Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Za blisko domu
Za blisko domu
Za blisko domu
Ebook456 pages5 hours

Za blisko domu

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Tragedia w domu sąsiadów odkrywa wstrząsające powiązania mieszkańców małego miasteczka…

Piętnastoletni Derek jest mimowolnym świadkiem morderstwa, popełnionego w domu sąsiadów. Słyszy strzały z pistoletu, ale nie widzi strzelającego… Ofiarą pada jego przyjaciel z rodzicami – cała rodzina Langleyów. Wkrótce Derek zostaje aresztowany za potrójną zbrodnię, a jego ojciec i matka z przerażeniem odkrywają, co mogło się stać naprawdę i jaką rolę odegrał w tragedii ich syn.
Lecz jak to udowodnić?
Niezwykła historia, splatająca zemstę i przypadek, pogrąża w chaosie i przerażeniu całe miasteczko…


"Barclay wie, jak stawiać zwykłych ludzi w niezwykle niebezpiecznych sytuacjach. Czytelnicy będą zachwyceni!" - Publishers Weekly


Linwood Barclay udroził się w USA, ale od dziecka mieszka w Kanadzie. Przez wiele lat zajmował się dziennikarstwem, słynąc z ciętych felietonów na łamach popularnego dziennika "Toronto Star". Jego thriller Bez śladu uczynił z autora pisarską gwiazdę pierwszej wielkości.
LanguageJęzyk polski
PublisherSkinnbok
Release dateJul 27, 2022
ISBN9789979643388

Read more from Linwood Barclay

Related to Za blisko domu

Related ebooks

Reviews for Za blisko domu

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Za blisko domu - Linwood Barclay

    Za blisko domu

    Za blisko domu

    Za blisko domu

    © Linwood Barclay 2008

    © Copyright to the Polish Edition: Jentas ehf 2022

    Tytuł oryginału: Too Close to Home

    ISBN: 978-9979-64-338-8

    –––

    Neecie dedykuję

    Prolog

    Derek doszedł do wniosku, że kiedy nadejdzie pora, najlepszą kryjówką będzie schowek w piwnicy. Miał tylko nadzieję, że kiedy już się tam wciśnie, Langleyowie wyjdą w cholerę z domu i pojadą. Ostatni raz bawili się tam z Adamem, kiedy mieli osiem, dziewięć lat. Udawali, że jest to jaskinia pełna skarbów albo ładownia statku kosmicznego, w której czyha na nich potwór.

    Cóż, od tamtego czasu minęło sporo lat. Teraz był dużo większy. Adam też. Teraz, jako siedemnastolatek, Derek miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu i był już wyższy od swego ojca, dlatego siedzenie w ciasnym piwnicznym schowku Bóg wie jak długo wcale mu się nie widziało.

    Miał nadzieję, że uda mu się zgrać wszystko w czasie. Zaczeka, aż Langleyowie włożą do bagażnika ostatnią walizkę i wrócą do domu, żeby jeszcze raz się rozejrzeć, i właśnie wtedy, wtedy, kiedy wrócą, pożegna się z nimi, uda, że wychodzi, trzaśnie drzwiami, a potem po cichutku, na palcach, zejdzie na dół, wpełznie do mieszczącego się dokładnie pod salonem schowka i zasunie drzwiczki. W schowku nie było niczego, czego Langleyowie potrzebowaliby na wyjazd. Ot, same pudla pełne ozdób choinkowych, niewartych wystawienia pamiątek rodzinnych, starych książek w miękkiej okładce i z roku na rok coraz wyższe stosy dokumentów prawniczych Alberta Langleya, ojca Adama. Był tam również stary namiot i turystyczny piecyk gazowy, ale Langleyowie nie jechali na kemping.

    Jezu, pomyślał. Staje mi na samą myśl.

    — Nie chcę jechać — mruknął Adam, podczas gdy jego mama, Donna Langley, wyjmowała z lodówki jedzenie, kiełbaski i piwo, i wkładała je do lodówki turystycznej.

    Pani Langley odwróciła się. Była tak zajęta przygotowaniami do wyjazdu, że dopiero teraz zauważyła, iż Adam ma gościa.

    — O, witaj, Derek. — Powiedziała to tak oficjalnie, jakby widzieli się pierwszy raz w życiu.

    — Dzień dobry.

    — Jak się dzisiaj miewasz?

    — Bardzo dobrze, dziękuję. A pani? — Rety, pomyślał Derek. Ona mówi jak Eddie Haskell w sitcomie, który moi starzy oglądali jako dzieci.

    Zanim pani Langley zdążyła odpowiedzieć, Adam znowu zaczął marudzić:

    — Tam nie ma nic do roboty. Same nudy, będzie do kitu.

    — Adam — odparła zmęczonym głosem jego matka. — Ten ośrodek ma bardzo dobrą opinię.

    — Przestań wreszcie tak jęczeć — nie wytrzymał Derek. — Będzie fajnie. Nie mają tam jakichś łódek? Albo koni?

    — Po kij mi konie? — odparł Adam. — Czy ja wyglądam na dżokeja? Rowery górskie. Gdyby mieli rowery, byłoby spoko, ale nie mają. Mówisz tak, jakbyś chciał, żebym wyjechał, trzymasz jej stronę.

