Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Trel w koronie
Trel w koronie
Trel w koronie
Ebook255 pages2 hours

Trel w koronie

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

“Trel w koronie” to w całości wewnętrzny monolog głównego bohatera, ‘pana w kapeluszu’. Opowiada o tymże panu w kapeluszu, który pewnego dnia napotyka na ulicy człowieka z dziobem, wyrastającym wprost z twarzy. Wodzony za nos perspektywą odkrycia natury dzioba, pan w kapeluszu podąża za człowiekiem z dziobem do jego domu, gdzie wkrótce się przeprowadza, panoszy, stara się uwieść jego żonę, wygryźć go z jego własnego życia, jednocześnie koncypując coraz to nowe, zmyślne plany wzbogacenia się.

“Trel w koronie” to dekonstrukcja istnienia człowieka w społeczeństwie. Traktuje o absolutnie wolnej, nieskrępowanej żadnymi prawami (również, na przykład, czasu, czy przyczynowości) jednostce, która obraca się, kręci i fika kozły w środowisku miejskim, szukając zarobku, miłości i zrozumienia. “Trel” to egzystencjalna farsa, w której to pozycja absolutnego egoizmu głównego bohatera, ‘pana w kapeluszu’ jest tak wybujała, że narzuca on swoją własną wolę rzeczywistości, wyłaniając absurd i humor w nawet najbardziej poślednich codziennych sytuacjach. “Trel” to praca prześmiewcza, negliżująca, to niedorzeczny świat magicznego realizmu ujęty w formie wspomnienia najbardziej nierzetelnego z narratorów.

LanguageJęzyk polski
Release dateNov 4, 2021
ISBN9788396296214
Trel w koronie

Related to Trel w koronie

Related ebooks

Reviews for Trel w koronie

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Trel w koronie - Adrian Skoczkowski

    TREL W KORONIE

    Adrian Skoczkowski

    obraz na okładce:

    Zuzanna Rzadkowolska

    Gdańsk 2021

    PRZEDMOWA

    Trzymasz w rękach, szanowny Czytelniku, mój debiut literacki. W naturze debiutu leży konfrontacja tego, jakie autor ma o sobie mniemanie, z faktyczną wartością jego pracy. Wypada to raz lepiej, raz gorzej – jest raczej regułą, że kiedy rzeczywistość mówi sprawdzam, autor nie ma wcale tak dobrych kart, jak sądził.

    I Czytelnikowi, który przeczytania debiutu się podejmuje, udziela się pewna doza ryzyka. Świeży autor może okazać się banalny, porywający, śmieszny, nudny, odkrywczy, pretensjonalny, poetycki, prostacki, odtwórczy lub genialny. Ostatecznie nie wiadomo, czego się spodziewać, czy pieniądze i wysiłek włożone w czytanie w ogóle się opłacą.

    Nieuniknionym mechanizmem przy przyswajaniu dowolnej pracy nieznanego jeszcze autora, lecz debiutanta szczególnie, jest krytyczne przyrównywanie książki do dzieł już sobie znanych. Szukanie w tekście porównań, zapożyczeń, inspiracji, przyporządkowywanie do istniejących nurtów myśli, czy gatunków literackich. Czytelnik z pewnością zna mnogie Wielkie Książki, arcydzieła literatury, na których archetypach posilają się młodzi twórcy, niczym krowy na rozległym pastwisku. I bardzo dobrze, wybitne motywy, nawet tysiąckrotnie przeżute, nie stracą same na swoim polocie. Bywają jednak utwory niepasujące do kanwy. W przyrównaniu do rzeczonych arcydzieł wypadają blado – nijak ich nie przypominają. Wprawiają Czytelnika w konsternację i zakłopotanie – jak to w ogóle ugryźć?. Obawiam się, czy raczej mam nadzieję, że taką właśnie książką okaże się być Trel.

