziły we mnie pewien niepokój, ale dzięki doświadczeniu służbowemu, jakie zdobyłem w mojej rodzinie, z czasem stały się one bardziej znośne. Zacząłem patrzeć na statek, ten potężny mechanizm przecinający fale, potrzebujący niemal dwustu osób do jego obsługi, jako na rodzaj wielkiego, choć nietypowego domu rodzinnego. To postrzeganie, choć nieco idealistyczne, pomogło mi zniwelować obciążenie codzienną rutyną.

    Towarzyszyła mi również myśl, a raczej fantazja, że już tylko kilka dni dzieli mnie od rozpoczęcia nowego rozdziału w moim życiu. Przekonywałem się, że potrzebuję jedynie trochę więcej czasu, a świetlana przyszłość czeka na mnie poza burtą statku. Chociaż tygodnie mijały, a szanse na nagłe rozwiązanie moich problemów przez jakiegoś nieoczekiwanego wybawcę wydawały się coraz mniejsze, nie porzuciłem tej nadziei. Zastanawiałem się, czy ta nadzieja wzmocniła moją pewność siebie, ale bez wątpienia zmieniła sposób, w jaki się prezentowałem i byłem odbierany przez innych. Imię Anderson było wymawiane na statku coraz częściej, co tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że zmierzam w dobrym kierunku.

    Po długich dniach pracy w maszynowni, często zanurzony w myślach i zadaniach wymagających mojej uwagi, znajdowałem ukojenie w chwilach spędzonych sam na sam z książką. Każda wolna chwila była dla mnie okazją do zgłębiania wiedzy, która, jak miałem nadzieję, przybliży mnie do spełnienia moich ambicji. Czy to podręczniki, czy książki telefoniczne, każda strona przewrócona w nocy, była krokiem ku lepszemu jutru.

    Rozmyślania o życiu na lądzie i ludziach, którzy nadawali sens mojej egzystencji, stawały się coraz intensywniejsze, szczególnie w nocy, kiedy falowanie morza nie pozwalało mi zasnąć. Te chwile kontemplacji uświadomiły mi, jak bardzo tęsknię za prostotą i spokojem, które kiedyś znałem. Myśli o bliskich, którzy kiedyś otaczali mnie ciepłem i zrozumieniem, stały się ostoją w samotnych nocach na pokładzie.

    Jedna z takich nocy, kiedy zmęczenie wzięło górę nad moją zdolnością do snu, zmusiła mnie do refleksji nad moją przyszłością i miejscem, które zajmuję w świecie. Wstałem o świcie, by na pokładzie, w samotności, zmierzyć się z wschodzącym słońcem. Ta chwila samotnej obserwacji przyrody była przypomnieniem, że niezależnie od wszystkiego, nadal istnieją proste piękno i spokój, do których można się uciec.

    Bez względu na to, jak bardzo nocne rozterki próbowały zabrać mi spokój, zrozumiałem, że niepewność i tęsknota za życiem na lądzie są częścią mojej podróży. Ta podróż na ANV Katrina była nie tylko fizycznym przemieszczaniem się z jednego miejsca w inne, ale również podróżą w głąb siebie, próbą zroz

    umienia, kim naprawdę jestem i jak mogę znaleźć swoje miejsce w świecie. Przemyślenia te, choć czasami bolesne, stały się nieocenionym źródłem wewnętrznej siły i determinacji, aby stawić czoła przyszłości, cokolwiek by ona nie przyniosła.

    Z każdym dniem, który mijał na pokładzie Katrina, coraz bardziej zdawałem sobie sprawę z wartości samotnych chwil refleksji i tego, jak bardzo wpływają one na moje postrzeganie siebie i otaczającego mnie świata. Ta podróż, chociaż naznaczona tęsknotą i niepewnością, ujawniła przedemną nowe perspektywy i możliwości, które wcześniej pozostawały ukryte za horyzontem moich myśli i marzeń.

    W kontemplacji wschodu słońca na pokładzie statku, w samotności, odnajdywałem pokój i odwagę do kontynuowania swojej podróży, nie tylko jako marynarz przemierzający niespokojne wody, ale jako człowiek poszukujący swojego miejsca w nieustannie zmieniającym się świecie. Ta świadomość, że każdy z nas ma własną ścieżkę do przejścia i własne bitwy do stoczenia, stała się dla mnie źródłem nieustającej nadziei i determinacji, by iść naprzód, bez względu na przeszkody, jakie mogą pojawić się na mojej drodze.

