Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Dziedzictwo Stonehenge
Dziedzictwo Stonehenge
Dziedzictwo Stonehenge
Ebook520 pages5 hours

Dziedzictwo Stonehenge

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Osiem dni przed letnim przesileniem pod jedną z największych europejskich budowli megalitycznych dochodzi do brutalnego mordu. Na oczach tłumu tajemniczych zakapturzonych postaci ginie mężczyzna w niewyobrażalnych męczarniach. Kilka godzin później światowej sławy poszukiwacz skarbów odbiera sobie życie, zostawiając synowi, młodemu archeologowi, tajemniczy list z zaszyfrowaną wiadomością. Przy pomocy nieustraszonej policjantki hrabstwa Wiltshire mężczyzna odkrywa wkrótce istnienie tajnej organizacji, od tysięcy lat związanej ze Stonehenge. Okazuje się, że jej charyzmatyczny i bezlitosny przywódca nie cofnie się nawet przed ofiarą z ludzi, byle odkryć zaklętą w kamieniach tajemnicę.
LanguageJęzyk polski
PublisherSkinnbok
Release dateJun 7, 2023
ISBN9789979645993

Read more from Sam Christer

Related to Dziedzictwo Stonehenge

Related ebooks

Reviews for Dziedzictwo Stonehenge

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Dziedzictwo Stonehenge - Sam Christer

    PL-Dziedzictwo-Stonehenge_ebook

    DZIEDZICTWO STONEHENGE

    Dziedzictwo Stonehenge

    © Sam Christer 2011

    © Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2023

    Tytuł oryginału: The Stonehenge Legacy

    ISBN: 978-9979-64-599-3

    Mojemu synowi Elliottowi w jego ostatnim roku liceum.

    Jestem dumny z tego, czego dokonałeś i jak tego dokonałeś.

    CZĘŚĆ PIERWSZA

    CZĘŚĆ PIERWSZA

    Kamienie są wspaniałe

    I mają magiczną moc.

    Chorzy do nich jeżdżą

    I je obmywają

    A wraz z wodą odchodzi ich choroba.

    Laghamon

    1

    NÓW, NIEDZIELA, 13 CZERWCA

    STONEHENGE

    KŁĘBY NOCNEJ MGŁY TOCZĄ SIĘ JAK BIEGACZE PUSTYNNE. Na płaskich, ciągnących się kilometrami polach hrabstwa Wiltshire zakapturzeni Patrzący wznoszą oczy ku niebu, by rozpoznać na nim pierwszy przebłysk ledwie widocznego srebrzystego sierpa. Jest nów, widać jedynie cień dziewiczej bieli pod ciężkim welonem czarnego aksamitu nieba.

    Na horyzoncie blada twarz obraca się pod kapturem. Stara dłoń unosi pochodnię. Patrzący wymieniają ciche pospieszne słowa. Ofiara jest przygotowana. Odbyła przepisowy post. Siedem dni bez jedzenia. Bez światła, bez dźwięku, bez dotyku, bez zapachu. Jej ciało zostało oczyszczone z wszelkich nieczystości. Jej zmysły wyostrzyły się. Jest skupiona na swoim losie.

    Patrzący są ubrani w ręcznie tkane szaty związane sznurem uplecionym z naturalnych włókien, na nogach mają buty z twardej skóry. Tak ubierali się starożytni, twórcy Bractwa.

    Czyściciele zdejmują z mężczyzny brudne odzienie. Opuści ten świat tak, jak na niego przyszedł. Zsuwają z jego palca pierścień. Ściągają zegarek z jego ręki. A z szyi srebrny łańcuszek z symbolem jakiegoś fałszywego boga.

    Niosą go, opierającego się z całych sił, do rzeki i zanurzają go w wodzie. Zimna woda wlewa się do jego ust, pieni się w jego płucach. Mężczyzna walczy jak schwytana na wędkę ryba, próbuje wyrwać się z ich rąk i uciec wraz z szybkim nurtem.

    Ale tak się nie stanie.

    Kiedy zostaje oczyszczony, wyciągają go, plującego, na brzeg. Nosiciele rzucają się na niego i przywiązują go pasami kory do noszy z sosnowego drzewa, szlachetnego drzewa, które towarzyszy im od epoki lodowcowej. Unoszą go wysoko na ramionach. Niosą go jak dumni i kochający krewni trumnę ze zwłokami ukochanego brata. Jest dla nich cenny.

    Idą daleko — prawie cztery kilometry. Na południe od starożytnego obozowiska Durrington. Ku wielkiej alei, gdzie stoją ogromne, czterdziestotonowe bloki piaskowca.

    Nosiciele nie skarżą się. Znają ból, jaki cierpieli ich przodkowie, przenosząc te ogromne głazy na odległość setek kilometrów. Astroarchitekci przemierzyli wzgórza i doliny, przekroczyli wzburzone morze. Rogami jeleni i łopatami z kości wołów wykopali rowy tam, gdzie teraz jest krąg. Za Nosicielami idą Podążający. Sami mężczyźni. Wszyscy ubrani identycznie, w szorstkie brązowe szaty z kapturem. Przybyli z całej Brytanii i Europy, z całego świata. Gdyż dziś w nocy złożona zostanie pierwsza ofiara nowego Mistrza Kręgu. Zaległa ofiara dla bogów. Taka, która odnowi duchową moc kamieni.