    Z założenia jest to praca na wskroś i bezkompromisowo własna. Czytelnik zanurzy się niebawem w terra incognita umysłu narratora-głównego bohatera, a styl tej gorączkowej, chaotycznej relacji może z początku przytłoczyć. Od razu rzuca się w oczy brak jakichkolwiek akapitów w znacznej części pracy, czy mamucia długość niektórych zdań. Jako że książka jest w całości wewnętrznym monologiem, a nie myśli się akapitami (myśl zwykle płynie raczej niedbale, czasem zupełnie bez ładu i składu), to mniemam, że ów zabieg stylizujący, mimo że być może utrudniający czytanie, jest uzasadniony. Proszę mieć na względzie, że tego typu zabiegi wyglądające na rozkojarzenie czy niedbalstwo autora mogą być z góry zamierzone i wpisywać się w tę upsychologizowaną stylistykę prozy.

    Książka jest taka, jak sam narrator — mętna, szalona, głupawa. Ale liczę, że także zabawna. Przyjemnej lektury.

    Dionizosowi

    I.

    Opowieść niniejsza zaczyna się ze mną w pewnym mieszkaniu, moim mieszkaniu po prawdzie, ciasnym dość, z niskim sufitem, w którym to na tapczanie zakurzonym siedzę ja, z wyciągniętymi nogami. W plecach czuję już niemiłe mrowienie – niezawodny znak, że pora wstawać. Gramolę się więc mozolnie i niechętnie, najpierw nogami potem resztą, z tapczanu, na podłogę, w swoje kapcie. Kapcie są brązowe i ocieplane, otulają moje stopy niczym uścisk kochającej matki. Staję na nogach, wyprostowany, na baczność, gotów wymaszerować w kolejny nieprzychylny, chłodny dzień. Ale wpierw, ale wpierw człowiek musi jeść, a ja jestem człowiekiem, rozglądam się więc za śniadaniem do zjedzenia. Jak dobrze, że mało jem, z tego względu na stole widzę pozostawione resztki wczorajszej kolacji, składające się z samych ziemniaków, bo wszyscy zawsze powtarzają, żeby jeść mięso a ziemniaki zostawić, więc całe mięso zjadłem już wczoraj, więc nie ma go na talerzu. Oblizuję się więc i jem zimne ziemniaki. Suche nieco, myślę na głos, ale nie słyszę tej werbalnej myśli, gdyż usta nadal pełne mam ziemniaków, z mojej wypowiedzi słyszę więc jedynie hu-he he-ho. Jak zawsze trafiłem w sedno. Przypominam sobie, że dobrym remedium na suche jedzenie jest mokry napój. Tak! Przecież w kuchni, tu zaraz, mam jeszcze kompot. Chyba ktoś dał mi go w prezencie, albo go ukradłem, mniejsza. W każdym razie stoi tam, dzban kompotu, czy dzban z kompotem, resztką też wprawdzie, ale wystarczającą na resztkę ziemniaków, z którą próbuję się uporać. Chwytam więc dzban za ucho jak urwisa-złodziejaszka i zapijam ziemniaki kompotem czerwonym z tegoż dzbana, sokiem wiśniowym, słodkim, lepkim, z rodzynkami. Z rodzynkami? Podnoszę kompot do oczu, to jest kompot w dzbanie i przyglądam się owym rodzynkom niespodzianym. Toż to nie rodzynki wcale – a muchy! Niemądry ja, śmieję się do siebie, ale, że gardło mam pełne kompotu z muchami, to zamiast śmiechu słyszę glgl. Jak zawsze w sedno. Myślałem, że to był kompot z rodzynkami, który ukradłem (albo dostałem od kogoś w prezencie, naprawdę nie pamiętam), ale okazuje się, że to kompot z muchami. Szczerze powiedziawszy, w głębi serca, wolę muchy od rodzynek. Mucha, jak usiądzie, można ją odgonić ruchem ręki, albo nawet byle dmuchnięciem, a jeśli rodzynka