Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Benjamin Franklin: Radzi Jak Zyc W
Benjamin Franklin: Radzi Jak Zyc W
Benjamin Franklin: Radzi Jak Zyc W
Ebook290 pages2 hours

Benjamin Franklin: Radzi Jak Zyc W

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Benjamin Franklin Radzi JAK Zyc? [How to Live] by Romuald Roman (in Polish). Benjamin Franklin offers us more than inventions - a philosophy of the good life. Let this book open to my countrymen the depth of thoughts, optimism and advice on how to live according to the Wise Doctor.


A beautiful book, with 70 illustrations by No

LanguageJęzyk polski
Release dateNov 15, 2022
ISBN9798985750065
Benjamin Franklin: Radzi Jak Zyc W

Related to Benjamin Franklin

Related ebooks

Reviews for Benjamin Franklin

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Benjamin Franklin - Romuald Roman

    WSTĘP

    W żadnym miejscu nie mieszkałem jeszcze tak długo jak w Filadelfii. Ponad trzydzieści lat. Filadelfia stała się moim domem i przywykłem do myśli, że to jest moje miasto. Cieszę się błyskami słońca na szklanych ścianach wieżowców, serce bije mi mocniej, gdy myślę, że w prowincjonalnym budynku, dziś zwanym Independence Hall, zrodziła się niepodległość Ameryki i powstały idee, które zmieniły losy świata. Pamiętam o tym, że chodzę tymi samymi ulicami co tytani myśli i czynu: George Waszyngton, John Adams, Thomas Jefferson i najbliższy mi z nich – Doktor Benjamin Franklin.

    Nie ja jeden tak lubię Franklina. Turyści są nim wręcz zachwyceni. Spacerując ulicami starego miasta, mogą od czasu do czasu spotkać starszego pana w drucianych okularach i osiemnastowiecznym stroju, ochoczo opowiadającego im o wynalazkach Franklina. To któryś z pracowników parków narodowych, odgrywający dla przyjezdnych filadelfiijskiego Doktora. A oni, zaciekawieni, słuchają – szczęśliwi, że mogą porozmawiać i zrobić sobie z nim zdjęcie. Bo każdy Amerykanin ma słabość do Doktora Franklina, jak do dobrego, mądrego wujka, którego warto słuchać i…posłuchać się go. Bo Amerykanie są wdzięczni generałowi Waszyngtonowi, że jak jakiś nadczłowiek wygrał wojnę z Anglikami i utrzymał kraj

    w pierwszych, trudnych latach niepodległości, doceniają intelekt Jeffersona i konsekwencję Adamsa, ale najbarwniejszą postacią, najciekawszym człowiekiem i jedynym z nich, który bardziej nadaje się do przebywania pośród ludzi niż spoglądania na nich z wysokości postumentu spiżowego pomnika, jest Doktor Benjamin Franklin.

    A ja, im dłużej mieszkam w Filadelfii, gdzie na każdym kroku spotykam instytucje noszące jego imię, i im więcej czytam jego pism i podziwiam zawartą w nich mądrość, odwagę i ciekawość świata, tym bardziej cieszę się, że życie rzuciło mnie w miejsce, gdzie kiedyś żył Mądry Doktor. Był to bowiem człowiek nadzwyczajny, który stał się symbolem American dream (amerykańskiego marzenia). Czytałem o tym amerykańskim marzeniu w naiwnych opowiadaniach drukowanych w „Reader’s Digest". Były to opowieści o wygnanym z kraju młodym człowieku, który przyjeżdża do Ameryki goły i bosy, bez grosza i sam jak palec, po czym, dzięki swej pracy i przedsię- biorczości, zostaje milionerem i zakochuje się w nim najpiękniejsza aktorka z Hollywoodu, z którą żyje szczęśliwie przez następne siedemdziesiąt lat, w wolnych chwilach budując szpitale i przytułki dla biednych i oczyszczając Nowy Jork z mafii. Takich opowiastek jest co niemiara i różnią się od siebie tylko tym, że w jednej nasz bohater jest prześladowany za swą religię, a w innej za to, że uwiódł córkę hrabiego – ale zawsze mu się udaje. W ostatnich latach pojawiły się wersje, których bohaterem jest kobieta. Zakończenie – takie samo.