    W końcu zrozumiałem, że życie na morzu, choć pełne niepewności i wyzwań, oferuje również unikalną okazję do głębokiej introspekcji i osobistego wzrostu. Ta podróż na ANV Katrina nauczyła mnie, że prawdziwa siła tkwi nie w osiągnięciach zewnętrznych, ale w zdolności do odnalezienia spokoju i celu w najbardziej nieoczekiwanych momentach i miejscach.

    Podróż ta stała się dla mnie nie tylko testem moich umiejętności i wytrwałości, ale także podróżą odkrywania samego siebie, odkrywaniem, jak wiele mogę znieść i jak bardzo mogę się rozwijać, stojąc w obliczu nieskończonych możliwości, jakie oferuje morze i życie samo w sobie.

    Rozdział 3

    „Rzeczy wymagają czasu" — przyznał.

    Nie mogłem zrobić nic innego, jak tylko przyznać się do tej prawdy i skinąć głową w kierunku bezpośredniego bezmiaru oceanu. Arthit, oparty o płot przedniego pokładu, naturalnie nie był świadkiem mojej reakcji.

    Jednak po prawie pięciu tygodniach znajomości (sądząc po nadejściu wiosny w tym czasie) prawdopodobnie już się domyślił, że to jedno z „tych" stwierdzeń. Tych, którym trudno było mi się sprzeciwić.

    – Mimo to zastanawiam się – wyrzuciłem z siebie, by przerwać ciszę – czy kiedykolwiek jeszcze zejdziemy na brzeg. Wiem, że to głupie. Wiem, że będziemy. Ale nie mogę się powstrzymać.

    „Często druga podróż tak właśnie wygląda".

    Spojrzałem w jego stronę. „Czy to nie jest twoja sekunda?"

    — Nie — przyznał. „Trzeci lub czwarty, zależy od tego, jak liczyć".

    Przez chwilę byłem w lekkim szoku i nieco onieśmielony, ponieważ z czasem naturalnie doszedłem do wniosku, że wielu mężczyzn obok mnie zostało po prostu powołanych do wojska. Przez cały czas spędzony na pokładzie, nawet w milczeniu przysłuchując się odległym rozmowom innych, dochodziłem do przekonania, że tak nie jest. Niektórzy przeszli profesjonalne, rozszerzone szkolenie obozowe. Zapytałem wtedy, dlaczego zdecydowali się wstąpić do Marynarki Wojennej, a nie do Gwardii, z których ta ostatnia zajmowała znacznie bardziej prestiżową i szanowaną pozycję w kulturze.

    - Jak pozostałe? - zapytałem z ciekawości. — Także niszczyciele?

    Pokiwał głową. „Nie różni się zbytnio od tego."

    „Pod względem wielkości i struktury również?"

    Arthit potrząsnął brodą na znak zgody, splatając ramiona i opierając się o płot. „O tej samej załodze, mniej więcej tej samej misji. Dwa plutony tygodniowo, zatopienie kilku łodzi Tamaulipas, a potem powrót na brzeg. W porównaniu z wyprawami na Przylądek poborowi mają dziś łatwą pracę.

    „Więc nie jesteś poborowym?", zapytałem.

    – Nie – przyznał Arthit. „Zgłosiłem się na ochotnika. Chociaż wybór nie był całkowicie mój."

    Kiwnąłem głową i udawałem, że o tym wiem, chociaż nie miałem możliwości zweryfikowania, czy to prawda. Chociaż przyznaję, że mało interesowałem się tą sprawą i jej okolicznościami, wydało mi się dziwne, że w pewnym momencie ktoś mógł przekonać Arthita do pójścia ścieżką, której nie zamierzał. Jego poglądy i perspektywy zawsze wydawały się solidne, a podróżnika trudno było przekonać.

    Gdzieś w okolicach tego popołudnia dopłynęliśmy do wschodniego portu położonego niedaleko plaży – małego meksykańskiego półwyspu, na którym znajduje się miasto La Pesca, w pobliżu Soto la Marina. Po drugiej stronie przeszkody rzecznej i kilku równin obóz Gwardii przygotowywał zaopatrzenie dla procesji maszerujących żołnierzy, zwykle zorganizowanych w plutony, którzy opuszczali łodzie transportowe i szli długą, duszną drogą przez farmy i wioski w kierunku wzgórza, na którym siedzieli rebelianci.

    Chociaż duże grupy żołnierzy często przybywały na nieuzbrojonych łodziach, Katrina przez ostatnie pięć dni była domem dla kilku oddziałów, liczących w sumie cztery tuziny i jednego człowieka. Pozostali uzbrojeni na górnym pokładzie, a kilku marynarzy zostało poinstruowanych przez Duly'ego, aby monitorowali burty statku, gdy zbliżał się do doku.