    Nosiciele zatrzymują się przy Kamieniu Słońca, wielkim piaskowcu, który jest domem Boga Nieba. Wszystko w porównaniu z nim wydaje się małe, wyjąwszy ogromne kamienie stojące osiemdziesiąt metrów dalej.

    Pośrodku megalitycznej bramy migocze ognisko, a jego płonące palce sięgają księżyca i oświetlają wznoszącego w górę ręce Mistrza Kręgu. Zamiera w tym geście, a potem zatacza rękami łuk, wtłaczając na powrót energię w niewidzialną ścianę wznoszącą się między nim a podkową z wielkich trylitów.

    — Wielcy bogowie, czuję waszą obecność. Matko Ziemio, najbardziej odwieczna, Ojcze Niebieski, najwyższy z najwyższych, zebraliśmy się tu, by was czcić i klękać w waszej obecności.

    Tajne bractwo zakapturzonych postaci w milczeniu osuwa się na kolana.

    — My, wasze posłuszne dzieci, Podążający za Najświętszymi, zebraliśmy się tu, gdzie leżą kości naszych przodków, by oddać wam cześć i okazać nasze oddanie.

    Mistrz klaszcze, a potem trzyma dłonie złożone jak do modlitwy wysoko nad głową. Jego palce celują w niebo. Nosiciele podnoszą się z kolan. Jeszcze raz unoszą na ramionach nagiego młodego mężczyznę przywiązanego do prymitywnych noszy.

    — Dziękujemy wam, o wielcy bogowie, którzy opiekujecie się nami i nam błogosławicie. Składamy wam tę ofiarę, z szacunku dla was i zwyczajów naszych przodków.

    Nosiciele rozpoczynają ostatnią wędrówkę między wielkimi kamiennymi lukami ku miejscu składania ofiar na linii przesilenia.

    Kamień Ofiarny.

    Kładą młodego mężczyznę na długiej szarej płycie. Mistrz Kręgu patrzy na niego i opuszcza złączone dłonie, by dotknąć czoła ofiary. Nie boi się spojrzeć w przerażone niebieskie oczy. Potrafi wygnać z siebie wszelkie współczucie. Niczym król, który skazuje na wygnanie zdrajcę.

    Powoli okrąża złączonymi dłońmi twarz ofiary, powtarzając słowa rytuału.

    — W imię naszych ojców, naszych matek, naszych obrońców i naszych nauczycieli, odpuszczamy ci twoje ziemskie grzechy i poprzez ofiarę z życia oczyszczamy twego ducha i przyspieszamy twoją podróż do wiecznego raju.

    Dopiero teraz Mistrz Kręgu rozplata dłonie. Rozkłada szeroko ręce. Połowa jego sylwetki oświetlona jest białym blaskiem niewidocznego księżyca. Jego sylwetka na tle wielkich kamieni przybiera kształt krzyża.

    W jego wyciągnięte dłonie Nosiciele wkładają święte narzędzia. Mistrz Kręgu ściska je, obejmuje palcami gładkie drewniane rękojeści, wyrzeźbione wiele wieków temu.

    Pierwsza krzemienna siekierka uderza w głowę ofiary.

    Potem druga.

    I znowu pierwsza.

    Ciosy spadają, póki głowa nie jest rozłupana jak skorupka jajka. Wraz ze śmiercią ofiary rozlega się triumfalny okrzyk zebranych. Mistrz cofa się, rozkładając szeroko ramiona, by wszyscy mogli zobaczyć ofiarną krew na jego szatach i rękach.

    — Tak jak przelewaliście krew i łamaliście kości, by zbudować ten boski portal, my również przelaliśmy krew i łamaliśmy kości ku waszej czci.

    Jeden po drugim Podążający podchodzą do kamienia. Zanurzają palce w krwi ofiary, kreślą nią znak na czołach. Potem podchodzą do trylitów i całują je.

    Pobłogosławieni i okrwawieni kłaniają się i w milczeniu znikają wśród ciemnych pól hrabstwa Wiltshire.

    2

    PORANEK

    TOLLARD ROYAL, CRANBORNE CHASE, SALISBURY

    PROFESOR NATHANIEL CHASE SIEDZI ZA BIURKIEM W WYŁOŻONYM dębową boazerią gabinecie w swojej siedemnastowiecznej wiejskiej rezydencji i przez okno obserwuje, jak świt zmienia się w letni wschód słońca. Nigdy jeszcze nie przeoczył tej codziennej bitwy.

    Kolorowy bażant kroczy dumnie przez trawnik w pierwszym świetle poranka po mokrej od rosy trawie. Za nim idą szare samice, udają brak zainteresowania i dziobią wypełnione łojem skorupy kokosa, wyłożone przez ogrodnika.