leży, to leży ostatecznie i musi leżeć, aż się rozłoży, albo aż ukradkiem, lub przypadkiem ją odłożę w inne miejsce, chociażby do żołądka. Przełykam więc kompot i postanawiam powiedzieć jeszcze raz tamte rzeczy, które domagały się dopowiedzenia, ale przez niedopowiedzenie są jakby zawisłe w powietrzu, nade mną, jak jakaś lingwistyczna zawiesina. Suche nieco. Niemądry ja. Spotkanie. Ha ha. Spotkanie? a to skąd się tam wzięło, nieproszone? Śmieję się znów i jak się nie palnę ręką w czoło, ale, że jestem zaspany wciąż nieco, a ręka moja trzyma podówczas nadal dzban z kompotem (chociaż kompotu nic prawie już nie zostało), to zaraz widzę dzban pędzący w kierunku mnie, skierowany przodem uchem, ale patrzenie na to ucho jest jak patrzenie w oko Śmierci. Unikam tragedii jedynie dzięki moim nadzwyczajnym refleksom, puszczając rączkę dzbana w porę i uchylając głowę, również w porę, aby dzban przeleciał z dużą prędkością, przecinając zatęchłe powietrze ze świstem równie zatęchłym, i trzasnął w ścianę, rozbijając się nań. Szkło wszędzie, co to będzie. Na szczęście na podłodze jest dywan. A cechą szczególnie przydatną dywanów jest ich umiejętność chowania rzeczy pod, podnoszę więc dywan do góry i podsuwam kapciem, żeby nie pokaleczyć stóp, odłamki szkła pod. Zakrywam je dywanem, który wybrzusza się nieco, ale jeśli ktoś zapyta, powiem, że to dekarz wymurował podłogę jakoś tak nierówno i generalnie, jakie to partactwo się pleni wśród fachowców. Wtedy mój rozmówca zaśmieje się i pokiwa ze zrozumieniem głową, bo wie też, jak to jest. Tak to jest. Muszę przyznać, że poranna ociężałość i guzdranie zniknęło w mgnieniu oka, szybko jak lecący dzban, od całej tej akcji. To dobrze, nie muszę już pić kawy, zresztą zapomniałem kupić kawę i od kilku dni parzę wciąż te same fusy, ale to nic, po prostu jest coraz mniej czarna, a coraz bardziej beżowo-nijaka, ale to nic, teraz to po prostu café au lait, ten sam kolor, tylko bez mleka, oszczędnie, przy tym brzmi to z francuska, więc nie może kojarzyć się z biedą. Bo bądź co bądź, ale biedny nie jestem. Pracuję ciężko i zarabiam godnie, nie lubię tylko wydawać na głupoty, czy też na nic w ogóle, więc trzymam ten mój kapitał, w przysłowiowej (ale też, przypadkowo, w tym przypadku, w literalnej) skarpecie na, jak to mówią, czarną godzinę, nie dosłownie, bo czarnych godzin mam pełno, nawet większość bym powiedział, bo na świece szkoda mi pieniędzy, bo nic nie robią, tylko się topią, woskowe głąby, topią się, nawet gdy nie są pod wodą. Mówię o rzeczywistych czarnych godzinach, kiedy spojrzę na swoje otoczenie i powiem sobie rzetelnie, że ciemno to widzę, w takim stanie, że będę miał mroczki przed oczami – wtedy wyjmę skarpetę z kapitałem i… jeszcze nie wiem, co zrobię. Może zatrudnię krawca, który całymi dniami siedziałby u mnie w pokoju, na podłodze (jeśli chce stołek, to niech sobie przyniesie) i całymi dniami cerowałby mi bieliznę i łatał ubrania, bo dziur w ubraniach mam więcej niż ubrań, co nie jest najlepszym stanem rzeczy dla szykownego jegomościa mojego pokroju. Sam zaś, nie musząc pracować ze względu na mój obszerny kapitał, kiedy już wydobędę go z czeluści skarpety, będę mógł całymi dniami