    — Przestań. Mówię tylko, że jak już musisz jechać, to jak najlepiej to wykorzystaj.

    — Dobra rada — wtrąciła pani Langley, wciąż stojąc tyłem do nich.

    — Nie będę rozrabiał — Adam próbował się targować. — Nie urządzę tu żadnej imprezy.

    — Już o tym rozmawialiśmy. — Pani Langley wrzuciła do lodówki zamrożony wkład. Była ładna i zgrabna, zwłaszcza jak na matkę. Miała brązowe włosy, takie do ramion, i w przeciwieństwie do dziewczyn ze szkoły ciało zaokrąglone wszędzie tam, gdzie trzeba. Dziewczyny ze szkoły wyglądały jak chabety. Ale patrząc na nią, myśląc o niej w ten sposób, Derek czul się trochę nieswojo, zwłaszcza w obecności jej syna.

    — Przecież możecie mi trochę zaufać — prosił Adam. — Jezu, wy mi nigdy nie ufacie. Nigdy.

    — Pamiętasz, co się stało u Moffattsów? — odparła pani Langley. — Rodzice wyszli, wieść się rozniosła i zwaliła się tam setka dzieci.

    — Wcale nie setka. Było najwyżej sześćdziesiąt osób.

    — Dobrze. Sześćdziesiąt czy sto, zrujnowali cały dom.

    — Naszego nikt by nie zrujnował.

    Pani Langley oparła się o kuchenny blat. Robiła wrażenie bardzo zmęczonej. W pierwszej chwili Derek pomyślał, że wyczerpała ją sprzeczka z synem, ale zaraz spostrzegł, że matka Adama wcale nie jest zdenerwowana.

    — Dobrze się pani czuje? — spytał.

    — Tak, po prostu... — Pani Langley lekko potrząsnęła głową. — Trochę mnie ... zamroczyło.

    — Nic ci nie jest, mamo? — Adam, pewnie trochę zawstydzony, że pierwszy spytał o to Derek, zrobił krok w jej stronę.

    — Nie, nie. — Pani Langley odepchnęła się od blatu. — Pewnie coś zjadłam. Od lunchu jestem jakaś do niczego.

    Albo to, albo prochy, pomyślał Derek. Wiedział, że pani Langley bierze jakieś lekarstwa. Że raz jest wesoła, raz smutna. Miała dwubiegunową psychozę czy coś w tym stylu, przynajmniej tak mówił Adam.

    Uspokoiła się i ogarnęła.

    — Adam, idź zobacz, czy nie trzeba pomóc ojcu.

    Ale Albert Langley, wysoki, barczysty pięćdziesięciokilkulatek o rzednących siwawych włosach, stał już w progu kuchni.

    — Co się stało? — spytał bardziej poirytowany niż zaniepokojony. — Nie mów tylko, że źle się czujesz.

    — Nie, nie — odparła pani Langley. — Pewnie coś zjadłam.

    — Na miłość boską, planowaliśmy to od tygodni. Zrezygnujemy i będzie po zaliczce. Wiesz o tym, prawda?

    Pani Langley odwróciła się tyłem do niego.

    — Wielkie dzięki za troskę.

    Zdegustowany Langley pokręcił głową i wyszedł z kuchni.

    — Słuchaj — szepnął Derek do Adama. — Ja już spadam. — Nagle zdał sobie sprawę, że będzie to wymagało nie lada gimnastyki. Musiał zaczekać, aż Adam pójdzie do ojca, a potem udać, że wychodzi tylnymi drzwiami i wślizgnąć się do piwnicy.

    Czuł się parszywie, że nie powiedział o niczym swemu najlepszemu kumplowi, ale nie pierwszy raz coś przed nim zatajał. No i przecież nie zamierzał robić nikomu krzywdy ani niczego demolować. Nikt się nawet o niczym nie dowie. Oczywiście, nie licząc Penny. Jasne, po powrocie Langleyowie będą na pewno zdziwieni, że zapomnieli włączyć alarm i zamknąć drzwi, ale kiedy rozejrzą się po domu i zobaczą, że nic nie zginęło, w końcu o tym zapomną. Następnym razem sprawdzą wszystko dwa razy, i tyle.

    — Szkoda, że nie jedziesz ze mną — powiedział Adam. — Zdechnę tam sam.

    — Nie mogę — odparł Derek. — Gdybym rzucił robotę choćby na tydzień, starzy dostaliby szału. — Ale, szczerze mówiąc, nawet gdyby tego wszystkiego sobie nie zaplanował, nawet gdyby nie czekał go najbardziej odlotowy tydzień w życiu, nie wytrzymałby siedmiu dni z Langleyami.

    Wyszli z kuchni. Korytarz, środek domu — wystarczyło pójść trochę dalej, otworzyć drzwi, zbiec na podest, skręcić, zbiec jeszcze niżej i będzie w piwnicy.

    — Nie wiem, czy w ogóle kogoś tam poznam — wyjęczał znowu Adam.

    Jezu Chryste.

