Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Pęknięte Serce Arelium
Pęknięte Serce Arelium
Pęknięte Serce Arelium
Ebook299 pages3 hours

Pęknięte Serce Arelium

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Dynamiczna, emocjonująca i epicka powieść fantasy naszpikowana porywającymi bitwami, frapującymi zagadkami oraz niespodziewanymi zdradami.

O pewnych rzeczach nie wolno zapominać.

Ponad 400 lat temu dwunastu wielkich wojowników zjednoczyło nękane kłopotami armie ludzi i przeczesały rozdarte waśniami krainy zła, spychając wrogów z powrotem do podziemnych jam. Aby ich dziedzictwo przetrwało, każdy z Dwunastu założył ufortyfikowane zakony, których zadaniem było przekazywać unikalną wiedzę o wojnie i polityce. Tak powstali Rycerze Dwunastu. Jednak ostatni z Dwunastu dawno temu stał się legendą, a ich Rycerzy jest już coraz mniej. Garstka pozostałych strzeże ponurej i przerażającej tajemnicy, która za żadne skarby nie może wyjść na jaw.

Merad Reed spędził połowę swojego życia strzegąc wielkiego krateru zwanego Jamą, pragnąc uwolnić się z pochłaniającej go monotonii. Przybycie Aldarina, jednego z kilku żyjących jeszcze Rycerzy Dwunastu, wywołuje lawinę katastrofalnych wydarzeń, które na zawsze zmienia Reeda.

Na północy, Jelaïa del Arelium, dziedziczka najbogatszego z dziewięciu baronostw, musi nauczyć poruszać się po zawiłych politycznych meandrach dworu swojego ojca. Oczywiście, o ile pragnie pewnego dnia zająć jego miejsce. Jednak migoczące płomienie ambicji przesłaniają cień jeszcze większego niebezpieczeństwa.

Natomiast głęboko pod ziemią dochodzi do tajemniczego poruszenia.
LanguageJęzyk polski
PublisherTektime
Release dateMay 30, 2023
ISBN9788835452355
Pęknięte Serce Arelium

Related to Pęknięte Serce Arelium

Related ebooks

Reviews for Pęknięte Serce Arelium

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Pęknięte Serce Arelium - Alex Robins

    Rozdział 1

    Jama

    „Strach. Podstępny i zawzięty. Wpełza do ludzkiego ciała i owija swoje chłodne pnącza wokół powoli bijącego serca. A czego boimy się najbardziej? Cienia za drzwiami? Słyszanego w nocy wołania o pomoc? Odbijających się echem szeptów, które nie pozwalają nam zasnąć? Otóż nie. Najbardziej boimy się tego, czego nie potrafimy pojąć. Czego nie możemy zrozumieć. Lękamy się nieznanego".

    Brachyura, Czwarty z Dwanaściorga, 12 PD

    *

    Wiatr zawył z Jamy niczym demon. Przetoczył się chłodną falą przez zrujnowane kamienne blanki, w stronę znajdującej się niżej równiny. Płomienie migotały w okutych żelazem lampionach, zwisających z metalowych prętów powbijanych wzdłuż muru. Rzucały osobliwe cienie na twarze Starej Straży, pełniącej wartę. Nagle jeden z prętów pękł z donośnym hukiem i kręcąc się wpadł do Jamy, zmniejszając się do rozmiarów małej iskierki, zanim zniknął całkowicie.

    – Niech to – mruknął Reed.

    Stał zaledwie kilka metrów dalej. Gdy metalowy pręt odpadł od muru, mały odłamek kamienia uderzył go w policzek. Starł stróżkę krwi rękawicą i opatulił się znoszoną cynobrową peleryną, chcąc choć odrobinę się ogrzać. Uderzenie strąciło mu z nosa skórzaną maskę, więc wiatr nie tylko niósł ze sobą chłód, ale także odór siarki i śmierci. Mdła mieszanina zapachów zgniłych jaj i rozkładającego się mięsa wdzierała się do jego ust i nosa, przez co mężczyźnie zbierało się na wymioty. Łzawiąc, Reed naciągnął starannie maskę na zarośniętą twarz i spojrzał przez Jamę.