siedzieć w fotelu i patrzeć na pracującego szewca i śmiać się, śmiać się całe dnie, że on musi pracować, a ja nie. He he. Albo wyjadę na Antypody. W każdym razie czegokolwiek bym nie postanowił, będzie to godnym wynagrodzeniem za mój trud obecny. Dla pieniędzy, dla Mamony, jak szczur goniący za ogryzkiem jabłka, prowadzę bowiem podwójne życie. Za dnia jestem księgowym w domu aukcyjnym, zaś w nocy przemieniam się w księgowego w domu publicznym. Czasem ciężko mi dostrzec różnice, obie pracę wykonuję w budynkach, obie przy księgach, tu i tu cyfry takie same: 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9, plus jakieś znaczki, które wtrącam albo jak mi się widzi, albo niekiedy rzucam monetą. Więc łatwo można zauważyć, że w gruncie rzeczy to nie dwie różne prace, ale jedna, cały czas ta sama praca, wykonywana dwukrotnie z krótkim interludium na ablucje i drzemanie na tapczanie i śniadanie. Więc tak się toczy kołowrotek mojego życia, mógłbym w gruncie rzeczy pracować z kołowrotkami, powstałaby ciekawa zbieżność, szczególnie jeśli kołowrotki w pracy kręciłbym wspak do kierunku kręcenia się mojego życia. A tak, na okrągło, piszę tylko te same cyfry i kręcę nosem na mój marny stan. Po tej całej aferze zostaje wciągnąć tylko jakieś giezło na mój garb, choć tak naprawdę to marynarka i nie jestem nawet garbaty, ale prosty. Klepię się po kieszeniach, zapobiegliwie i z zadowoleniem uznaję, że zapomniałem wszystkiego. Rzadko kiedy udaje mi się nie wziąć i portmonetki i zegarka i małego składanego noża, który zawsze noszę na wypadek, gdybym musiał kogoś zabić w samoobronie. Tym razem mój wynik to trzy na trzy, ale nie może tak być, bo mam spotkanie, niemal zapomniałem. Umówiłem się wymijająco z jakąś panią, bodaj Bogumiłą M. Na spotkanie w barze mlecznym, chyba wpadłem jej w oko, czemu wcale się nie dziwię, ona mi tak średnio, może jest za duża, żeby wpaść mi w oko, ale nie mogę wybrzydzać, obiecałem, że się spotkam, to dotrzymam słowa, nawet jeśli wymuszonego pod presją jej ciała. Zbieram się więc, zbieram moje przedmioty z kredensu i znów zapobiegliwie sprawdzam godzinę. Jest piętnasta zero zero (15:00 albo 3:00, jak kto woli), a spotkanie umówiłem na punkt czternastą. To ci heca. Zegarek się spieszy. Nie pędź tak, jesteś zegarek czy pędziwiatr, mówię, a ten nadal pokazuje mi kozakiewicza. Zniesmaczony, szturcham mu koronkę, aż pokazuje dobrą godzinę, trzynastą trzydzieści (13:30 albo 1:30, jak kto woli). Uśmiecham się. Mam jeszcze czas. Na odchodne lustruję się wzrokiem w lustrze i dostrzegam jątrzącą się niekompletność w moim stroju, nagość tu, na samym czubku. Biorę więc cylinder i wkładam go wyćwiczonym, precyzyjnym ruchem człowieka biznesu. Patrzę na siebie. Ale nudy, zawsze tak samo: cylinder – leży i już. Potrzebuję zmiany, muszę zaszaleć, dać upust nagromadzonej kreatywności. Mam! Ruchem ostrożnym, ale pewnym przekręcam cylinder na bakier. To jest to! Nowy dzień, nowy ja. Wychodząc, patrzę jeszcze na krzyż nad drzwiami i robię znak krzyża przed krzyżem, bo jest święty i tak trzeba. Jakiś czas temu odkleił mi się z niego ten ludzik, ale żeby nie poszedł na marne, podniosłem go i wykorzystałem do mojej makiety ruchu