    Otóż Franklin zrealizował ten american dream już dwieście lat temu. Nie miał wykształcenia, uciekł z domu jako nastolatek z kilkoma drobniakami w kieszeni, ale wyszedł z biedy, a tym, co go utrzymywało na powierzchni, była wiara w samego siebie. Wiara, że rzetelna praca połączona z prawością charakteru i przedsiębiorczością przyniesie mu sukces w życiu. Jaki to był sukces? Trzydziestoletni Franklin był w Filadelfii uważany za jednego z country gentlemen, czyli za takiego, co nie musi pracować, by żyć na odpowiednim poziomie. Ale on pracował, tyle tylko, że robiąc to, co lubił robić i co uważał za słuszne. Był więc naukowcem i wynalazcą, uhonorowanym tytułami przez wiele uniwersytetów. Był też politykiem, którego zasługi dla powstania Stanów Zjednoczonych Ameryki stawiają go obok Waszyngtona, Jeffersona i Adamsa. Był wreszcie tym pisarzem, który dzięki wydawanemu przez trzydzieści lat Almanachowi Biednego Ryszarda wpłynął na kierunek zmian w społeczeństwie i nauczył rodaków, co w życiu popłaca, a co nie. Franklin, nie podpierając się religią, kształtował moralność Amerykanów, uczył pracy, oszczędności i przedsiębiorczości.

    A tymczasem dla większości Polaków Benjamin Franklin nadal jest tym miłym starszym panem, który puszczając latawce, wynalazł piorunochron. Franklin z latawcem, Archimedes wyskakujący z wanny z „Eureką!" na ustach, Kant sprawdzający, czy dobrze chodzi zegar na kościelnej wieży, i Sokrates wypijający kielich cykuty. Dalej zazwyczaj nie szukamy, bo i tak jesteśmy bardziej oczytani niż inne narody. No, może jeszcze niektórzy słyszeli, że Franklin podpisał Deklarację Niepodległości. I że nosił okulary. I futrzaną czapkę.

    Pokryte kurzem aforyzmy dziewiętnastowiecznych pisarzy i filozofów zapełniają biblioteczne półki. Dobre i to. Jak się chce te starocie poczytać, dostępne są polskie tłumaczenia. A Franklina

    (z wyjątkiem Autobiografii) nie przetłumaczono, więc prawie nikt go nie czyta.

    Chcę to zmienić.

    Niechże ta mała książeczka odkryje dla moich rodaków głębię myśli, optymizm i rady, jak żyć, Mądrego Doktora. A nuż go polubią i zaczną naśladować?

    Tłumaczyłem wybrane przez siebie fragmenty bez pedanterii tłumacza lingwisty (którym nie jestem), lecz po swojemu, tak jak piszę swoje książki, kierując się tylko tym, by dobrze się czytało i by oddać myśl, humor i intencje autora. Jest to mój wybór pism Franklina, niewielka część tego, co napisał, około dziesięć procent całości jego listów, esejów i naukowych dysertacji. Opuściłem nie tylko poważne polityczne i naukowe teksty, ale również te, które - moim zdaniem - nie byłyby zrozumiałe, ciekawe ani zabawne dla współczesnego czytelnika. Zostawiłem to, co sam najbardziej lubię, coś, co czyta się dobrze do poduszki. Listy i eseje Franklina przedstawiam w moim tłumaczeniu, nie podając oryginalnego tekstu. Za to aforyzmy i rymowanki podaję w obu językach. Te urokliwe, naiwne rymy częstochowskie stanowią dla tłumacza wielkie wyzwanie. Mnie powiedzonka Biednego Ryszarda podobają się ogromnie, bo autor jest mi uczuciowo bardzo bliski,

    a i umysł mam nieskomplikowany, prostoduszny. A inni? Nie wszyscy mają tyle samo co ja tolerancji do często powtarzającego się Franklina i nie wszystkich to samo rozbawia. Opuściłem więc szereg Franklinowskich powiedzonek, by nie drażnić i nie nudzić czytelników. Starałem się imitować styl autora: i tak na przykład rzeczowniki pisałem – tak jak on – dużą literą. Moim zdaniem dodaje to wiele uroku. Ale Franklin nie zawsze był konsekwentny i im późniejszy tekst, tym częściej rzeczowniki pisane są małą literą. Ani mi w głowie było, by go poprawiać. Starałem się również zachować interpunkcję oryginału, a w każdym razie próbowałem to robić, dopóki nie kolidowało to ze zrozumieniem tekstu. Wiem, że zawodowi tłumacze angliści będą załamywać ręce i wymyślać mi za niedokładności, że będą winić mnie, że nie daję wystarczającej liczby źródłowych odnośników, ale dużo sobie z tego nie robię. I Ty też, Czytelniku, jeśli bawią Cię próby złapania mnie na językowym niechlujstwie, spróbuj swoich sił w tłumaczeniu i prześlij mi swoją, lepszą od mojej, wersję tłumaczenia. Może kiedyś będzie drugie wydanie książki i zobaczysz w niej swoje nazwisko? Życzę miłej zabawy.