    Jama. Przepastny okrągły krater w ziemi, którego głębokość równała się jego szerokości. Rozciągał się od podstawy ściany aż po horyzont, niczym jezioro gładkiej i śliskiej smoły. Słońce zaszło wiele godzin wcześniej, a mętne chmury zakryły wszystko, poza najjaśniejszymi gwiazdami. Niemożliwym było więc oszacowanie, gdzie kończy się Jama, a gdzie zaczyna niebo. Zero światła, zero ruchu, jedynie nieskończona i rozdziawiona paszcza przytłaczającej czerni.

    Gapienie się w smolistą głębię dzień po dniu i noc po nocy sprawiło, że żołnierze Starej Straży stali się opryskliwi i poirytowani. Podkopała ona hart ducha nawet najmężniejszych wartowników. Teraz stali nad nią bladzi, patrzyli pustym wzrokiem i trzęśli się z zimna. Otchłań była otoczona z każdej strony trzydziestopięciometrowym pradawnym murem. Na wałach obronnych, niczym grzyby w lesie, wystawały wieżyczki, na których szczytach znajdowały się ogniska alarmowe, zasilane dniami i nocami pękami suszonego drewna, przechowywanymi wewnątrz budowli. Na jednej z tych wież widniała postrzępiona złota flaga z czerwonym słońcem, łopocząca na wietrze. Wzdłuż muru biegła również wybrukowana ścieżka, szeroka na dwóch lub trzech mężów. Po niej przechadzał się Reed.

    Stara Straż miała jedno, niezmienne zadanie: utrzymać i bronić muru. Kiedyś liczyła sobie kilkaset żołnierzy i cieszyła się szacunkiem. Był to pułk imponujących weteranów w czerwono– szarych mundurach. Jednak z biegiem lat Jama pozostawała ciemna i… cicha. Czujność zastąpiła monotonia. Szeregi Straży stopniały – niektórzy odeszli na emeryturę, inni wzięli się za czarną robotę i nie powrócili, a jeszcze inni postanowili zrezygnować z celibatu na rzecz rodziny. Pozostało ich zdecydowanie za mało, aby utrzymać mur w stanie nienaruszonym. Podobnie jak ich wyblakłe peleryny i zardzewiałe włócznie, Stara Straż stawała się mętnym echem swojej dawnej chwały.

    Podejmowano próby werbowania nowych członków z mnóstwa niewielkich wsi wietrznych równin nieopodal Jamy, których mieszkańcy ledwo wiązali koniec z końcem. Większość z tych osad była bezładną zbieraniną stojących blisko siebie chatek z wikliny pokrytych strzechą. Miały one być choć namiastką schronienia przed zawieruchami mknącymi po równinie i smagających ściany domostw żwirem oraz piachem. Jedynie w Jaelem, największej z wiosek, można było znaleźć kilka kamiennych budynków i drewnianą palisadę, potrafiącą osłonić przed najbardziej srogimi burzami piaskowymi.

    Reed doskonale pamiętał dzień, w którym do Jaelem przywędrował rekruter. Wspomnienie to mocno wyryło się w jego umyśle i nawet mijające lata nie były w stanie go zatrzeć. Pomagał wówczas swojej niedomagającej matce w patroszeniu i czyszczeniu ryb z pobliskiego jeziora, gdy nagle odgłosy bębnów z koziej skóry zagłuszyły gwizd wiatru. Oznaczały one wezwanie mieszkańców wsi na główny plac.

    Rekruter był postawnym i surowym mężczyzną o beczkowatej klatce piersiowej oraz krzaczastej czarnej brwi. Jego dwa przednie zęby były zgniłe, a postrzępiony, szary skórzany płaszcz zdobiło wystylizowane czerwone słońce. Za nim ciągnęła się wyblakła cynobrowa peleryna, niczym pryskający żar przygasającego płomienia. Dudniącym głosem opowiadał długo o Starej Straży, obserwatorach, obrońcach, stróżach muru.

    – Stara Straż jest światłością dławiącą mrok – zagrzmiał. – Płonącym słońcem, unicestwiającym chłód nocy. Potężną tarczą przeciwko nieznanemu.