    Fale przetaczały się pod nami, gdy na horyzoncie zbliżała się do przystani, osłaniając nas nad brzegiem morza maszyn wojennych. Statek osadzony po naszej lewej stronie po przekątnej miał na burcie insygnia Arkaiński Trifold, a na szczycie trójkolorowy, pociemniały od kantalupy trójkolorowy przy ostrym wietrze.

    „Wszystko jest takie samo, zauważyłem, „przepaść.

    — Tak — zgodził się. To jest. I nigdy się nie zmienia.

    Spojrzałem w jego stronę. „Będzie o wiele ciszej bez Straży biegającej po statku. Przynajmniej na kilka dni.

    Arthit tylko skinął głową i nie odezwał się ani słowem aż do dziesięciu minut później, kiedy opuścił ogrodzenie po tym, jak usłyszał swoje imię wołane w kierunku stacji. Należycie wyszedł na pokład i udzielił reprymendy trzem mężczyznom, którzy spędzili znaczną ilość czasu siedząc na ziemi, a ja uznałem to za znak, aby również odejść.

    Pomijając zbliżające się wybrzeże, moje popołudnie zaczęło się jak zwykle, co oznaczało wrzaski i odgłosy zagraconego sprzętu, podczas gdy ja szedłem w kierunku drugiego przedziału dla lekkiej maszynerii. Przedział napędowy wokół mnie buczał nieprzerwanie.

    Po przejściu przez mały korytarz, aby sprawdzić silniki odrzutowe, które pozostawały oddzielone jako sterowane przez mostek i tak naprawdę nie można ich zmieniać z samego pomieszczenia, zauważyłem cztery brzęczące żółte światła na suficie. Wtedy po raz pierwszy ustaliłem, że rozpoznałem ich wcześniej z pięćdziesiątego trzeciego, a nie z żadnego biura ani kompleksu wiertniczego, który odwiedziłem w ciągu ostatnich kilku lat - nawet ze szkoły. To był zwykły zbieg okoliczności.

    Ja i inny marynarz rozpoczęliśmy proces chłodzenia niektórych silników i zeszliśmy po schodach na dolne piętro, chociaż nie miałem celu kierowania się w stronę pokładu, dopóki nie zbadałem zainstalowanej wentylacji i nie naprawiłem niefortunnego wypadku w trzecim miejscu na powierzchni poniżej. Wydawało mi się, że słyszę fale wściekle rozbijające się o dolne piętro Katriny.

    Kilku inżynierów, wcześniej zajętych orientacją części komputera, opuściło pomieszczenie. Z ciekawością dokończyłam to, co zostało z mojej pracy, i poszłam za nimi, ponownie chwytając ramieniem drzwi, wypychając je na zewnątrz.

    Żywe słońce szczekało na moją twarz, rzucając jasny promień światła w moje źrenice, zmuszając je do zamknięcia. Kichnęłam odruchowo i odwróciłam się od blasku, chodząc po pokładzie ze spuszczoną głową. Robiło się późno, a moje mięśnie były zmęczone. Mój umysł również nie miał wytchnienia, ponieważ poczułem szybko zbliżający się ból ciasno zamknięty pod moim czołem.

    Z przedniego pokładu dobiegły odgłosy wrzasków, a ja zacząłem powoli chodzić, żeby zobaczyć, o co chodzi. Wkrótce złapałem się na tym, że biegnę przed tłumem czterech lub pięciu ciał, które generalnie, ale uparcie zmierzają w przeciwnym kierunku niż mój, formując i wygładzając pytanie, które już głęboko zakorzeniło się w moim sumieniu.

    Kiedy szedłem dalej w dół ambulatorium, a problem siedział w moim umyśle przez około minutę lub dwie, kilku innych mężczyzn szło w kierunku przeciwnym do mojego. Zidentyfikowałem jednolitość naszego stroju jako paradoksalną, choćby dlatego, że nie mogłem przyciągnąć uwagi żadnego z nich. Nazwiska na plakietkach przemknęły obok mnie, a odległe słowa nie nadawały więcej sensu tej sytuacji. Gdy tylko zobaczyłem zgromadzenie marynarzy stojących zniewagą Należycie, wiedziałem, że to jest pytanie dnia. Wkrótce jego niegdyś odległe krzyki zbliżyły się.

    „-siedemnaście przecinek jeden, to ostateczna miara" – zawołał na tyle głośno, by usłyszeli go mężczyźni z tyłu. „Żadnego poniżej ani powyżej, a oni łatwo odchodzą. To twoja praca.

    Wydawało się to trochę bezsensowne, dopóki nie zbliżyłem się na tyle szybko, by przyłożyć ucho do sprawy. Przeszukując głowy marynarzy, znalazłem jednego, który uznałem za znajomego w postaci Toma Evergreena; Żeglarz Evergreen.