    — Wyluzuj. To tylko tydzień. Wiesz co? Kiedy wrócisz, doczytamy do końca to z kompa. — Zbierali razem stare, zepsute komputery. Kurczę, nie do wiary, co na niektórych znajdowali. Było tam dosłownie wszystko, od szkolnych prezentacji po dziecięcą pornografię. Niektórym to naprawdę odbijało. Grzebanie w porzuconych komputerach było lepsze od szperania w czyjejś apteczce.

    Adam wbił wzrok w podłogę.

    — Z tym to jest wtopa.

    — Wtopa? — powtórzył zaskoczony Derek. — Ale z czym?

    — Z moim starym. Znalazł to. To, co czytaliśmy.

    — No to co? Myśli, że nie wiesz, co to pornosy? Zresztą to nie są fotki. To sama pisanina. I wcale nie porno. A jeśli nawet porno, to kiepskie.

    — Nie mogę teraz o tym gadać — odparł cicho Adam. — Powiem ci, jak wrócimy albo zadzwonię do ciebie w tygodniu.

    Spoko. Jak będę chciał poczytać, mam dyskietkę.

    — Kurczę, tylko nic mu nie mów. Jest wkurzony. Nie wiem, dlaczego tak świruje.

    — Zwariowałeś? Myślisz, że co? Ze pójdę do niego i powiem: panie Langley, a ja to wszystko skopiowałem?

    — Nie, ale ...

    — Adam! — Pan Langley wołał syna ze schodów i był rzeczywiście wkurzony.

    — Dobra, muszę lecieć — powiedział Adam. — Wnerwił się, bo mama źle się czuje.

    — Jasne, nie ma sprawy — rzucił Derek. — Do zobaczenia za tydzień. — Adam skręcił w jedną stronę, on w drugą. — Szerokiej drogi, pani Langley! — krzyknął; z trudem się do tego zmusił.

    Wszyscy musieli myśleć, że właśnie wychodzi z domu.

    Z kuchni dobiegło przytłumione:

    — Pa, Derek.

    Dla większego efektu zadudnił butami na schodach, otworzył tylne drzwi i głośno nimi trzasnął, robiąc tyle hałasu, jak wtedy, kiedy jak zwykle wybiegał z ich domu i pędził przez podwórze do lasu na skraju drogi.

    Ale tym razem nigdzie nie wyszedł. Huknął drzwiami tak mocno, że musiała to usłyszeć krzątająca się w kuchni pani Langley i sekundę później był juź w piwnicy, już biegł, już padał na kolana przed drzwiczkami do schowka.

    Rozsunął je i po twardej, zimnej betonowej podłodze na czworakach wszedł do środka. Odwrócił się, najciszej, jak umiał zasunął drzwiczki i wstrzymał oddech, gdy pochłonęła go ciemność.

    Słyszał tylko głuche dudnienie krwi w uszach. Powoli wypuścił powietrze i spróbował się uspokoić. Wiedział, że jest tu gdzieś żarówka na łańcuszku, ale bal się zapalić. Co, jeśli pani Langley w ostatniej chwili zejdzie po coś na dół i zobaczy światło bijące zza krawędzi drzwiczek? Nie, musi siedzieć po ciemku, do oporu.

    Wiedział przynajmniej, która jest godzina. Wyjął z kieszeni komórkę — jej malutki ekranik był teraz jedynym źródłem światła — i jeszcze raz sprawdził, czy na pewno wyłączył dzwonek. Dochodziła ósma. Langleyowie powinni niedługo wyjechać. Musieli wyjechać.

    Nie mógł rozmawiać, ale mógł wysłać SMS. Napisał: SIEDZĘ W SCHOWKU. CZEKAM, AŻ WYJADĄ. I wcisnął guzik WYŚLIJ.

    Mały, własny sekspałac na cały tydzień — to był najlepszy pomysł, na jaki kiedykolwiek wpadł. Ok., „pałac, ale może nie do końca „seks. Penny albo zechce pójść na całość, albo nie. Ale na pewno pójdzie na wszystko poza tym.

    Wsłuchał się w odgłosy domu. Siedząc po turecku na betonowej podłodze, wciśnięty między pudła z ozdobami choinkowymi i sanki, na których Adam nie jeździł od pięciu lat, słyszał, jak pani Langley kręci się po kuchni. Każdy dom żyje własnym życiem. Zrobisz krok na podłodze w jednym pokoju i biegnąca tuż pod deskami belka zaczyna drżeć, wprawiając w drżenie belkę sąsiednią, a potem kolejną, tak jak w tej piosence, którą mama śpiewała mu, kiedy był mały, o kości udowej, która łączy się z biodrową, i o biodrowej, która ...

    — Na miłość boską, jedźmy już wreszcie!

    Ojciec Adama. Jezu, pomyślał Derek. Co za kutas. Jego własny ojciec też potrafił być upierdliwy, ale na pewno nie tak jak stary Langley.

    Znowu kroki na górze. Ktoś szedł do kuchennych drzwi, żeby sprawdzić, czy są zamknięte. Potem otworzyły się i zamknęły drugie drzwi. Te od frontu. Derek nie śmiał odetchnąć i kiedy wstrzymał oddech, zdawało mu się, że słyszy nawet szczęk klucza w zamku.