    Reed poczuł się oczarowany tą przemową i nazajutrz opuścił wieś wraz z mężczyzna, obiecując matce swój rychły powrót. Wtedy ostatni raz widział ją żywą – kilka lat później zmarła na bardzo ostrą zimową febrę, wymęczona i samotna. Natomiast Merad Reed przeżył resztę młodości i lwią część dorosłego życia, przechadzając się wzdłuż muru.

    Gdzieś nad Jamą przeleciał sęp. Ptaszysko zaskrzeczało złowieszczo, wyrywając Reeda z zadumy. Mężczyzna podniósł wzrok i zobaczył zbliżającego się Hode’a, kolegę ze straży. Szedł on niespiesznie, trzymając w dłoniach kubki z czymś gorącym i parującym. Przez plecy miał przewieszoną włócznię. Hode ostrożnie przemieszczał się przez stertę gruzu i zrównawszy się z Reedem, wręczył mu jeden z blaszanych kubków. Ten przyjął go z wdzięcznością.

    – Na Dwanaściorga, zimno dzisiaj – zauważył Hode. Para z kubka przesłoniła jego pucułowatą twarz i rzadkie jasne włosy. – Po godzinie sterczenia tutaj ledwo czuję palce u stóp.

    Reed mruknął wymijająco i przezornie spojrzał na zawartość kubka. Wyglądała względnie smacznie: była to jakaś mięsna potrawka z dziwną marchewką. Gdy tak się jej przyglądał, na powierzchnię wypłynął kawałek chrząstki i zaczął smętnie dryfować.

    – Każdej nocy jest tak samo, Hode – odparł poirytowany. – Godzinę przed zachodem słońca ruszamy dupska sto dwadzieścia kroków od baraków, odmrażamy sobie członki przez osiem godzin, a potem wleczemy się z powrotem i upijamy do snu, aby nazajutrz powtórzyć cykl. Zawsze jest zimno, zawsze jest wietrznie i nigdy nic się nie dzieje.

    Reed poczuł, że jego skąpy zarost zaczyna go strasznie swędzieć.

    – Bzdury pleciesz – rzekł radośnie Hode. – A pamiętasz ubiegłą jesień? Druga Południowa Wieża rozpadła się na dwie części i straciliśmy dwóch ludzi w Jamie. Przez wiele tygodni sprzątaliśmy gruzy i wzmacnialiśmy konstrukcję. Kapitan Yusifel powiedział, że wyśle do Rady petycję o przesłanie tu kilku inżynierów, żeby zaradzili coś na podparcie mniej wytrzymałych części muru.

    – Kiedy to było?! Poza tym nikt nie przyjechał i nic się nie zmieniło – burknął Reed, wskazując dłonią na stertę gruzu, którą Hode ominął kilka chwil wcześniej. Odsłonił maskę, pociągnął sowity łyk potrawki i skrzywił się. Pomimo mrozu na zewnątrz, wciąż była piekielnie gorąca, a ponadto smakowała paskudnie. Mężczyzna połknął ją nie bez problemu, po czym wzdrygnął się i pociągnął kolejny łyk.

    Wiatr znowu przyniósł skrzeki sępa. Tym razem były one bardziej natarczywe i obaj mężczyźni podnieśli wzrok, szukając na horyzoncie jakiegoś śladu ptaka.

    – Znowu się mylisz, wiesz? – Hode ciągnął dalej, wracając do pałaszowania potrawki. – Ktoś był to oglądać. Słyszałem o tym od jednego z tych w trzeciej Północnej Wieży. Gość przybył prosto z Arelium.

    Arelium było stolicą prowincji. Dla kogoś posiadającego szybkiego wierzchowca, podróż stamtąd pod mur zajmowała ponad tydzień. Reed posłał Hode’owi powątpiewające spojrzenie.

    – Kto niby ci o tym powiedział? Oby nie Kohl, bo temu kuternodze brakuje nie tylko giry! –oznajmił, wymownie pukając się palcem w czoło.