    Samiec dumnie rozkłada skrzydła, tworząc opalizującą pelerynę. Jego głowa i szyja są jaskrawozielone, a podgardle i policzki połyskują fioletem. Charakterystyczna biała obroża na szyi nadaje mu wygląd kapłana, a jego głowa i dziób są w kolorze głębokiej czerwieni. Ubarwienie ptaka jest zbyt jaskrawe — to jakaś mutacja normalnego upierzenia. Profesor przygląda mu się uważnie i dochodzi do wniosku, że kilka pokoleń temu jego przodkowie skrzyżowali się z rzadkim bażantem pstrym.

    Chase to człowiek sukcesu. Jego osiągnięcia są większe niż te, o jakich marzą zwykli ludzie. Wspaniały naukowiec, uznawany za jeden z najwybitniejszych umysłów Cambridge. Jego książki poświęcone archeologii i historii sztuki sprzedają się na całym świecie, a kupują je nie tylko ci, którzy muszą się z nich uczyć. Ale jego wielka fortuna i wyrafinowany, luksusowy styl życia nie są efektem ubocznym jego sukcesów naukowych. Porzucił Cambridge wiele lat temu i zajął się tropieniem, identyfikowaniem, kupowaniem i sprzedawaniem rzadkich dzieł sztuki na świecie. Dzięki temu zyskał stałe miejsce na liście najbogatszych ludzi świata i reputację rabusia grobów.

    Teraz ma sześćdziesiąt lat. Zdejmuje okulary w brązowej oprawie i kładzie je na zabytkowym biurku. Sprawa jest pilna, ale może zaczekać, póki na zewnątrz nie skończy się widowisko.

    Skromny harem bażanta przestaje się pożywiać i obdarza samca uwagą, jakiej on się domaga. Ptak rozpoczyna krótki, przerywany taniec i prowadzi niepozorne samice w kierunku wypielęgnowanego żywopłotu z ligustru. Chase bierze małą lornetkę, którą trzyma przy oknie. Początkowo widzi tylko szaroniebieskie niebo. Przesuwa przyrząd w dół i pole widzenia wypełniają zamazane ptaki. Ustawia ostrość, aż wszystko staje się wyraźne. Samiec jest teraz otoczony przez samice — wybucha świergotliwą pieśnią, wskazującą na zadowolenie. Po prawej stronie u stóp żywopłotu widać płytkie gniazdo.

    Chase jest człowiekiem wrażliwym, przepełniają go uczucia. Widowisko za oknem ujmuje go tak bardzo, że jego oczy wypełniają łzy. Samiec wśród podziwiających go samic, w szczytowej formie, wibrujący kolorami i potencją, gotów założyć rodzinę. Pamięta takie dni.To uczucie.To ciepło.

    Wszystko minęło.

    We wnętrzu wielkiego domu nie ma żadnych zdjęć jego zmarłej żony Marie. Ani jego syna Gideona, który zerwał z nim wszelkie kontakty. Dom jest pusty. Dni, kiedy puszył się jak ten bażant za oknem, dawno przeminęły.

    Odkłada lornetkę na parapet i wraca do pracy. Podnosi wieczne pióro z limitowanej serii Pelikan Caelum i waży je w dłoni. Jedno z zaledwie pięciuset osiemdziesięciu, jakie wyprodukowano dla upamiętnienia liczącej pięćdziesiąt osiem milionów kilometrów orbity, po jakiej Merkury obiega Słońce. Astronomia odgrywa ważną rolę w życiu Nathaniela Chase’a. Zbyt ważną, dochodzi do wniosku.

    Zanurza czubek pióra w mosiężnym kałamarzu, napełnia je atramentem i wraca do pracy.

    Godzinę zajmuje mu pisanie na cienkim drogim papierze z własnym znakiem wodnym. Uważnie czyta każde ukończone zdanie i rozważa wpływ, jaki wywrze ono na czytelnika. Osusza pismo bibułką, składa papier na trzy części, umieszcza go w kopercie, po czym ją lakuje — przykłada osobistą pieczęć. Ceremoniał to ważna sprawa. Szczególnie dzisiaj.

    Kładzie list na środku wielkiego biurka i opiera się wygodnie w fotelu, równocześnie smutny i pełen ulgi, że już skończył.

    Słońce wisi teraz nad sadem na końcu ogrodu. Innego dnia poszedłby na spacer po posiadłości, być może zjadł lunch w letnim domku, obserwując życie kipiące w ogrodach, a potem zdrzemnąłby się po południu. Innego dnia.

    Otwiera dolną szufladę biurka i patrzy na to, co w niej leży. Potem zdeterminowany jednym ruchem wyjmuje rewolwer z czasów pierwszej wojny światowej, przykłada do skroni i pociąga za spust.

    Za pochlapanym krwią oknem bażant krzyczy i podrywa się w szare niebo.

    3

    NASTĘPNEGO DNIA

    UNIWERSYTET CAMBRIDGE

    GIDEON CHASE DELIKATNIE ODKŁADA SŁUCHAWKĘ TELEFONU i patrzy niewidzącym wzrokiem w ścianę swojego gabinetu. Przeglądał właśnie raporty z wykopalisk w megalitycznej świątyni na Malcie.

    Policjantka, która z nim rozmawiała, wyraziła się bardzo jasno.