    Chwilę później ... trzask samochodowych drzwiczek. Warkot SUV-a Langleyów. Chrzęst żwiru pod kolami, najpierw całkiem wyraźny, potem coraz cichszy.

    Wreszcie zapadła cisza.

    Derek przełknął ślinę i na wszelki wypadek postanowi! posiedzieć w schowku parę minut dłużej. Na tyle długo, żeby Langleyom nie opłacało się wracać, gdyby czegoś zapomnieli, żeby uznali, że łatwiej im będzie kupić to po drodze. Serce zaczęło zwalniać. Wszystko wyglądało dobrze, musial tylko ...

    Jezu Chryste, coś chodziło mu po szyi. Matko święta, co to jest?

    Pająk! Pod kołnierz wlazł mu pieprzony pająk. Derek klepnął się histerycznie w szyję i w ramię, po ciemku, przez koszulę. Wystraszony podskoczył i grzmotnął głową w jakąś belkę.

    — Kurwa mać! — Rozsunął drzwiczki i dosłownie wytoczył się na miękką wykładzinę na podłodze. Włożył rękę pod kołnierz, wymacał coś małego i papkowatego, ściągnął przez głowę koszulę i zaczął klepać się po szyi, rozpaczliwie próbując pozbyć się resztek rozgniecionego pająka.

    Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi.

    Przeczekawszy pajęczy kryzys, posiedział trochę, żeby się uspokoić. W piwnicy było niemal zupełnie ciemno. Za jakieś pól godziny miało zajść słońce, mimo to nie śmiał zapalić światła. Nie będzie tego robił przez cały tydzień. Może co najwyżej włączy telewizor, ale tutaj, w piwnicy. Nikt z zewnątrz tego nie zauważy, zwłaszcza że dom stał daleko od drogi.

    Z drugiej strony po co mu światło? Do tego, co sobie zaplanował? Zawsze mógł chodzić po omacku.

    Zdziwił się, że Penny nie odpowiedziała na SMS-a. Nadeszła pora, żeby znowu się z nią skontaktować, dać jej znać, że teren jest czysty. Ale najpierw trzeba obejrzeć dom, sprawdzić, czy wszystko gra.

    Włożył koszulę, wszedł na górę i zobaczył, że kuchenne drzwi są zamknięte na zasuwę. Parter. Światła było jeszcze sporo. Frontowe drzwi? Zamknięte. Na ścianie w korytarzu był panel systemu alarmowego, taki z klawiaturą. Derek był u Adama tyle razy, tyle razy widział, jak Langleyowie włączają go i wyłączają, że znał kod na pamięć. Wystarczyło go wystukać, otworzyć zasuwę na kuchennych drzwiach i będzie mógł wchodzić do domu i wychodzić, kiedy tylko zechce. Tak, drzwi będą otwarte, ale tu, na przedmieściach, rzadko kiedy dochodziło do włamań.

    Nikt nie wiedział, że tu jest, po raz pierwszy był u nich zupełnie sam i czuł się dziwnie, zupełnie inaczej. Chodząc po pokojach, był jak naelektryzowany: miał spocone ręce, waliło mu serce.

    Pocieszał się tym, że zna dom na pamięć, że trafi po ciemku nawet tam, gdzie wcale nie zamierzał zaglądać, jak choćby do sypialni rodziców Adama, gdzie właśnie stał. Wielkie, podwójne łóżko, gruba, biała narzuta, łazienka z prysznicem i wanną z dyszami do masażu wodnego. Chciałby przyjść tu z Penny — może by się nawet razem wykąpali, w pianie i bąbelkach, tak jak na filmach — ale nie, to zbyt ryzykowne. Wystarczy sofa w piwnicy. Nieważne, gdzie by to zrobili. Najważniejszy był spokój, to, żeby nikt im nie przeszkadzał.

    Przez cały, kurwa, tydzień!

    Zabrzęczała komórka. SMS od Penny. Najwyższa pora. Trzy krótkie słowa: „No i co?".

    Kurczę, przecież teraz mógł do niej zadzwonić. Wybrał numer. Odpowiedziała po drugim sygnale.

    — Jestem w środku — szepnął.

    — O Boże! — zapiszczała podniecona.

    — Już prawie ciemno. Przychodź. Wpuszczę cię kuchennymi drzwiami.

    — Dobrze, tylko może być problem ...

    — No nie, nie rób mi tego, Penny. Stoi mi jak drabina.

    — Ciii ... — powiedziała, chociaż nikt go tu nie słyszał. — Nie martw się, to tylko moi starzy. Wściekają się, bo cofając naszą kią, wpadłam na słup telefoniczny na końcu podjazdu. Wiesz, na ten pod domem. To tylko rysa, prawie nic nie widać, ale ojciec dostał szału. Mówi, że nie warto zgłaszać tego do ubezpieczenia i że muszę teraz ...

    I nagle cisza. Derek spojrzał na ekranik telefonu. Brak zasięgu. Co się, kurwa, dzieje?

    Zadzwonił jeszcze raz.

    — Co się stało? — spytała Penny.