    – Nie, nie Kohl – Hode zmarszczył brwi. – Jeden z młodszych rekrutów. Pomógł mi naprawić buty, gdy w zeszłym tygodniu rozdarłem sobie jednego o kamień. Pamiętasz? Tak czy siak, mówił mi, że to był jakiś rycerz. Może nawet Rycerz Dwanaściorga, mający pomóc nam w strzeżeniu muru, a może nawet…

    – Strzeżeniu muru? – przerwał mu Reed. – Ty dalej w to wierzysz? Po takim czasie? Strzeżeniu przed czym? Starością? Niebawem minie dwadzieścia lat, odkąd tu tkwię. Tysiąc razy widziałem dwadzieścia wież. Widziałem Jamę pod każdym możliwym kątem. Konserwowałem ogniska alarmowe i lampiony, czyściłem własną pelerynę, polerowałem włócznię, myłem skórzane portki i pastowałem buty. I wiesz co? Jedyne, czym mogę się po tym okresie pochwalić, to garść siwych włosów. Wiesz, ile razy musiałem korzystać z włóczni w innym celu niż dźganie słomianych kukieł na dziedzińcu manewrowym? Nigdy! Ani razu! Nikt z nas nie widział tu niczego, poza dziką zwierzyną. Nawet Kohl, który jest starszy od nas dwóch razem wziętych! Rycerz Dwanaściorga? Po co którykolwiek z nich miałby tu przyjeżdżać, skoro jedynym zajęciem jest tu gapienie się na tę PRZEKLĘTĄ JAMĘ?

    Reed przerwał, żeby zaczerpnąć powietrza. Zauważył, że wykrzyczał ostatnie słowa. Potrząsnął głową i uśmiechnął się smutno, po czym spojrzał na Hode’a, który przyglądał się mu wybałuszonymi oczami. Z ust kapała mu potrawka, skąd po podbródku spływała do wiszącej na jego szyi skórzanej maski.

    – Wybacz, Hode – rzekł powoli Reed. – Masz rację. Jest zimno i pochmurnie. Cholerna Jama znowu namieszała mi w głowie. Nie chciałem podnosić głosu. A przy okazji, dziękuję za potrawkę. Jak udało ci się znaleźć świeże mięso? Nadzorca mówił, że do następnej pełni musimy zadowolić się tylko suchym prowiantem.

    Zamyślony Hode pociągnął łyk swojej potrawki.

    – Wiesz, że wczoraj miałem służbę na ponownym zaopatrzeniu trzeciej Południowej Wieży? Akurat składałem drewno do latarni i zauważyłem w kącie dwa wielkie czarne szczury. Ukatrupiłem oba drzewcem włóczni i zabrałem do nadzorcy. Ten zaproponował, że za parę groszy i dwa kufle piwa dla jego ludzi, może zrobić z nich potrawkę. Pomyślałem sobie, że to świetny interes!

    Reed podrapał się po swędzącej brodzie i zerknął na potrawkę. To, co wziął za marchew, okazało się małym kawałkiem szczurzego ogona, falującego radośnie wśród kości i chrząstek.

    Już chciał odpowiedzieć coś koledze, jednak zanim zdążył wydobyć z siebie słowa, coś spadło z nieba i trzasnęło w kamienny mur. Był to sęp. Na jego bezgłowym ciele widniały dwie ogromne rany, z których sączyła się krew. Skrzydła ptaka były zaledwie kotłowaniną piór i kości.

    Zdławiony krzyk odbił się echem w oddali przy murze. Wtedy Reed ujrzał po raz pierwszy w życiu i zarazem ostatni, ogień alarmowy na szczycie odległej wieży, buchający dymem i płomieniami.

    *

    Latarnia płonęła jasno na tle nocnego nieba. Wkrótce zapłonęła kolejna, a po niej jeszcze jedna, aż ostatecznie pół tuzina ognisk rozświetliło wschodni horyzont, niczym odległa kolonia świetlików.

    Reed odwrócił się w stronę Hode’a, który upuścił kubek i odpiął włócznię od pleców. Mężczyzna drżał i oddychał nerwowo. Lustrował mur z prawa do lewa, przerywając tylko na chwilę, aby przyjrzeć się zmasakrowanemu truchłu sępa.