    — Pański ojciec nie żyje. Zastrzelił się.

    Po prostu trudno byłoby powiedzieć to bardziej wprost. Żadnych zbędnych ozdobników. Żadnych eufemizmów. Słowa jak cios prosto w splot słoneczny, odbierający dech w piersiach. Rzecz jasna wtrąciła gdzieś jakieś „przykro mi" i coś w rodzaju kondolencji, ale wówczas już mózg tego zdolnego dwudziestoośmioletniego przyszłego profesora zdążył się odciąć od rzeczywistości.

    Ojciec. Nie żyje. Zastrzelił się.

    Trzy proste stwierdzenia składające się na ogromny obraz. Jedyne co zdołał z siebie wydusić w odpowiedzi to: „Och. Poprosił ją, żeby powtórzyła wszystko jeszcze raz, żeby mieć pewność, że się nie przesłyszał. Nie, nie przesłyszał się. Po prostu tak go to oszołomiło, że nie był w stanie wykrztusić nic prócz tego „Och.

    Od lat się do siebie nie odzywali. Po najgorszej z ich kłótni Gideon wypadł z domu i przysiągł sobie, że nigdy więcej nie będzie rozmawiał z tym starym kozłem. I wcale nie było mu trudno dotrzymać słowa.

    Samobójstwo.

    Szok. Stary przez całe życie ględził o odwadze, śmiałości, pozytywnym myśleniu. Co mogłoby być większym tchórzostwem niż palnięcie sobie w łeb? Gideon krzywi się. Boże, to musiało strasznie wyglądać.

    Krąży po swoim małym gabinecie, nadal oszołomiony. Policjantka chce, żeby przyjechał do Wiltshire i odpowiedział na kilka pytań. Pomógł wyjaśnić niewiadome. Ale on nie jest nawet pewien, czy zdoła odszukać drogę do wyjścia, nie wspominając już o Devizes.

    Jak kostki domina przewracają się jego wspomnienia z dzieciństwa. Wielka choinka.Topniejący bałwan na frontowym trawniku. Mały Gideon zbiegający w piżamie na dół, żeby rozpakować prezenty. Ojciec bawiący się z nim, kiedy matka przygotowuje tyle jedzenia, że starczyłoby dla całej wioski. Pamięta, jak się całują pod jemiołą, a on ściska ich za nogi, aż biorą go na ręce między siebie. Potem nadchodzi cios. Jako sześciolatek przeżywa ból po stracie matki. Cisza cmentarza. Pustka w domu. Zmiana zachodząca w ojcu. Samotność w szkole z internatem.

    Ma o czym myśleć podczas podróży na południe, do Wiltshire, hrabstwa gdzie urodziła się jego matka, miejsca, które zawsze z miłością nazywała „ziemią Thomasa Hardy ego".

    4

    WILTSHIRE

    NIEWIELU WIE O ISTNIENIU TEGO MIEJSCA. TAJEMNY LABIRYNT z kamienia, olbrzymia budowla wzniesiona przez prehistorycznych architektów. Wstęp do niego mają tylko ci, którzy przeszli inicjację.

    Sanktuarium to cud, który niewielu ma prawo oglądać. Jest wielkie jak katedra, a jednak z zewnątrz to tylko wypukłość na polu, trudna do zauważenia. Ten klejnot starożytnej cywilizacji, dzieło ludzi, których umiejętności zaskakują największe współczesne umysły, kryje się pod ziemią.

    Zbudowano je trzy tysiące lat przed Chrystusem. Jest tak stare, olbrzymie i niewiarygodne jak Wielka Piramida w Gizie.

    W podziemnej krypcie spoczywają architekci, którzy wznieśli Stonehenge i to Sanktuarium. Ich kości złożono wśród ponad dwóch milionów bloków skalnych. Piramida w Gizie jest niemal idealnym ostrosłupem, a Sanktuarium to niemal idealna półkula, olbrzymia kopuła, zimny księżyc przecięty na pół.

    W Pasażu Zejściowym rozlegają się kroki, brzmią tak, jakby w ogromnych komnatach padał deszcz. W blasku świec zapalonych w Mniejszej Sali zbiera się Wewnętrzny Krąg. Jest ich pięciu, reprezentują każdy z pięciu ogromnych trylitów w wewnętrznym kręgu Stonehenge. Wszyscy mają na sobie szaty z kapturami; to oznaka szacunku dla minionych pokoleń, które poświęciły życie, by stworzyć to święte miejsce.

    Podczas inicjacji Podążający otrzymują nowe miano, nazwę konstelacji, która zaczyna się na tę samą literę co ich pierwsze imię. To kolejna stara tradycja, echo epoki, kiedy całym światem rządziły gwiazdy.

    Smokjest wysoki, tęgi i emanuje siłą. Jest też najstarszy. Strażnik Wewnętrznego Kręgu. Jego imię wywodzi się od konstelacji, w której skład trzy tysiące lat temu wchodziła najważniejsza gwiazda półkuli północnej.

    — Co powiedzieli? — Pod kapturem błyskają białe, idealnie równe zęby. — Co zamierzają zrobić?