    Od czasu, gdy zacząłem interesować się postacią Benjamina Franklina przeczytałem kilkanaście książek, od ponad tysiącstronicowej edycji jego pism, aż po książeczki dla dzieci i kolekcję dowcipów. Te najważniejsze podaję w załączonej na końcu bibliografii. Jestem autorem wszystkich tłumaczeń z angielskiego i jeśli pedantyczni czytelnicy zapragną wygarnąć mi nieudolność, z pokorą przyjmę ich uwagi. Na swoją obronę powiem tylko, że moim celem nie było napisanie rozprawki naukowej, lecz książki, która uczy i bawi jedno-cześnie. Ani mi było w głowie pisać dla filologów i historyków. Widzę Moich Czytelników jako myślących, zainteresowanych historią i kulturą, a równocześnie szukających kompasu dla mądrego i prawego życia. Ja im daję ten życiowy kompas, a daję go w takiej formie, w której mądrości przeplatają się z humorem. Niezły rarytas! Możliwy tylko, gdy bohaterem książki jest Rubaszny Doktor z Filadelfii.

    No to do dzieła! Zacznę od historii rodzinnej.

    Z BOSTONU

    DO FILADELFII

    Boston 1706–1722

    Przodkowie Benjamina Franklina pochodzili z miejscowości Ecton w Anglii, gdzie przez co najmniej trzysta lat posiadali dwunastohektarowe gospodarstwo i kuźnię. Majątek ten był zawsze dziedziczony przez najstarszego syna, a młodsi musieli na własną rękę szukać szczęścia w rzemiośle. Ojciec Benjamina – Josiah – był takim najmłodszym synem, który nauczył się fachu farbiarza. Byłby pewnie w tym rzemiośle przepracował całe życie, gdyby nie strach, że kościół anglikański z powrotem pogodzi się z papieżem. Bo Josiah był zatwardziałym purytaninem, a purytanie postawili sobie za punkt honoru, by oczyścić religię z jakichkolwiek śladów papieskich herezji. W tym strachu, że katolicy mogą znowu powrócić i rządzić Anglią, młody farbiarz wyjechał w 1683 roku do Bostonu. A tam był już otoczony przez cztery tysiące bardzo religijnych mieszkańców o tych samych co on przekonaniach. Niestety w tym wielkim mieście (trzecie największe miasto Nowego Świata) zawód farbiarza nie miał przyszłości, bowiem purytańscy bostończycy ubierali się skromnie i na czarno. Nawet żony nie obrażały przyzwoitości bożej kolorowymi sukniami. Przywieziony z Anglii zawód nie miał więc zastosowania, ale zaradny emigrant wykorzystał specyfikę Bostonu, by się dorobić. W tym mieście – myślał ojciec Bena – ludzie zamiast strojów dla siebie kupują świece na ołtarze i do nocnego czytania Biblii. A czytają dużo, bowiem protestancka religia – w odróżnieniu od katolicyzmu – wręcz nakazywała czytanie Pisma Świętego po to, by stać się człowiekiem uczciwym, pracowitym i bogatym. Dziś, po latach, gdy martwimy się, że nie mamy protestanckiej etyki pracy – która przyniosła dobrobyt narodom Europy Zachodniej – zastanówmy się: czy jednym z powodów naszego zacofania było to, że Polacy nie tylko nie musieli czytać Biblii, ale wręcz nie wolno im było tego robić? Nas wychowało słowo mówione, nie pisane.

    Josiah Franklin przekwalifikował się więc z farbiarza jedwabiu na wytwórcę świec. A że w miarę przypływu pieniądza i ogłady obyczajów mydło stało się w Bostonie artykułem pierwszej potrzeby, rozszerzył asortyment produktów i wyspecjalizował się w zamienianiu śmierdzącego bydlęcego tłuszczu w modne kostki mydła. Interes szedł znakomicie. Josiah pracował w dzień i w nocy. Dzienną pracą dorobił się pieniędzy i nowego domu, nocną – gromadki czternastu dzieci. Urodzony w 1706 roku Benjamin był jego najmłodszym synem i jako taki, podobnie jak ojciec, nie miał żadnych szans na odziedziczenie rodzinnego majątku.