    – I co teraz? – spytał krępy, jasnowłosy strażnik, wskazując na majaczące w oddali świetliste punkciki. – Jak daleko są? Myślisz, że powinniśmy coś zrobić?

    Obaj mężczyźni wiedzieli, co oznaczają ognie latarni: część muru była w niebezpieczeństwie i trzeba było interweniować. Być może Stara Straż stała się zaledwie cieniem swojej dawnej potęgi, ale jedna rzecz nigdy nie ulegnie zmianie – niepisana więź między strażnikami, która jest silna, jak w wielu rodzinach. Rodzinach, których członkowie mogą na siebie liczyć i która chroni swoich.

    – Dzieli nas od nich najwyżej pół godziny drogi – odparł Reed, naciągając na twarz skórzaną maskę i chwytając włócznię. – Musimy ruszać.

    Kolejny odległy krzyk odbił się echem po nocnym krajobrazie. Był to wrzask pełen bólu i gniewu, nie pozostawiający zbyt wiele miejsca do własnej interpretacji.

    Podjąwszy decyzję, Reed zaczął podążać w kierunku odgłosów. Nawet nie spojrzał, czy biegnie za nim Hode. Czuł, jak serce łomocze mu w piersi. Dudnienie sięgało gardła. Mężczyzna bał się, że go udusi. Zmusił się do wykonania powolnych wydechów i ścisnął drzewiec włóczni.

    Poczucie, że ją ma, zapewniło mu nieco spokoju. Po jego lewej stronie pojawił się Hode, osłaniając słabszą stronę Reeda własną bronią.

    Przez długi czas pełzli powoli naprzód z wyciągniętymi do przodu włóczniami i pelerynami łopoczącymi na wietrze. Na murze było cicho – przez Jamę nie dochodziły do nich już żadne krzyki. Odległe ogniska alarmowe wciąż tliły się, jak gwiazdy na niebie. Dotarli do najbliższej wieży i zastali pod nią trzech innych strażników. Byli to młodzi rekruci, dopiero od niedawna służący pod murem. Jeden ubrany był w tunikę o kilka rozmiarów na siebie za dużą, która sięgała mu niemal do kostek. Drugi zgubił włócznię i został jedynie ze sztyletem. Wymierzył drżącą dłonią jego ostrze w stronę nadchodzących Reeda i Hode’a.

    – K–k–kto idzie? – wydusił z siebie młodzieniec, będący świeżo po okresie dojrzewania. Jego głos skowyczał, niczym kiepsko nastrojona harfa.

    Reed odtrącił sztylet na tyle mocno, aby wybić go z dłoni młodego rekruta. Chłopak pomknął za bronią, gromko przeklinając.

    – Reed? – odezwał się młodzian w za dużej tunice. Reed przypomniał sobie wreszcie, że chłopak nazywał się Kellen. Rekrut ściągnął maskę, odsłaniając kępki włosów pokrywających pryszczaty podbródek, będących namiastką zarostu.

    Reed westchnął. To wydawało się być jakimś chichotem losu. Po latach narzekania, w końcu miał, czego chciał: zagrożenia przy murze i szansy na poprowadzenie ludzi ku bitwie, jako dumny członek Starej Straży. Teraz zrozumiał, że nigdy w życiu nie był w większym błędzie. Rutyna i nuda były okropne, ale jednocześnie bezpieczne i pocieszające. W mgnieniu oka odebrano mu je.

    Co mieli zrobić? Walczyć czy uciekać? Hode nie przyda się tu na wiele. Owszem, nadaje się do składania zapasów drewna i tłuczenia szczurów na śmierć, ale gdyby spróbował użyć włóczni przeciwko czemuś większemu, zapewne nie skończyłoby się to dobrze. Reed zerknął w na jasnowłosego strażnika, który opierał się o wewnętrzną ścianę wieży i męczył z wiązaniami maski, chcąc na nowo opatulić nią nos i usta. Hode poczuł na sobie spojrzenie Reeda i podniósł wzrok, posyłając koledze nieśmiały uśmiech.

    – Reed? Co robimy? – Kellen powtórzył pytanie.