    „Oni" to policja Wiltshire, najstarsza policja hrabstwa w całym kraju.

    Gołąb, najgrubszy z nich, mężczyzna po pięćdziesiątce, odpowiada.

    — Zastrzelił się.

    Mucha w zamyśleniu krąży po sali, a świece rzucają na ściany za nim widmowe cienie. Choć jest z nich najmłodszy, jego osobowość dominuje w komnacie.

    — Nie spodziewałem się, że to zrobi. Był bardzo oddany sprawie, tak jak my.

    — Był tchórzem — warczy Smok. — Wiedział, czego od niego oczekujemy.

    Gołąb ignoruje ten wybuch.

    — To będzie dla nas problem.

    Smok zbliża się do niego.

    — Potrafię czytać znaki równie dobrze jak ty. Mamy dość czasu, by przetrwać tę burzę, nim nadejdzie czas świętego połączenia.

    — Zostawił list — uściśla Gołąb. — Kruk zna osobę, która prowadzi śledztwo. Zostawił wiadomość dla syna.

    — Syna? — Smok pogrąża się w myślach, odnajduje niewyraźne wspomnienie. Nathaniel z dzieckiem, chudym chłopakiem z szopą czarnych włosów. — Zapomniałem, że miał syna. Został wykładowcą w Oksfordzie?

    — W Cambridge. Teraz przyjedzie do domu — Gołąb zwraca uwagę na implikacje. — Do domu ojca. Kto wie, co tam znajdzie.

    Smok marszczy brwi i wpatruje się nieruchomym wzrokiem w Muchę.

    — Zrób, co trzeba. Wszyscy mieliśmy wysokie mniemanie o naszym bracie. Za życia był naszym największym sprzymierzeńcem. Musimy dopilnować, żeby po śmierci nie zmienił się w naszego najgorszego wroga.

    5

    STONEHENGE

    WIECZORNA MGŁA SPOWIJA PODSTAWĘ KAMIENI, W MORZU CHMUR powstaje archipelag. Dla kierowców przemykających obok samochodów to dodatkowa atrakcja, ale dla Podążających to znacznie więcej.

    Zapada półmrok. L’heure bleue. Święty półmrok, który pojawia się dwa razy na dobę jako brzask pomiędzy nocą a świtem oraz zmierzch pomiędzy zachodem słońca a nocą. Światło i mrok są wówczas w równowadze, a duchy ukrytego świata odnajdują swoją kruchą harmonię.

    Mistrz Kręgu wie. Wie, że najpierw nadchodzi zmierzch nawigacyjny, kiedy to słońce znajduje się sześć do dwunastu stopni poniżej horyzontu, a żeglarze uzyskują pierwsze odczyty położenia gwiazd. Potem następuje zmierzch astronomiczny, a słońce znajduje się wtedy między dwunastym a osiemnastym stopniem poniżej horyzontu.

    Stopnie. Geometria. Pozycja słońca. Święty trójkąt, o którym wiedzę ludzie tacy jak on przekazują z pokolenia na pokolenie. Stonehenge nie istniałby bez nich. Jego położenie nie jest przypadkowe. Obliczyli je najwięksi ze starożytnych augurów i astronomów, zaplanowały je najbystrzejsze z umysłów. Precyzja jego budowy jest tak wielka, że jego ukończenie zabrało ponad pięćset lat.

    A teraz, ponad cztery tysiąclecia później, Podążający z równie wielkim oddaniem o niego dbają.

    Mistrz Kręgu zajmuje swoją pozycję dokładnie w chwili, gdy zmierzch nawigacyjny przechodzi w zmierzch astronomiczny. Stoi tak nieruchomo jak otaczający go żołnierze z piaskowca, strzegąc, chroniąc.

    Jest sam.

    Jak starożytny haruspik czeka cierpliwie na bogów.

    I wkrótce, wśród cichego szmeru głosów, przemawiają do niego. Przyjmuje ich mądrość i wie teraz, co ma czynić. Przestanie się martwić samobójstwem profesora, a zacznie się martwić jego synem. Sprawdzi, czy ofiara miała odpowiedni pogrzeb — byłoby katastrofą, gdyby szczątki pozostały odsłonięte. A przede wszystkim dopilnuje, by dopełnił się kolejny etap odnowy.

    Ceremonia musi zostać ukończona.

    Mleczna mgła ścieli się wokół jego nóg. W cudownym półświetle kamienie ożywają. Złudzenie wzrokowe? Trompe d’ œil? Nie, wcale tak nie myśli. Cieniutki sierp księżyca w nowiu jest niewidoczny dla nieuczonych oczu, ale dla takich astronomów jak on stanowi drogowskaz we wszechświecie. Na bezkresie nieba rozwijają się gwiezdne mapy, pojawiają się niebieskie kręgi. Każdy atom jego ciała wyczuwa złożoność przejścia słońca od Beltane ku przesileniu letniemu.

    Siedem dni do solstitium — chwili, kiedy słońce staje nieruchomo. Uwaga wszystkich skupi się na świcie, choć tak naprawdę ważne jest to, co nastąpi po nim.