    — Nie wiem. Posłuchaj, spróbuj wpaść o dziesiątej, dobra? I zadzwoń, gdyby coś nie wypaliło. Jeszcze trochę tu posiedzę.

    Penny powiedziała okay, i przerwała połączenie.

    Derek wyciągnął rękę i dotknął toaletki, zastanawiając się, czy jest w niej coś ciekawego. Chodzi o to, że wciąż miał wyrzuty sumienia, chociaż czuł, że wszystko będzie dobrze i że nie dowiedzą się o tym ani Langleyowie, ani Adam. Adamowi może kiedyś powie. Ale nieprędko. Za kilka lat. Kiedy nie będzie to miało żadnego znaczenia.

    A może i nie powie. Nigdy.

    Nie mieściło mu się w głowie, że rodzice mogliby nie wypuścić Penny na wieczór. Bardzo chciał, żeby przyszła, nie mógł się juź doczekać. Zastanawiał się nawet, czy nie wziąć czegoś z szuflady pani Langley, tej z bielizną, czy sobie nie zwalić, nie rozładować się trochę przed przyjściem Penny.

    Nie, pomyślał, są granice, których nie wolno przekraczać. Zamiast tego zawsze mógł pooglądać telewizję. Wrócił więc do piwnicy, teraz już niemal po ciemku, i pstryknął pilotem. Przeskakiwał z kanału na kanał, nie zatrzymując się na żadnym dłużej niż sekundę. Nie mógł się odprężyć, chociaż miał dla siebie cały dom, i to na cały tydzień. Marzenie każdego siedemnastolatka. Miejsce, gdzie można przyprowadzać dziewczynę, kiedy tylko się zechce.

    To lepsze niż samochód; nie trzeba się przynajmniej martwić, że w zaparowaną szybę zapuka gliniarz.

    Mimo to coś zaczynało mu przeszkadzać. Langleyowie zawsze byli dla niego mili. A już na pewno matka Adama. Przy ojcu zawsze czuł się tak, jakby mu przeszkadzał, jakby po powrocie z kancelarii czy sądu, gdzie bronił przestępców i wyciągał ich z kłopotów, Langley chciał mieć cały dom dla siebie. Znali się z Adamem ... ile lat? Prawie dziesięć. Sypiał u niego, jeździł z jego starymi na krótkie wycieczki.

    Co by o nim pomyśleli, gdyby się dowiedzieli? Chryste, Langley był adwokatem. Podałby go do sądu? Zaskarżyłby kumpla swego własnego syna? Albo, co gorsza, zadzwoniłby na policję?

    Zawibrowała komórka. Zerknął na wyświetlacz. Penny.

    — Tak? — rzucił i zanim Penny zdążyła się odezwać, znowu stracił zasięg.

    Przez tę piwnicę, pomyślał. Za dużo zakłóceń albo coś. Podniósł słuchawkę telefonu na stoliku i wybrał numer jej komórki.

    — Nie mogę przyjść — Penny mówiła szeptem. — Uziemili mnie.

    — Niech to szlag. Niech to szlag!

    — Muszę lecieć. Spotkamy się w tygodniu, może nawet jutro, dobrze? Spadam. — I przerwała połączenie.

    Derek odłożył słuchawkę. Plan doskonały diabli wzięli. Boże, jaja mu zsinieją. Cholera, przecież nie chodziło tylko o seks. Chciał z nią trochę pobyć. Posiedzieć w tym pustym domu i pogadać, tak spokojnie, żeby nikt im nie przerywał, nie wchodził, nie wołał, porozmawiać o tym, co chciałby robić w życiu. Rodzice myśleli, że kawał z niego lenia, chłopak bez marzeń i ambicji, ale on wcale taki nie był. Penny mógłby o tym powiedzieć. O tym, że chciałby zostać programistą komputerowym, projektować nowe gry, i w ogóle. Gdyby wyskoczył z czymś takim przy ojcu, stary by powiedział, hej, ja też miałem pasję i chciałem zrobić karierę, ale czasem trzeba być realistą.

    Znowu pobawił się trochę pilotem, przez chwilę pograł na Playstation Adama, pooglądał MTV, przysnął przy Justinie Timberlake’u. W sumie fajnie było tak leżeć w pustym domu, nawet samotnie. Nikt mu nie przeszkadzał, nikt nie zawracał mu głowy.

    Ale robiło się późno. Doszedł do wniosku, że pora spadać.

    I właśnie wtedy usłyszał jakiś hałas. Chrzęst żwiru na podjeździe pod domem.

    Chwycił pilota i zgasił telewizor. W piwnicy, jakieś trzydzieści centymetrów pod sufitem, były okna. Stanął na sofie i podskoczył, żeby wyjrzeć.

    To był SUV. Wóz Langleyów.

    — Kurwa — zaklął pod nosem. — Kurwa mać!

    Musiał wiać. I to szybko. Wbiegł na górę i już miał otworzyć kuchenne drzwi, gdy uzmysłowił sobie, że jeśli to zrobi, włączy się alarm. Najpierw musiał wprowadzić kod, ale panel był po drugiej stronie domu, przy frontowych drzwiach.