    Był chudym chłopcem około sześciu stóp wzrostu, który zyskał poczucie przynależności jedynie po to, by nieumyślnie nosić to samo nazwisko, co wiekowy kapitan statku, pomimo oczywistego braku powiązań między nimi. Tom przybył z portów, podczas gdy kapitan spędził większość życia w Vista, na środkowym piętrze wiszącym nad Whitestock. W przeciwieństwie do kapitana zwykle wydzielał odrażający, ale całkowicie zamaskowany zapach.

    Próbując powstrzymać się od patrzenia bezpośrednio na Duly'ego, być może z powodu osobistego niesmaku, oczy Toma rozejrzały się po tłumie. W ten sposób mnie zauważył, idąc w jego stronę w oddali. Wyciągnąłem lekko rękę, na tyle, by pokazać marynarzowi, że rozpoznaję w nim człowieka i że moja pamięć nie grała jeszcze niemiło, ale na tyle adekwatnie, że mogłem ją zaniepokoić, jak gdyby ktoś oskarżył mnie o przerwanie . Na szczęście tak się nie stało i wkrótce stanąłem obok niego, nie mówiąc ani słowa. Duly śpiewał dalej.

    „I pokażemy im, co mamy – krzyczał – „jeden po drugim, jeden po drugim. Należycie rozejrzał się. „Kiedy rozpocznie się proces, nie będzie żadnych pytań, a każdy, kto ma pytanie, może opuścić pokład bez munduru i wędrować z naszymi rodakami w kierunku wzgórz. Będę zadowolony, jeśli ktoś z was zostanie potraktowany przez Strażnika – pokaże wam, jaka jest prawdziwa dyscyplina. Ale wy, chłopcy, tego nie wiecie.

    Jego truizm przybrał formę szczerego frazesu. Należycie powtarzał tę nudną narrację za każdym razem, gdy mężczyźni byli w widocznym niebezpieczeństwie braku szacunku lub nudy. Odbiegliśmy od tej samej misji.

    Naszą jedyną przerwą była czterdziestominutowa sytuacja awaryjna miesiąc wcześniej, w której uczestniczyły siły wroga w postaci sojuszniczego statku porwanego przez rebeliantów, kilka płomieni na pokładzie naszego własnego statku i błąd trasy, który rzekomo został naprawiony po zestrzeleniu wymiany ognia druga załoga.

    W świetle rutyny i zapomnienia o tym wszystkim, większość mężczyzn ponownie była przekonana, że przez resztę wycieczki będziemy przewozić strażników (na pokładzie statku nietransportowego). A kiedy taka desperacja wkroczyła w morale, zwłaszcza że meksykańskie porty pozostały nieruchome i niezmienne, a wieści z brzegu nie wydawały się nam miłe, stan umysłu i ogólne nastroje po drugiej stronie Katriny szybko by się zmieniły.

    Mężczyźni stali nieruchomo, słuchając cierpliwie tego, co pozostało ze słów Duly'ego, porównywanych i ograniczanych w ramach swoich ról.

    „Wszystkie kwestie logistyczne mają datę ważności teraz", powiedział z udawaną pogardą. Należycie obserwował zgromadzonych przed nim marynarzy uważnym wzrokiem.

    Niektórzy z nas spojrzeli na górny pokład, gdzie w peryferyjnym widoku zdumiało nas ukośne spojrzenie kilku przygotowanych ludzi. Wyglądało na to, że Straż miała swoje własne zadanie.

    „Pomimo naszych ostatnich niedociągnięć jest oczywiste, że nasza flota osiągnęła pozycję, w której stoi przed obciążeniem przekraczającym nasze możliwości – powiedział. „W każdym z was powinno powstać poczucie obowiązku, jeśli uda nam się przewieźć następne ładunki ludzi i zaopatrzenia, które będą miały decydujące znaczenie dla rozwoju spraw tutaj, w Tamaulipas. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, potraktuję to jako swój zaszczyt, informując was o postępach. Kapitan wygłasza uwagi na temat wagi tego zadania.

    Ludzie wokół nas rozbiegli się po tej okrągłej uwadze, a kilku marynarzy zaczęło się oddalać. Należycie też zniżył głos i zaczął mówić do stojącego obok funkcjonariusza ściszonym głosem, przypuszczalnie na pokrewny, poufny temat. W jednej chwili okazało się, że przemówienie, a wraz z nim potępienie, ustało. To było najdłuższe i najgłośniejsze do tej pory.

    – Wyraźnie krytyczny – wydawało mi się, że słyszę mamrotanie Toma. „Powinni postawić obok niego ludzkiego tłumacza, żebyśmy

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1