    Odziedziczył za to dobre geny. Pomimo że był najmłodszy, wyróżniał się zdolnościami, ciekawością świata i zapałem. Gdy ojciec to dostrzegł, wysłał ośmioletniego chłopca do szkoły przygotowującej młodzież do pójścia na Harvard. W ciągu pierwszego roku Ben uczył się tak szybko, że przeniesiono go do wyższej klasy, po czym ojciec doszedł do wniosku, że szkoła zbyt wiele kosztuje, i… przeniósł chłopca do tańszej. Tam zamiast łaciny uczono pisania i arytmetyki Podobnie jak poprzednio Ben wyróżnił się doskonałymi wynikami (no, może rachunki szły mu trochę gorzej), jednak po raz drugi oszczędny ojciec pożałował wydatków i po roku wziął syna do domu. Tak to Doktor Franklin chodził do szkoły raptem przez dwa lata, a nazywanie go doktorem było hołdem dla jego mądrości i jego wynalazków, a nie dowodem ukończenia uniwersytetu. Pierwszy tytuł doktora honoris causa otrzymał dopiero w wieku pięćdziesięciu trzech lat od Uniwersytetu Świętego Andrzeja w Szkocji.

    Po zabraniu Bena ze szkoły Josiah poszedł z dziesięcioletnim synem zwiedzać zakłady rzemieślnicze, by dać mu szansę wyboru przyszłego zawodu. Benowi najbardziej podobał się warsztat wytwórcy sztućców i noży, lecz opłata za przyjęcie go do tego terminu znowu była dla ojca zbyt wygórowana, więc Josiah Franklin wymyślił, że umieści syna w takim miejscu, gdzie nie będzie musiał nic płacić - u brata Benjamina. I tak oto po zwiedzeniu różnych zakładów rzemieślniczych najmłodszy z Franklinów został umieszczony w zakładzie swego starszego brata Jamesa, który był drukarzem. James, podobnie jak ojciec, myślał o pieniądzach i zażądał, aby okres praktyki Bena wynosił aż dziewięć lat zamiast zwyczajowych sześciu. Chciał jak najdłużej eksploatować przyuczonego do zawodu pomocnika, a najmłodszy z Franklinów nie miał nic do powiedzenia. Tyle już razy rzucano nim z kąta w kąt, że nic go nie dziwiło.

    I zaczął terminować.

    Okazało się, że praca w drukarni miała wiele plusów. Przenoszenie i układanie ciężkich matryc i ról papieru wzmacniało chłopcu mięśnie. Czytanie i poprawianie tekstu (drukarz był w tamtych czasach edytorem, korektorem, a częstokroć i współautorem) doskonaliło wiedzę literacką. Rozmowy z mądrymi, bogatymi klientami drukarni uczyły manier i rozwijały kontakty. Czasem prowadziły nawet do wypożyczania książek z prywatnych zbiorów osób odwiedzających zakład Jamesa. Ten dostęp do książek i zapał do nocnego czytania ukształtował późniejszego Benjamina Franklina. Chłopak czytał po nocach to, co wydrukował w dzień, a po przeczytaniu natychmiast odnosił książki do drukarni, nic nie mówiąc bratu, że „wypożyczył je sobie na kilka godzin. Obok tych „wypożyczanych książek przeczytał również wszystkie książki posiadane przez ojca: Żywoty Plutarcha, przemyślenia Daniela Defoe i kilka książek z purytańskimi kazaniami. Wiemy też z jego wspomnień, że jako dwunastolatek próbował rozgryźć filozofię Johna Locke’a, uczył się starożytnej historii od Ksenofonta, poznawał poezję Johna Bunyana i eseje współczesnych świeckich filozofów. Zaczerpnięte z książek ideały pobudziły go do tego, by samemu coś napisać i zobaczyć, jak też to wygląda, gdy własne myśli ukazują się drukiem.

    Okazją stało się to, że w 1721 roku James, obok drukowania książek i ogłoszeń, rozpoczął wydawanie własnej gazety pod tytułem „The New-England Courant („Aktualności Nowej Anglii)¹. Była to pierwsza w Ameryce gazeta, w której – ponieważ trudno było o nowe wiadomości – znajdowały się eseje literackie i pełne humoru listy czytelników wymyślane przez Jamesa Franklina. Taki to był wtedy zwyczaj, że jeśli do gazety nikt nie pisał, redaktor próbował „rozruszać" wymianę myśli i tworzył fikcyjną postać, po czym pod jej imieniem pisał list na kontrowersyjny temat. Najczęściej się udawało. A gdy

    nie -pisał następny i następny

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1