    Popędził korytarzem z nadzieją, że zdąży tam dobiec, wrócić i uciec przez podwórze, zanim Langleyowie przekręcą klucz w zamku.

    Ale wtedy zobaczył cienie za szybą. Adam, a tuż za nim jego matka.

    Zatrzymał się, zawrócił i pobiegł z powrotem do piwnicy. Słyszał, jak otwierają się drzwi, słyszał ich głosy, głos pani Langley, która mówiła:

    — Przepraszam. Ile razy mam cię przepraszać? Myślisz, że celowo zepsułam nam wyjazd?

    Derek upadl na kolana przed drzwiczkami do schowka, gdy nagle zapaliło się światło. Wiedział, że na górze jest włącznik, co znaczyło, że ktoś schodzi do piwnicy. Szybko wcisnął się między ścianę i sofę, gdzie był względnie bezpieczny, ale Chryste, co będzie, jeśli ten ktoś zechce pooglądać telewizję?

    Tak, ktoś rzeczywiście zszedł na dół. Otworzyły się drzwiczki lodówki, zabrzęczały puszki i rozległ się krzyk Adama:

    — Zamrozić wkłady?

    Wyjść zza sofy? Przyznać się? Poprosić, żeby pomógł mu wydostać się z domu? Adam byłby wkurzony, ale na pewno nie pisnąłby nikomu ani słowa, bo starzy zwaliliby wszystko na niego. Zanim zdecydował się, co robić, Adam wbiegł na schody. Ale światło nie zgasło. Może jeszcze wróci? Z góry dochodziły strzępy rozmów.

    Pan Langley: — Skarbie, ty się lepiej połóż. A my się rozpakujemy.

    Pani Langley: — Może rano poczuję się lepiej.

    Pan Langley: — Zobaczymy. Najwyżej pojadę z Adamem, a ty przyjedziesz, kiedy ci przejdzie. No naprawdę, nie mogłaś wybrać lepszego momentu.

    Pani Langley: — Na miłość boską, myślisz, że chciałam zachorować?

    Pan Langley: — Zaraz do ciebie przyjdę.

    Dobra, skoro oni poszli spać, został tylko Adam. A kiedy pójdzie spać i on, Derek zakradnie się na górę, wyłączy alarm i wyjdzie kuchennymi drzwiami. Wszystko będzie dobrze pod warunkiem, że Penny nie zmieni zdania, nie wymknie się z domu i tu nie przyjdzie. Jezu, oby nie.

    Pan Langley: — Kto to, do diabła, jest?

    Derek pomyślał: kurwa, to o mnie? Skąd wiedział, że tu jestem?

    Nie, to ktoś na dworze. Znowu chrzęst żwiru pod kołami. Trzask drzwiczek samochodowych.

    Chryste, nie. Oby tylko nie jacyś goście, nie o tej porze.

    Adam: — Nie wiem, tato.

    Kroki na podjeździe, potem glos Langleya mówiącego coś pewnie w progu drzwi.

    Nie był tego pewien, ale brzmiało to tak, jakby weszli do domu, Langley i ktoś jeszcze.

    Przytłumiona rozmowa. Głos Langleya:

    — Więc kim pan niby jest?

    I głos kogoś obcego. Strzępy zdań. A potem trzy wyraźne słowa: „Wstyd. I: „Ty skurwysynu.

    I wtedy Derek usłyszał pierwszy strzał. I przeraźliwy krzyk Adama:

    — Tato! Tato!

    Zaraz potem krzyk pani Langley, chyba z góry:

    — Albert! Albert! Co się tam dzieje?

    I znowu Adam:

    — Mamo, nie! Nie schodź ...

    Wtedy Derek usłyszał drugi strzał. I odgłos czegoś — kogoś — spadającego ze schodów.

    Potem zadudniły kroki. Co najmniej dwóch ludzi, oszalałe kroki ludzi biegnących z jednego końca domu na drugi. Trwało to tylko parę sekund.

    Padł trzeci strzał i ktoś spadł ze schodów przy kuchennych drzwiach.

    Potem zapadła głucha cisza.

    Derek zdał sobie sprawę, że cały się trzęsie. Że zaraz zacznie szczękać zębami. Znowu usłyszał czyjeś kroki, powolne już, spokojne i miarowe. Schody, podest — na podeście ucichły, ale po chwili usłyszał je znowu: ktoś zszedł do piwnicy. Podłoga była wyłożona wykładziną, więc teraz słyszał je dużo gorzej, ale wyraźnie wyczuwał czyjąś obecność. Obecność człowieka, który strzelał. Zabójcy. Mordercy. Kilkadziesiąt centymetrów za sofą. Słyszał jego szybki, płytki oddech.

    Mocno zacisnął zęby, żeby przestały szczękać. Był pewien, że tamten słyszy, jak w skroniach pulsuje mu krew.

    Ale potem znowu zaskrzypiały schody i zgasło światło. Otworzyły się i zamknęły frontowe drzwi, potem drzwiczki samochodu też się otworzyły i zamknęły. Chwilę później pod kołami zachrzęścił żwir.