drogowego, którą wykonałem metodą papier-mâché. Ludzik steruje tam ruchem. Smętnie tylko trochę wygląda, jakby mu już główka opadała ze znużenia i chudziutki jest, biedaczysko, stresującą ma pracę. Trochę jak ja. Ale krzyżyk został i jest święty, więc się żegnam i żegnam się z mieszkaniem i mówię serwus, do zobaczenia później i wychodzę, zamykając drzwi, bo nie chciałbym, żeby ktoś ukradł mi rzeczy, które sam tak się napracowałem, żeby ukraść, to jest, możliwe, że dostałem je od kogoś, nie mogę stwierdzić z pewnością. W każdym razie wychodzę z okowów klatki schodowej na przestrzenną wolność skweru, w skwar słońca prażącego z góry, z góry wiem, że spotkanie nie pójdzie najlepiej, a na pewno nie pójdzie po myśli Bogumiły M., może dlatego, że myśli, że jestem taki, a nie owaki, ale to się jeszcze okaże, nie mogę nie iść ze względu na podejrzenie pomyślenia przez Bogumiłę M. czegokolwiek, bo nie wiem jak myśli, znam ją niewiele lepiej niż z widzenia, a ciężko jest poznać kogoś w całości z widzenia, szczególnie ją. Myślę sobie, czy kupić dla niej kwiaty, może ucieszyłaby się z takiej bzdury, sam bym się ucieszył, gdybym kupił sobie kwiaty, mógłbym zrobić z nimi tyle rzeczy, na przykład zasuszyć, wyrzucić albo zjeść. Burczy mi w brzuchu. Przechodzę koło sklepu z kwiatami, czyli kwiaciarni i widzę róże, czerwone i inne. Pytam się sprzedawcy, ile za te inne róże, a on mówi, że trzy za sztukę. Pytam się go, czy może mi dać je za darmo, bo to dla kogoś, nie dla mnie. Mówi, że nie. Potakuję głową, mogłem się tego spodziewać po tym nieprzychylnym społeczeństwie. Powiem Bogumile M., że miałem najlepsze intencje kupienia jej róż i zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, ale jakoś tak wyszło, że nie wyszło. Być może moje szczere intencje będą równie pięknie jak te kwiaty. Oddalając się od sprzedawcy, dostrzegam w kącie kwiaciarni jakąś postać, nachylającą się nad szczodrym bukietem chryzantem. Najwyraźniej postać wącha. Twarz postaci która, dość tajemnic, jest mężczyzną w wieku średnim, tak mi się wydaje, bo twarz ukrytą ma, wiadomo, w chryzantemach, ale można wydedukować takie cechy również z postury czy z ubioru. A ubrany jest w brązowy garnitur, taki, jaki noszą mężczyźni w wieku średnim, a brąz jego garnituru kojarzy mi się z brązem moich kapci i wiem już, można powiedzieć z góry, że polubię tego mężczyznę, gdyż będąc ubrany w ten brąz, jest on jak moja stopa, ubrana w tamten brąz, a lubię swoje stopy. Jakby słysząc moje myśli, które być może myślę na głos, mężczyzna unosi twarz znad chryzantem, ukazując twarz ową w pełnej krasie. Ku mojemu najwyższemu zdumieniu i rozbawieniu okazuje się, że zamiast nosa i ust, które oczekiwałem, że wyłonią się z chryzantem, z chryzantem wyłania się dziób, przyczepiony do twarzy mężczyzny. Człowiek z dziobem. To ci heca. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego, nawet na obrazku. Czy ptaki w ogóle mają zmysł węchu, żeby wąchać chryzantemy? Ale to nie ptak, to mężczyzna, tylko z dziobem, ale bez reszty ptaka, więc być może, że jego węch pozostał ludzki, a nie ptasi. Postanawiam dociec. Dochodzę do mężczyzny i udając, że patrzę się na nasturcje ustawione obok, mówię półgłosem:

