Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Pościg
Pościg
Pościg
Ebook214 pages2 hours

Pościg

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Biegnij ile sił w łapach!
Ze ściśle tajnego laboratorium ucieka więzień - obiekt eksperymentów. Wabi się Czip i jest prawdziwym superpsem - potrafi myśleć jak człowiek (albo i lepiej!) i działać sprawnie jak komputer. Na dodatek zapisano w nim bezcenne, poufne informacje. Dlatego teraz ludzie w białych fartuchach depczą mu po piętach - a oni raczej nie są miłośnikami zwierząt.
Czip ma ważne zadanie: musi dotrzeć do chłopca, któremu także grozi niebezpieczeństwo, i ochronić go. Przydadzą się do tego zakodowane w nim bazy danych, ale będzie musiał także wykorzystać naturalny psi instynkt. Czy zdąży na czas? Wygląda na to, że złapał już trop…
LanguageJęzyk polski
PublisherSkinnbok
Release dateAug 31, 2022
ISBN9789979643401

Read more from Linwood Barclay

Related to Pościg

Related ebooks

Reviews for Pościg

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Pościg - Linwood Barclay

    Pościg

    Pościg

    Pościg

    © Linwood Barclay 2017

    © Copyright to the Polish Edition: Jentas ehf 2022

    Tytuł oryginału: Chase

    ISBN: 978-9979-64-340-1

    –––

    Dla Neethy,

    która nie przestoje wierzyć

    PROLOG

    Gdy tylko Biały Fartuch wszedł do sali naładowanej klatkami, więzień wyczuł, co mężczyzna zamierza zrobić. Biały Fartuch chciał go zabić.

    Być może poznał to po uśmiechu, który przybyły posłał mu przez pręty. Biały Fartuch prawie nigdy się nie uśmiechał. Teraz patrzył na więźnia przez przyduże okulary w czarnej oprawce. Miał pięćdziesiąt parę lat i rzednące siwe włosy. Był bladym chudzielcem, który większość życia spędził przed komputerem albo nadzorując prace w laboratorium, gdzie przeprowadzano różne eksperymenty i testowano urządzenia. Z szyi zwisał mu elastyczny pasek, na nim zaś dyndał identyfikator, dzięki któremu Biały Fartuch mógł się poruszać po całym budynku.

    Na identyfikatorze widniało zdjęcie i nazwisko: SIMMONS.

    W sumie sensowniej było nazywać mężczyznę w myślach tak, jak nazywał się w rzeczywistości. Simmons był tylko jeden, Białych Fartuchów — mężczyzn i kobiet — kręciło się tu całe mnóstwo. Przez wszystkie te lata więzień zdążył poznać bliżej paru z nich: Daggerta, Wilkinsa i jeszcze rudowłosą kobietę, do której mówiono „Pani Dyrektor".

    Nie przepadał za Białymi Fartuchami. Nie byli dobrymi ludźmi. Oczywiście karmili go i zajmowali się nim, szkolili go. Ale go nie kochali.

    Tylko tamtych dwoje — pewnego mężczyznę i pewną kobietę — więzień uznawał za swoich przyjaciół. Od dawna ich jednak nie widział. Dwanaście miesięcy albo i więcej. Bardzo ich lubił. Lubił słuchać historii, które opowiadali, i robiło mu się ciepło, gdy go drapali i klepali po głowie.

    Był niemal całkiem pewny, że spotkało ich coś złego.

    Teraz jednak bardziej niż nimi przejmował się Simmonsem.

    Zaniepokoiło go to, że Simmons obydwie ręce trzymał w kieszeniach długiego fartucha, jak gdyby coś w nich ukrywał. Więzień domyślał się, co to mogło być.

    Cofnął się nieufnie na tył klatki.

    Pozostali chyba też zwietrzyli, że coś się szykuje. Razem było ich dziewięcioro, każde zamknięte osobno. Klatki stały jedna obok drugiej pod ścianą, pięć w dolnym rzędzie, pięć w górnym. Trzech uwięzionych zaczęło warczeć, szczekać i przemierzać swoje cele tam i z powrotem, co w tych warunkach musiało się ograniczyć do kręcenia się w kółko. Najwyraźniej pochwycili od Simmonsa te same sygnały.

    Więzień bardzo chciałby się porozumieć z pozostałymi, żeby się dowiedzieć, co myślą. Jednak Białe Fartuchy zadbały o to, aby uniemożliwić jakąkolwiek formę zaawansowanej komunikacji między zwierzętami, ponieważ obawiali się, że mogłyby się dogadać i skrzyknąć przeciwko nim. Wszyscy uwięzieni mogli oczywiście po dawnemu skowytać, warczeć, merdać ogonami i jeżyć sierść, ale obecnie ich możliwości były znacznie większe niż te staroświeckie sposoby.