    – Daj mi chwilę! – warknął Reed i spojrzał przez zmrużone oczy ku miejscu, w którym ognie alarmowe wciąż płonęły z pełną siłą. Wokół muru znowu zrobiło się cicho. Spokój był tak wszechogarniający, że Reed zaczął zastanawiać się, czy te rozpaczliwe wrzaski to nie był jedynie wiatr. Ale jeśli tak, to kto zapalił latarnie i po co? Przejechał dłonią po siwiejących włosach i podjął decyzję.

    – Wygląda na to, że zapalono latarnie na Wschodnich Wieżach – oznajmił. – Wschodnie koszary są niedaleko, a w nich kapitan Yusifel i nocna rezerwa. Pójdziemy wzdłuż muru, aż nie dotrzemy do koszar i poinformujemy Yusifela o sytuacji. Albo jakiś idiota bawił się podpałką, albo dzieje się coś o wiele poważniejszego. Tak czy siak, Yusifel musi się o tym dowiedzieć. Hode i ja pójdziemy przodem. Kellen, ty i kolega, który nie potrafi utrzymać noża, idziecie za nami…

    – Nazywam się Iden, Panie – pisnął młody strażnik ze sztyletem.

    – Niech ci będzie, Iden. Trzymaj się Kellena i Piegusa – zarządził Reed, wskazując na trzeciego mężczyznę, który był tak samo chudy i wysoki jak jego koledzy, a na jego głowie znajdowała się burza ryżych włosów. Szeroki nos strażnika był usłany piegami.

    Piegus popatrzył krzywo na Reeda, ale nie odezwał się i zajął pozycję za wszystkimi. Reed zarządził wymarsz zdawkowym skinieniem głowy i oddział żwawo ruszył wzdłuż muru, zmęczonymi oczami lustrując drogę przed nimi. Wieże były coraz bliżej. Latarnie przestały być jasnymi punkcikami w oddali, a stały się olbrzymimi ogniskami w kształcie stożka. Buchający z nich dym mieszał się z ciemnoszarymi chmurami, wiszącymi ospale na ciemnym niebie.

    Reed uznał, że od kamiennych schodów prowadzących z muru do wschodnich koszar dzieli ich mniej więcej czterysta lub pięćset metrów. Nabrał na nowo pewności siebie i przyspieszył kroku. Jego buty dudniły o kamienną posadzkę, przy rytmicznym akompaniamencie drewnianej końcówki włóczni.

    Po kilku minutach coś wyłoniło się z mroku. Był to ciemny kształt, wiszący bez ruchu na całej szerokości muru. Pociągnął go nagły podmuch wiatru i Reed dostrzegł mignięcie cynobru. Peleryna Starej Straży, wciąż wisząca na swoim właścicielu. Mężczyzna usłyszał za sobą westchnięcie. Jeden z młodych rekrutów zrozumiał, co odkryli.

    – Hode, idziesz ze mną. Zawiąż mocno maskę. Cała reszta zostaje tutaj – rzekł, zaciskając mocniej maskę i zbliżając się do zwłok. Strażnik zginął, leżąc twarzą w dół. Jedno ramie było zwinięte pod jego ciałem, a drugim chciał sięgnąć po włócznię. Ta jednak leżała za daleko. Tył głowy miał zroszony krwią, której więcej wsiąkło w jego pelerynę, nadając jej jeszcze ciemniejszy odcień czerwieni. Za pomocą włóczni Reed przewrócił ciało na plecy i wytrzeszczył oczy, gdy dostrzegł, jak bardzo zniszczona została twarz mężczyzny. Dwie ogromne i głębokie rany ciągnęły się po przekątnej od brwi do dolnej wargi. Strażnik stracił lewe oko i miał brutalnie okaleczony nos. Resztki dolnej wargi trzymały się na mięsistych włóknach, eksponując dolną szczękę. Takich ran nie mogło zadać żadne dzikie zwierzę. To musiało być coś o wiele gorszego.

    Reed wrócił naradzić się z Hode’em. Wtedy kątem oka dostrzegł mroczny cień, który zniknął tak samo szybko, jak się pojawił. Jak chmura przepływająca przed słońcem. Hode stał i gapił się na Reeda. Maska dyndała mu pod podbródkiem i miał na wpół otwarte usta, jakby chciał coś powiedzieć.