    Minie pięć dni od przesilenia i w żyznym wieczornym zmierzchu mistycznego wieczoru zaświeci pierwsza pełnia po solstitium. Czas odnowy. Wtedy będzie musiał powrócić do Najświętszych i dokończyć to, co zaczął.

    Niebo ciemnieje. Mistrz szuka wzrokiem Polaris, Gwiazdy Polarnej, Gwiazdy Przewodniej, najjaśniejszego światła w konstelacji Ursae Minoris. Najbliższe światło boskości na biegunie niebios. Jego oczy padają na czarną kurtynę nieba, na prehistoryczną ziemię, na Kamień Ofiarny. Wzdryga się, kiedy słyszy polecenie Najświętszych.

    Bogowie nie będą tolerować porażki.

    6

    DEVIZES, KWATERA GŁÓWNA POLICJI HRABSTWA WILTSHIRE

    KOMISARZ WYDZIAŁU ŚLEDCZEGO MEGAN BAKER CHCE JUŻ zapomnieć o tym dniu, choć jeszcze długo się on nie skończy. Jest chuda jak szczapa, ma trzydzieści jeden lat i chore dziecko w domu, ale nie ma męża, który by jej pomógł, ponieważ go wykopała. Ma również koszmarną szefową, która ubrała ją w to paskudne samobójstwo. Więc musi zostać w pracy do późna, żeby spotkać się osobiście z pogrążonym w żałobie synem samobójcy. To plus niezapłacone rachunki, które coraz bardziej wypychają jej torebkę, wystarczą za pretekst, żeby znów zacząć palić. Ale nie zaczyna.

    Rodzice obiecali, że wezmą Sammy — zawsze ją biorą i to nigdy nie jest „problem", o ile nie uważa się za problem protekcjonalnego wykładu i pełnych nagany spojrzeń, kiedy odbiera się chorą czteroletnią córkę kilka godzin później, niż się obiecało.

    Ale Megan nie zamierza się poddawać. Zawsze chciała być policjantką. I nadal — mimo nieudanego małżeństwa — właśnie tego chce.

    Filiżanka kawy i kilka kawałków gumy do żucia odpędzają tęsknotę za nikotyną. Zaczyna dzwonić jej komórka, więc patrzy na wyświetlacz. ZS — skrót od Zdradliwy Sukinsyn. Nie mogła się zmusić, żeby wpisać na listę kontaktów imię i nazwisko byłego męża. Określenie Zdradliwy Sukinsyn wydało jej się bardziej odpowiednie. Jest komisarzem w innym wydziale, ale ich ścieżki nadal się krzyżują. Za często. W pracy i podczas bolesnych dla niej jego odwiedzin u dziecka.

    ZS nie godzi się na stale pory wizyt. O, nie. To by kolidowało z jego przerżnę-wszystko-co-się-rusza stylem życia. Oczekuje, że będzie mu wolno zobaczyć się z Sammy za każdym razem, jak najdzie go ochota. A to naprawdę niesprawiedliwe. I w stosunku do ich córki, i w stosunku do niej.

    Opanowuje przemożne pragnienie, żeby rąbnąć komórką w ścianę. Bierze ją z biurka na sekundę przed włączeniem się poczty głosowej.

    — Tak? — warczy.

    ZS nie ma czasu na uprzejmości.

    — Dlaczego mi nie powiedziałaś, że Sammy jest chora?

    — Ma gorączkę, to wszystko. Nic jej nie będzie.

    — Nagle jesteś lekarzem?

    — A ty rodzicem?

    Ciężkie westchnienie w słuchawce.

    — Meg, martwię się o swoją córkę. Krzyczysz na mnie, jak nie dzwonię, a teraz krzyczysz na mnie, że dzwonię.

    Megan liczy w myślach do dziesięciu. Udaje jej się wreszcie wypluć jego imię.

    — Ken, Sammy nic nie jest. Dzieci ciągle łapią na placu zabaw jakieś wirusy. Ma wysoką gorączkę i w nocy trochę wymiotowała, to wszystko.

    — Ale to nie odra czy coś takiego?

    — Nie — Megan nagle ogarniają wątpliwości. — Nie sądzę. Mama z nią jest, nie ma powodu do zmartwień.

    — Ty powinnaś z nią być. Kiedy mała dziewczynka jest chora, chce być z mamą, a nie z babcią.

    — Wypchaj się, Ken. — Rozłącza się i czuje, jak wali jej serce. Zawsze jej to robi. Nakręcają. Doprowadza do furii.

    Dzwoni telefon na biurku, a Megan o mały włos nie wyskakuje ze skóry.Tym razem to z recepcji. Gideon Chase czeka na dole. Megan mówi, że już idzie, i pociąga ostatni łyk zimnej kawy. Rozmowa z rodziną zmarłego nigdy nie jest przyjemna.

    W recepcji nie ma nikogo, wyjąwszy wysokiego ciemnowłosego mężczyznę o zszokowanej bladej twarzy. Megan oddycha głęboko i podchodzi do niego.

    — Jestem komisarz Baker. Megan Baker. — Wyciąga rękę i widzi, że brudny niebieski plaster na jej wskazującym palcu zaraz odpadnie.