    Simmons zatrzymał się niecałe pół metra przed klatką więźnia, uśmiechnął się — ukazując resztki szpinaku między górnymi zębami — i zagaił:

    — Jak się dzisiaj mamy? Co u ciebie, stary?

    Zagadnięty odpowiedział mu jedynie spojrzeniem. Przyszło mu do głowy, że lepiej będzie udawać potulność. Lepiej nie pokazywać Simmonsowi, że cokolwiek podejrzewa. Simmons jednak nie był głupcem. Wiedział, że chociaż więzień jest jed nym z nieudanych modeli eksperymentu, mimo wszystko ce chuje go nieprzeciętna inteligencja.

    W końcu to oni, Białe Fartuchy, zaprojektowali i wszczepili te wszystkie implanty, którymi był naszpikowany. Zrobili to właśnie tutaj, po drugiej stronie sali, na blacie przypominają cym stół operacyjny, pod rzędem jasnych lamp i w asyście dwu nastu monitorów ustawionych pod ścianą obok. To ci ludzie zaprogramowali go tak, aby stał się czymś więcej niż zwykłym psem — zwierzęciem o zdolnościach i umiejętnościach, które odbiegały o lata świetlne od jego naturalnych możliwości. Gdy był szczeniakiem, nawet mu się nie marzyło, że kiedyś będzie w stanie czytać i rozumieć różne języki, analizować dane, służyć tajnej, niezwykle bogatej organizacji, być jej oczami i uszami.

    Kiedy był szczeniakiem, nie marzyło mu się zbyt wiele poza uganianiem się za wiewiórkami.

    Białe Fartuchy wiedziały, że więzień ma nie tylko wyjątkowe umiejętności, ale i poważne błędy w oprogramowaniu. Pomimo usilnych starań ten konkretny projekt zakończył się niepowodzeniem. Wrodzone instynkty badanego brały górę nad technologią, która nie zdołała ich stłumić. Żadne programy nie potrafiły poskromić psiej natury. Po pierwsze, więzień wciąż zbyt łatwo się rozpraszał. Nie zawsze umiał się skupić na zadaniu, które miał wykonać. Gdyby na przykład Białe Fartuchy poleciłyby mu wywęszyć ukrytą przez terrorystów bombę — stwarzającą zagrożenie dla życia tysięcy ludzi — a on zobaczyłby bawiące się dzieci, mógłby naraz zapomnieć o swojej misji i rzucić się w pogoń za turlającą się piłką.

    Wiedział, że właśnie dlatego Białe Fartuchy chcą z nim zrobić coś bardzo złego.

    — Patrz, co ci przyniosłem — powiedział Simmons, wyjmując z kieszeni lewą dłoń. W palcach trzymał coś małego i ciemnego, niewiele większego od szklanej kulki.

    Psia przekąska.

    Przepyszna słona przekąska o smaku wołowiny.

    Więzień poczuł, że język wysuwa mu się z pyska i przejeżdża po obu stronach mordy, zahaczając o nos. To wszystko stało się automatycznie, zanim on sam zdążył się zorientować, co się dzieje. Doskonale go znali, wiedzieli, że przepada za przysmakiem wołowym. Była to jedna z wielu jego słabości. A oni potrafili ją wykorzystać.

    Chciał się zmusić do tego, aby odwrócić spojrzenie od chrupki, ale w ostatniej chwili przyszło mu do głowy, że merdanie ogonem, czyli tradycyjna reakcja na widok smakołyku, to w sumie dobry pomysł.

    Niech Biały Fartuch myśli, że się cieszę.

    Trzymając przysmak między kciukiem a palcem wskazującym, Simmons wsunął dłoń między pręty kraty, która oddzielała go od więźnia.

    — No, dalej — zachęcał. — Na pewno ci zasmakuje. Zawsze je pałaszujesz, aż uszy ci się trzęsą. Mniam, mniam. Są przepyszne! Sam chętnie bym je schrupał. To twoje ulubione.

    Więzień lekko uniósł łeb, niemal dotykając sufitu klatki, i pociągnął nosem. Mężczyzna nie kłamał. Ta przekąska bez wątpienia była jego ukochanym przysmakiem. Nozdrza uwięzionego rozszerzyły się delikatnie, gdy wdychał zapach przegryzki, i prawie poczuł jej smak.

    Nie przestawał merdać, ale dalej siedział wciśnięty w tył klatki.

    — Co jest, kolego? — spytał Simmons. — Nie masz apetytu? Myślałem, że będziesz głodny, i przyniosłem tego całą kieszeń.