    – Wszystko w porządku? – rzekł niepewnie Reed, usiłując pohamować drżenie głosu.

    Hode wydał z siebie cichy, zdławiony odgłos, a z ust popłynęła mu cienka stróżka krwi. Postawił pół kroku do przodu. Rozglądał się za czymś, po czym odkaszlnął gwałtownie, zraszając twarz i włosy Reeda jasnokarmazynowymi kropelkami oraz resztkami potrawki. Ten cofnął się z krzykiem i oddalał się od Hode’a, dopóki nie zatrzymał się na balustradzie muru.

    Hode upadł na kolana parskając. Usiłował wziąć wdech, ale dławił się własną krwią. Wtedy Reed zobaczył, co kryło się za jego kolegą–strażnikiem – był to skulony, cienisty kształt. Istota była niewielka, bowiem nie miała więcej niż stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu. Pokrywała ją ciemnoszara, pomarszczona i bezwłosa skóra. Miała ogromne, wytrzeszczone żółte oczy, osadzone w wychudzonej, trupiej twarzy z bardzo uwydatnionymi kościami policzkowymi i szczęką. Długie patykowate ramiona zakończone były trzema palcami o ostrych szponach, z których jeden był krótszy i szerszy od pozostałych, a także złowieszczo haczykowaty, niczym sierp. Stworzenie nie miało na sobie odzieży, poza stęchłej skóry owijającej krocze. Reed spojrzał istocie w oczy. Zdawało mu się, że dostrzega w nich jakąś mroczną inteligencję. Kipiącą nikczemność, wypaloną głęboko w jestestwie stwora.

    Stworzenie przekrzywiło łeb i wyszczerzyło brudne, ostre i trójkątne zęby w szerokim uśmiechu. Spokojnym krokiem ruszyło w stronę spoczywającego na kolanach Hode’a i przeciągnęło jednym ze szponów długości sztyletu po jego gardle. Spojrzenie kreatury było przez cały ten czas wymierzone w stronę Reeda. Z rany trysnęła krew. Hode przechylił się do przodu i padł na twarz ze stłumionym bulgotem. Ostatni raz wierzgnął krótko nogami, po czym zastygł w bezruchu. Stwór uniósł zbroczony krwią szpon do paszczy i wylizał go do czysta ohydnym, czarnym jęzorem, który wysunął się spomiędzy jego warg.

    Widząc, jak potwór smakuje krwi jego przyjaciela, coś w Reedzie pękło. Z jego płuc wydobył się wściekły krzyk. Wstał, podpierając się na włóczni i pomknął naprzód, mierząc grotem w stworzenie o szarej skórze. Rozpacz dodała mu sił. Istota pisnęła zaskoczona i cofnęła, dzięki czemu nie została przebita na wylot, jednak włócznia drasnęła ją w pępek na tyle głęboko, aby pociekła krew. Reed obrócił się na pięcie i cisnął drzewcem włóczni przed siebie, trafiając mocno w łeb kreatury tuż za jej uchem. Rozległ się trzask, który odbił się echem od ścian Jamy.

    Z czaszki potwora zaczęła sączyć się czarna jucha. Istota wrzasnęła z bólu i wściekłości. Zatoczyła się do tyłu, potykając o martwe ciało Hode’a i lądując twardo na kamiennej posadzce. Reed błyskawicznie przemieścił się do kreatury i uderzył włócznią z całych sił. Ostry grot przebił klatkę piersiową stwora, który wrzasnął przeraźliwie, aż w końcu światło w jego ślepiach zgasło.

    Reed runął na gzyms i zaczął męczyć się z wiązaniami maski. Poczuł nagły ścisk w żołądku, nad którym nie potrafił zapanować. W samą porę udało mu się zdjąć maskę i gwałtownie zwymiotował poza mur, do Jamy. Usłyszał odgłos stóp. To Kellen i pozostali dołączyli do niego. Mężczyzna spojrzał na nich i poczuł wszechogarniający gniew.

    – Gdzie wy, u DIABŁA, byliście? – krzyknął. – Hode, mój

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1