    — Gideon Chase — mruczy mężczyzna, ostrożnie podając jej rękę, żeby nie naruszyć żałosnego opatrunku. — Przepraszam, że tak późno. Korki.

    Megan uśmiecha się ze współczuciem.

    — Wiem, zawsze są straszne. Dziękuję, że przyjechał pan tak szybko. To musi być dla pana trudne. — Otwiera drzwi za pomocą karty. — Wejdźmy tutaj. Znajdziemy jakieś spokojne miejsce i porozmawiamy.

    7

    DEVIZES

    DLA KAŻDEGO ARCHEOLOGA, A WIĘC I DLA GIDEONA CHASE’A, pierwsze wrażenie z danego miejsca jest szczególnie ważne. Spieczony słońcem czerwony egipski piach czy zielone pole na angielskiej wsi wiele mogą powiedzieć o potencjalnych odkryciach.Tanie, lite drewniane drzwi, które komisarz Baker otwiera przed nim, również dużo mówią.

    Pokój jest ponury, z czarnymi płytkami na podłodze i porysowanymi szarymi ścianami. Równie zachęcający jak otwarty grób. Jedyną jasną rzeczą w tym pomieszczeniu jest policjantka. Rudobrązowe włosy, rdzawy sweter i czarne rozszerzane spodnie. Gideon siada na niewygodnym krześle i z ciekawości popycha stojący przed nim stół. Tak jak myślał — jest przykręcony do podłogi.

    Megan Baker też potrafi błyskawicznie wyrobić sobie zdanie o człowieku. Ma za sobą szkolenie z budowania profilu psychologicznego sprawcy, więc natychmiast ocenia mężczyznę o ciemnych włosach ostrzyżonych w stylu Hugh Granta. Brązowe oczy, pełne usta i wyraziste kości policzkowe. Na palcach ani śladu plam po nikotynie, paznokcie obcięte, a nie ogryzione. Nie nosi obrączki. Wielu żonatych mężczyzn jej nie nosi, ale nie ci o surowych zasadach, a ten człowiek wręcz promieniuje tradycjonalizmem, czego widomy znak stanowi niebieski wełniany blezer ze skórzanymi łatami na łokciach. Taki strój jest charakterystyczny raczej dla mieszkańców college’ów niż domów komunalnych. Ten blezer nie pasuje ani do czarnego kaszmirowego płaszcza, ani do pogniecionej zielonej koszuli. Gdyby w jego życiu była kobieta, na pewno by mu o tym powiedziała.

    Megan przesuwa po stole otwartą kopertę.

    — To jest list, który zostawił pański ojciec.

    Gideon patrzy na kopertę, ale ani drgnie. Papier jest pochlapany czymś ciemnym.

    Megan uświadamia sobie, na co on patrzy.

    — Przykro mi. Wydawało mi się, że przełożenie go do innej koperty nie będzie właściwe.

    Nie będzie właściwe.

    Wychowano go tak, by zawsze robił rzeczy właściwe. A jednak nie przygotowało go to na chwilę, w której ktoś wręczy mu kopertę pochlapaną krwią jego ojca.

    — Wszystko w porządku?

    Odsuwa palcami kosmyk włosów i patrzy na nią.

    — Nic mi nie jest.

    Oboje wiedzą, że to nieprawda.

    Gideon patrzy na kopertę i na własne imię wypisane dużymi literami pewną ręką ojca.

    GIDEON

    Po raz pierwszy w życiu czuje zadowolenie, że jego ojciec był ekscentrykiem i pisał wiecznym piórem, a nie pisakiem czy długopisem jak reszta świata.

    Przyłapuje się na tym, że myśli o nim z sympatią, i zastanawia się, czy to chwilowe, czy też jest to jeden ze skutków śmierci kogoś: nagle zaczynasz szanować rzeczy, którymi wcześniej pogardzałeś. Czy śmierć wyciera do czysta tablicę i zmusza cię, byś o tych, o których myślałeś źle, myślał tylko dobrze?

    Dotyka rogu koperty. Podnosi ją nieco, ale nie odwraca.

    Jeszcze nie.

    Serce mu wali, jak zawsze wtedy, gdy kłócił się z ojcem. Czuje go w tym liście. Czuje jego obecność przez papier. Odwraca kopertę i otwiera ją. Kiedy wyjmuje list, ogarnia go irytacja, że policja przeczytała go przed nim. Rozumie, dlaczego tak się stało; musieli go przeczytać. Ale nie powinni. Był zaadresowany do niego. Był prywatny.

    Najdroższy Gideonie,

    mam nadzieję, że po śmierci dystans między nami będzie mniejszy niż za mojego życia.

    Teraz, kiedy odszedłem, dowiesz się o mnie wielu rzeczy. Nie wszystkie będą dobre, ale i nie wszystkie będą złe. Być może odkryjesz też, jak bardzo Cię kochałem. W każdej chwili swego życia kochałem Cię i byłem z Ciebie dumny.