    Więzień zauważył, że prawa ręka człowieka wciąż tkwi w kieszeni fartucha. Nozdrza znów mu się rozszerzyły, pochwytując smakowitą woń przekąski.

    Coś tu się nie zgadzało. Teraz miał już pewność. Coś było nie tak z przysmakiem.

    Nie pachniał tak, jak powinien.

    Więzień nie miał odwagi zjeść chrupki. Ale gdyby nie wziął jej do pyska, Biały Fartuch zacząłby podejrzewać, że coś knuje.

    Podreptał więc na przód klatki, włożył porośnięty sierścią pysk między kraty i delikatnie chwycił przysmak zębami.

    — No i pięknie! — zawołał Simmons. — Pyyychota!

    Więzień ze wszystkich sił powstrzymywał się, żeby nie pogryźć smakołyku i nie połknąć go. Nie mógł jednak siedzieć zupełnie nieruchomo. Musiał udawać.

    Poruszył więc dwa razy szczękami, po czym zamknął pysk. Nietknięty przysmak na razie schował pod długim, wilgotnym, różowym językiem. Jednak po chwili przekąska rozmięknie i się rozpuści. Jeśli więc więzień będzie ją trzymał w pysku za długo, efekt będzie taki sam, jak gdyby ją połknął.

    Nie mógł do tego dopuścić.

    — Nie zachciało ci się przypadkiem spać, Czip? — spytał Simmons. — Pewnie zaraz ci się zachce. — Uśmiechnął się ze współczuciem. — Uwierz, to boli mnie bardziej niż ciebie, z różnych powodów. Przywiązaliśmy się do siebie, prawda? Wiele razem przeszliśmy. Cały czas myślę o tym, ile moglibyśmy osiągnąć, gdyby wszystko dobrze się ułożyło.

    Aha — pomyślał więzień. — Mam się zrobić senny.

    Niech będzie. Trzymając w pysku przysmak nasączony środkiem nasennym, postanowił grać dalej i za niedługi czas udać pierwsze objawy znużenia. Na razie stał na środku klatki z głową lekko przechyloną na bok, jak gdyby uważnie przysłuchiwał się temu, co mężczyzna ma do powiedzenia.

    — Szkoda cię, Czip. Dobre z ciebie psisko. Z takiego kundla niejeden miałby pociechę, ale tutaj się nie wpasowałeś. A teraz nie możemy cię przecież oddać jakiejś miłej rodzince, która chciałaby zrobić z ciebie zwykłego kanapowca. To po prostu niewykonalne.

    Więzień, którego nazwano Czip, zamrugał. Trzeba pozwolić, żeby powieki przymknęły się na pół sekundy, łeb opadł.

    — Sam rozumiesz — Simmons przysunął się do klatki, nachylił i zniżył głos do szeptu tak, żeby nie słyszały go inne zwierzęta — musielibyśmy najpierw cię otworzyć i wyjąć ze środka wszystko, co w ciebie władowaliśmy. Takiej operacji pewnie byś nie przetrzymał, dlatego załatwimy to inaczej. No proszę, ale się zrobiłeś senny. Odsuniesz się trochę? Chcę na chwilę otworzyć klatkę.

    Więzień cofnął się o dwa kroki, po czym usiadł, wyciągnął przednie łapy, pochylił łeb. Postawa uległa.

    Zardzewiałe zawiasy zgrzytnęły, klatka się otworzyła. Kilka zwierząt znów zaczęło skowyczeć i szczekać. W powietrzu unosił się zapach sierści i strachu.

    — Dobry piesek — powiedział Simmons. — Spokojnie, to nie będzie bolało. Zanim się obejrzysz, będzie po wszystkim.

    W następnym momencie Biały Fartuch zaczął wyjmować prawą rękę z kieszeni. W dłoni ściskał jakiś przedmiot. Długi na około piętnaście centymetrów, wąski i walcowaty.

    Z cienką, lśniącą końcówką.

    Więzień poznał tę rzecz. Za kilka sekund Simmons wbije mu srebrzystą igłę w mięsień tylnej łapy, po czym kciukiem naciśnie tłoczek strzykawki.

    Wsączy mu do ciała płyn, który przyniesie łatwą, natychmiastową śmierć.

    Taki bystry był Czip. Rozumiał to wszystko. Nauczył się wiele dzięki Simmonsowi i innym Białym Fartuchom, którzy zapełniali jego banki pamięci wiedzą o różnych tego typu sprawach. A mimo to wciąż uważali się za mądrali, za sprytniejszych od niego. W swoim zaślepieniu nie wpadli na to, że więzień się domyśli, co knują.