    Derek odczekał pięć minut, wypełznął zza sofy, przeszedł przez piwnicę, wbiegł na podest przy kuchennych drzwiach i w sączącym się przez okno świetle księżyca zobaczył Adama leżącego na schodach z rozrzuconymi nogami i głową w kałuży czarnej krwi.

    Przeszedł nad nim ostrożnie, trzęsącą się ręką przekręcił zasuwę, otworzył drzwi i pobiegł w noc.

    1

    Tej nocy, kiedy zabito naszych sąsiadów, nie słyszeliśmy absolutnie nic.

    Wieczór był ciepły i parny, więc zamknęliśmy wszystkie okna i maksymalnie podkręciliśmy klimatyzację. Ale i tak temperatura spadła tylko do dwudziestu czterech stopni. Był koniec lipca i od tygodnia dręczyła nas fala upałów z temperaturami rzędu trzydziestu pięciu stopni, codziennie oprócz środy, kiedy to termometr wskazywał prawie czterdzieści. Nie zmienił tego nawet padający na początku tygodnia deszcz. Po zachodzie słońca było ponad dwadzieścia dziewięć, a więc niewiele lepiej.

    W każdy inny piątek pewnie posiedziałbym dłużej, może nawet bym nie spał, kiedy to się stało, ale w sobotę musiałem iść do roboty. Przez ten deszcz miałem opóźnienie, a klienci czekali. Dlatego położyliśmy się z Ellen wcześniej, mniej więcej o wpół do dziesiątej. Ale nawet gdybyśmy nie spali, pewnie oglądalibyśmy telewizję i nic byśmy nie słyszeli.

    Nie, Langleyowie nie mieszkali tuż obok. Ich dom był pierwszym domem na drodze wewnętrznej, zaraz po zjeździe z szosy. Żeby dojść do naszego, trzeba go minąć i przejść jeszcze pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów. Z szosy naszego nawet nie widać. Tu, na przedmieściach Promise Falls w północnej części stanu Nowy Jork, nie stawia się domów jednego przy drugim. Dom Langleyów widać było przez drzewa, ale jeśli urządzali tam jakieś imprezy, nigdy tego nie słyszeliśmy, a jeśli przeszkadzał im warkot kosiarek, kiedy je regulowałem, nigdy o tym nie mówili.

    W sobotę wstałem o wpół do siódmej. Ellen, która tego dnia nie musiała iść do college’u, poruszyła się, kiedy usiadłem na brzegu łóżka.

    — Śpij — szepnąłem. — Nie musisz wstawać. — Na podłodze w nogach łóżka leżała książka, którą czytała, zanim zgasiła światło i zasnęła. Pewnie wzięła ją ze sterty na stoliku. Kiedy organizuje się festiwal literacki, trzeba dużo czytać.

    — Nie, nie — wymamrotała zrezygnowana, ukrywając twarz w poduszce i naciągając na siebie prześcieradło. — Zrobię kawę. Zaraz będziesz się ubierał, i tak byś mnie zbudził.

    — Hmm, skoro tak, miło by było, gdybyś zrobiła i sadzone.

    Ellen mruknęła w poduszkę coś, czego nie zrozumiałem, ale nie zabrzmiało to zbyt przyjaźnie.

    — Tak? — ciągnąłem. — Dobrze usłyszałem? Czy to znaczy, że przy okazji usmażysz trochę bekonu?

    Odwróciła głowę.

    — Czy istnieje związek zawodowy niewolnic domowych? Chciałabym się zapisać.

    Podszedłem do okna i otworzyłem żaluzje, żeby wpuścić do środka poranne słońce.

    — Boże — wyjęczała Ellen — Błagam, zgaś to. Jezu Chryste, Jim, zamknij te żaluzje.

    — Znowu będzie upał. — Żaluzji nie zamknąłem. — A już miałem nadzieję, że popada, miałbym wymówkę, żeby nie iść do pracy.

    — Czy gdyby przez tydzień nikt nie kosił im trawników, to by od tego umarli?

    — Płacą mi za cały tydzień, skarbie. Wolę już pracować w sobotę, niż zwracać pieniądze.

    Ellen tego nie skomentowała. Nie, żebyśmy biedowali, ale nie chcieliśmy też szastać pieniędzmi. A koszenie trawników, zwłaszcza w tej części kraju, było zajęciem typowo sezonowym. Zarabiało się na życie od wiosny do jesieni, chyba że urozmaiciło się ofertę, przymocowało pług do pikapa i odgarniało zimą śnieg z podjazdów. Polowałem na używany. Zimy bywają tu srogie. Przed paroma laty w Oswego śniegu mieli aż po dach.

    Kosiłem trawniki dopiero od dwóch łat i szukałem sposobu na lepszy zarobek. Nie była to moja wymarzona praca, a już na pewno nie to, co chciałem robić za młodu, kiedy zaczynałem, ale na głowę biła wszystkie poprzednie.

    Ellen wzięła głęboki oddech, powoli wypuściła powietrze i odrzuciła prześcieradło. Odruchowo sięgnęła na stolik, gdzie leżały kiedyś papierosy, ale rzuciła palenie lata temu i już dawno ich tam nie było.