    Mój najdroższy Synu, wybacz mi, że cię odsunąłem. Kiedy patrzyłem na Ciebie, widziałem Twoją Matkę. Masz jej oczy. Jej uśmiech. Jej łagodność i jej słodycz. Mój kochany, to było dla mnie zbyt bolesne, widziećją w każdym Twoim ruchu. Wiem, że popełniłem błąd, wysyłając Cię do tej szkoły i ignorując Twoje prośby, bym Cię zabrał do domu, ale proszę, uwierz mi, obawiałem się, że nie zdołam tego znieść, jeśli się ugnę.

    Mój najsłodszy, cudowny Synu, jestem taki dumny z tego, kim się stałeś, i z tego, co osiągnąłeś.

    Nie porównuj nas ze sobą. Jesteś lepszym człowiekiem, niż ja byłem kiedykolwiek, i mam nadzieję, że pewnego dnia zostaniesz dużo lepszym ojcem.

    Pewnie się zastanawiasz, dlaczego odebrałem sobie życie. Odpowiedź niejestprosta. W życiu dokonujesz wyborów, ale po śmierci jesteś wedle nich osądzany. Nie zawsze dobrze. Mam jednak nadzieję, że Ty osądzisz mnie łagodnie.

    Uwierz mi, moja śmierć była szlachetna i nie tak bezsensowna i tchórzliwa, jak może Ci się wydawać. Masz prawo zrozumieć, o czym mówię, ale również może Cię to nic nie obchodzić i możesz wieść życie, wcale o mnie nie myśląc.

    Mam nadzieję, że wybierzesz to drugie.

    Mój prawnik skontaktuje się z tobą. Dowiesz się, że wszystko, co zgromadziłem, jest teraz Twoje. Zrób z tym, co zechcesz, ale nalegam, nie okazuj nadmiernej dobroczynności.

    Gideonie, kiedy byłeś mały, bawiliśmy się razem, pamiętasz?Ja chowałem skarb, a ty go szukałeś, kierując się wskazówkami ukrytymi w zagadkach. Największym skarbem jest kochać i być kochanym. Mam wielką nadzieję, że się o tym przekonasz.

    Najlepiej będzie, jeśli nie zaczniesz szukać odpowiedzi na zagadki, ale rozumiem, że możesz tego pragnąć. Jeśli tak, masz moje błogosławieństwo, ale nalegam, bądź ostrożny. Nie ufaj nikomu prócz samego siebie.

    Najdroższy Synu, jesteś dzieckiem równonocy. Spójrz dalej niż słońce przesilenia i skup się na wschodzie nowego księżyca.

    Rzeczy, które w pierwszej chwili uznasz za złe, okażą się dobre. Rzeczy, które uznasz za dobre, okażą się złe. W życiu chodzi o właściwy osąd i o równowagę.

    Wybacz mi, że mnie nie było, że nie okazałem Ci, jak bardzo kocham Ciebie i Twoją Matkę, że nigdy Ci tego nie powiedziałem.

    Twój zawstydzony, skruszony i kochający ojciec

    Nathanieł

    Za dużo tego naraz. Za dużo, żeby to ogarnąć.

    Przesuwa ostrożnie palcami po liście. Wyczuwa słowa „Najdroższy Gideonie. Pozwala, by palce obu rąk spoczęły na zdaniu „Mój najsłodszy, cudowny Synu, jestem taki dumny z tego, kim się stałeś. Wreszcie, niemal jakby odczytywał alfabet Braille’a, jego palce odszukują słowa, które poruszyły go najbardziej: „Wybacz mi, że mnie nie było, że nie okazałem Ci, jak bardzo kocham Ciebie i Twoją Matkę, że nigdy Ci tego nie powiedziałem".

    Do oczu napływają mu łzy. Ma dziwaczne wrażenie, że ojciec wyciąga do niego ręce. Jakby rozmawiali przez szybę podczas widzenia w więzieniu i kładli na niej ręce, żeby się pożegnać, jakby dotykali się emocjonalnie, ale nie fizycznie. Niewidzialna przegroda między życiem i śmiercią. List stał się szklaną szybą i właśnie przez nią ojciec postanowił się pożegnać.

    Megan nie przeszkadza mu, tylko od czasu do czasu rzuca okiem na zegarek, tłumiąc narastające poczucie winy z powodu tego, że każe na siebie czekać chorej czterolatce. Widzi, jak wielkie wrażenie zrobił list samobójcy na Gideonie.

    — Czy chce pan zostać sam?

    Gideon nie reaguje. Rozpacz wypycha mu umysł jak wata.

    Megan odchrząkuje.

    — Panie Chase, robi się późno. Czy możemy umówić się na spotkanie jutro?

    Gideon próbuje się otrząsnąć z odrętwienia.

    — Słucham?

    Megan uśmiecha się ze współczuciem.

    — Jutro. — Wskazuje głową list. — Chcemy pana zapytać o kilka rzeczy. Podejrzewam, że pan również ma pytania.

    Ma masę pytań i właśnie zaczynają się z niego wylewać.

    — Jak umarł mój ojciec? — Na jego twarzy maluje się ból. — Mówiła pani, że się zastrzelił, ale co się dokładnie stało? Gdzie był? O której... — głos mu się łamie. — Kiedy to zrobił?

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1