    Czip rozumiał znacznie więcej, niż mogli sobie wyobrazić. Powoli i łagodnie podniósł się, stanął na czterech łapach i zaparł się zadnimi o tylną ścianę klatki.

    — Dobry piesek, dobry — uspokajał go Simmons, podczas gdy ręka ze strzykawką uniosła się, a druga powędrowała do karku psa, żeby go przytrzymać.

    W tym momencie Czip z całej siły odbił się od ściany tylnymi łapami, które zadziałały jak tłoki, i wystrzelił do przodu, przelatując przez klatkę niczym futrzany pocisk.

    Zatruta przekąska wypadła mu z pyska, a ułamek sekundy później mocne szczęki zacisnęły się na nadgarstku Białego Fartucha. Gdy zęby zanurzyły się w ciele mężczyzny, z bla dej dłoni wyleciała strzykawka i pacnęła na wykafelkowaną podłogę, prawie nie robiąc hałasu.

    Hałasu narobił za to Simmons. Wrzasnął przeraźliwie z bólu, gdy kły zwierzęcia przebiły się przez skórę i przegryzły tętnicę. Mężczyzna osunął się na posadzkę, chwycił się za przedramię, na którym wciąż wisiał wczepiony w jego przegub pies.

    — Pomocy! — zawył.

    Pozostałe psy wpadły w szał. Salę wypełniła kakofonia zwie rzęcej wściekłości i podniecenia.

    Powietrze przenikał zapach krwi.

    Więzień rozumiał z psiego jazgotu więcej, niż kiedykolwiek byli w stanie pojąć ludzie trzymający go w niewoli. W ujadaniu i warczeniu pobrzmiewały gniew, strach i satysfakcja, której było znacznie więcej niż odrobina. Wszyscy więźniowie odczuwali pogardę dla swoich panów, oziębłych ludzi stawiających sobie za cel przemienienie ich w nowoczesne zabawki.

    Czip puścił nadgarstek i przeniósł spojrzenie na identyfika tor dyndający u szyi mężczyzny. Simmons wzdrygnął się ze strachu, gdy pies chwycił zębami elastyczny pasek, szarpnął łbem i zerwał plakietkę, która szurnęła po podłodze.

    — Pomocy! — wrzasnął znów Simmons, podnosząc głowę i zerkając w kąt sali, gdzie pod sufitem zainstalowano kamerę monitorującą. Był jednak środek dnia i Czip miał nadzieję, że nikt ich nie obserwuje. Przecież pilnowano ich głównie w nocy, na wypadek gdyby agenci innych organizacji albo mocarstw próbowali się włamać i ukraść albo zabić zwierzęta.

    Czy w ogóle ktoś usłyszy wołanie o pomoc w całym tym psim jazgocie?

    Czip nie dałby rady złapać zębami identyfikatora leżącego płasko na kafelkach, użył więc języka, aby go podnieść, podobnie jak robił to z krakersami. Następnie ostrożnie chwycił go w pysk i podbiegł do drzwi, mijając Simmonsa, który wciąż trzymał się za rękę i zwijał z bólu, siedząc na posadzce. Czytnik zamontowano obok wejścia, jakiś metr nad podłogą. Czip widział chyba z tysiąc razy, jak Białe Fartuchy go używają. Wystarczy przesunąć identyfikatorem pod zielonym światełkiem nie większym niż czubek ołówka.

    Więzień stanął na tylnych łapach, oparł się przednimi o ścianę, żeby nie stracić równowagi, i przystawił plakietkę do lampki. W następnej sekundzie drzwi się rozsunęły, chowając się w ścianach.

    Czip wyleciał z sali jak strzała, ale gdy w ostatniej chwili zerknął za siebie, zobaczył, że Simmons dźwiga się na nogi.

    — Stój! — wrzasnął mężczyzna, zataczając się w stronę wyjścia. — Wracaj, parszywy kundlu, albo...

    Drzwi zasunęły się Simmonsowi przed samym nosem. Bez identyfikatora Biały Fartuch nie mógł się wydostać na zewnątrz.

    Czip puścił się pędem przez długi korytarz. Wiedział, jak wyjść z budynku. Jego i innych wyprowadzano na dwór na spacery i szkolenie. Gdy zbliżał się do drzwi na końcu korytarza, zaczął zwalniać, ale wpadł w poślizg na marmurowej podłodze, którą wypastowano w nocy, i z hukiem wjechał prosto w zamknięte skrzydło. Z trudem utrzymał plakietkę w pysku, szybko jednak się otrząsnął, znów wspiął się na tylne łapy i pomachał nią przed zielonym światełkiem.

    Drzwi się otwarły.

    Znalazł się w holu głównym. Ludzie — niektórzy ubrani w białe kitle, inni w

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1