    — Zaraz podam śniadanie, wasza wysokość. — Nachyliła się i podniosła książkę z podłogi. — I to był kiedyś bestseller, nie do wiary. Powieść o pszenicy, a nie wciąga. Coś takiego. Nie bez powodu akcja tylu książek dzieje się w miastach. W miastach jest dużo ludzi. Dużo różnych postaci.

    Zrobiłem dwa kroki w stronę łazienki, skrzywiłem się i chwyciłem za krzyż.

    — Boli? — spytała Ellen.

    — Przejdzie. Wczoraj źle podniosłem opielacz i coś mi tam strzeliło.

    — Za stary jesteś na to. — Ellen włożyła papucie i narzuciła szlafrok. — Nie twoja liga.

    — Dzięki, że mi o tym przypomniałaś — mruknąłem.

    — Nie musiałam. Twój krzyż mnie wyręczył.

    Poszła do kuchni, a ja do łazienki, żeby się ogolić.

    Spojrzałem w lustro. Wąsy i ogorzała twarz. Próbowałem pamiętać o kremie z filtrem ochronnym i o czapce z daszkiem, ale poprzedniego dnia zrobiło się tak gorąco, że wrzuciłem czapkę do pikapa i pot zmył mi z twarzy cały krem. Jak na czterdzieści dwa lata nie wyglądałem źle i chociaż zmęczony, byłem pewnie w lepszej formie niż przed dwoma laty, kiedy jako podrasowany goniec bez krzty szacunku dla samego siebie większość dnia spędzałem w klimatyzowanej limuzynie, jeżdżąc po mieście i otwierając drzwiczki dla tego dupka. Od tamtej pory zrzuciłem prawie czternaście kilo, zaczynałem odzyskiwać krzepę w górnej części ciała, którą straciłem w ciągu ostatnich dziesięciu lat, i spałem jak zabity. Za to poranne wstawanie było prawdziwym koszmarem. Tak jak dzisiaj.

    Kiedy zszedłem na dół, po całym domu roznosił się zapach smażonego boczku, a Ellen właśnie rozlewała kawę. Na kuchennym stole leżała sobotnia gazeta, „Promise Falls Standard" ze zdjętą opaską, tak że już z daleka zobaczyłem nagłówek.

    — Twój kumpel znowu rozrabia. — Ellen wbiła do miski kilka jajek.

    Nagłówek krzyczał: „Burmistrz beszta samotne matki. A podtytuł głosił: „Obiecuje, że następnym razem podaruje mamom pawia.

    — Chryste — mruknąłem. — Ten facet nigdy nie przestanie.

    Wziąłem gazetę i przeczytałem kilka pierwszych akapitów. W czwartek wieczorem Randall Finley, burmistrz Promise Falls, wpadł z niezapowiedzianą wizytą do finansowanego przez miasto Domu Samotnej Matki, ośrodka, gdzie niezamężne kobiety mogą znaleźć wsparcie i przystosować się do życia z nowo narodzonymi dziećmi, ale bez męża. O ośrodek ten walczył poprzedni burmistrz — walczył i go wywalczył, chociaż Finley zawsze powtarzał, że to strata pieniędzy podatników. Żeby oddać mu sprawiedliwość, trzeba nadmienić, że stratą pieniędzy było dla niego dosłownie wszystko z wyjątkiem wydatków na służbowy samochód i szofera. Samochód i szofer byli koniecznością, dlatego, że Finley potrafił urżnąć się w pień i miał wyrok za jazdę po pijanemu na koncie.

    W artykule napisano, że po posiedzeniu rady miejskiej pojechał do miasta, wpadł do kilku barów i że mijając ośrodek, kazał szoferowi stanąć; szoferowi, czyli pewnie Lance’owi Garrickowi, chociaż autor artykułu nie wymienił go z nazwiska. Finley wysiadł, podszedł do drzwi i walił w nie dopóty, dopóki w progu nie stanęła Gillian Metcalfe, dyrektorka. Próbowała go zatrzymać, ale Finley odepchnął ją na bok i wpadl do środka krzycząc: „Gdybyście wzięły na wstrzymanie, nie wpakowałybyście się w kłopoty!".

    A potem, według mieszkających tam młodych kobiet, zwymiotował w korytarzu.

    — Imponujące — powiedziałem. — Nawet jak na Finłeya.

    — Ogarnia cię nostalgia — odparła Ellen. — Myślisz, że przyjąłby cię z powrotem?

    Byłem zbyt zmęczony, żeby jej odszczeknąć. Wypiłem łyk kawy i wczytałem się w artykuł. Gdy w piątek rano wieść się rozeszła, burmistrz początkowo wszystkiemu zaprzeczał. Nie było jasne, czy kłamał, czy po prostu niczego nie pamiętał. Ale w południe, kiedy przedstawiono mu wszystkie dowody, łącznie z zarzyganym dywanem, który Gillian Metcalfe zaniosła do ratusza i zostawiła na frontowych schodach, postanowił zmienić zdanie.

    „Głęboko żałuję — napisał w specjalnym oświadczeniu, nie chcąc stawiać czoła prasie — swego wczorajszego zachowania w Domu

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1