    – Ładnie pachnie, co?

    Odpowiada, że tak, owszem. A więc posiada węch. Ta klaryfikacja nie uśmierza jednak mojego pragnienia dowiedzenia się więcej o tym człowieku. Zadaję więc, równie nonszalancko, kolejne pytanie:

    – Dziób, co?

    Może niepotrzebnie, przecież widzę, że dziób, ale znam się na ludziach i wiem jak przełamać przysłowiowe lody i wiem też, że ludzie lubią mówić o sobie więc takie, można by rzec, banalne pytanie tak naprawdę uczyniło mnie nieco bliższym, nieco bardziej zaufanym, człowiekowi z dziobem. Ten patrzy się w dół, zezując na dziobie i zamarł tak na jakąś sekundę, potem odpiera.

    – Tak, tak mi się wydaje.

    Doprawdy kuriozalne, jego głos jakby zadrżał widmem niepewności. Czy dlatego, że pozwoliłem sobie na zbytnią poufałość, mówiąc o dziobie przed mówieniem, na przykład, o pogodzie albo o tym, że niedawno fachowcy nierówno położyli mi kafelki, czy też może dlatego, że sam nie jest pewien, czy to dziób, czy nie dziób? Postanawiam dociekać, aż docieknę.

    – A jaka jest, jeśli mogę spytać, natura dzioba?

    Ale zdaję sobie sprawę, że jest to już trzecie pytanie, którym staram się wyciągnąć informacje od człowieka z dziobem, nie zaoferowałem zaś żadnych informacji zwrotnych, więc jestem niejako na negatywnym marginesie konwersacyjnych informacji, co może negatywnie wpłynąć na moje stosunki z człowiekiem z dziobem więc pośpiesznie, pstrykając palcem w klapę jego marynarki, dodaję:

    – Mam w mieszkaniu kapcie w tym kolorze.

    Trafiam w sedno. Niemal namacalne jest ocieplenie w naszych stosunkach po tej niby błahostce, niby czymś tak zwyczajnym jak wzmianka o kapciach, ale kapcie kojarzą się z ciepłem, z domem, z kominkiem, z rodziną, z przyjaciółmi, ze stopami, same przyjemne skojarzenia zostały w tym momencie zaszczepione w umyśle człowieka z dziobem i wiem, że od teraz będzie mnie traktował jeśli nie jak brata, to co najmniej jak dobrego przyjaciela.

    – Aha... Cóż... Ciężko mi powiedzieć…

    Niech to! Chociaż, myślę gorączkowo, gdyby rzeczywiście znał naturę dzioba, biorąc pod uwagę nasze ciepłe, niemal rodzinne stosunki, na pewno by mi tą naturę wyjawił, naturalnie. Moje trzewia pali ciekawość. Burczy mi w brzuchu. Co za straszna sytuacja, on nie zna natury dzioba a chryzantemy sobie, ot tak, pachną tuż obok. W głowie aż się kręci. Bez zastanowienia wypalam:

    – Czy to tektura? Plastyk? Może jakieś papier-mâché? Czy też… wyrósł?

    Człowiek z dziobem wzrusza ramionami w geście zachęcającym mnie, abym sam dotknął i zobaczył, czy też raczej poczuł. Zachłannie kładę rękę na dziobie, co zaskakuje człowieka, do którego jest przyczepiony, z niewiadomych mi przyczyn. W jego wzroku dostrzegam intencję oddalenia się, czy może ucieczki, co już zupełnie nie zgadza mi się z moją uprzednią wiedzą o jego charakterze i o naszych bliskich stosunkach, ale wydaje się być wstrzymywany swoją grzecznością, co jest mi na rękę, bo jego dziób zostaje mi w ręce i mogę go swobodnie i spokojnie dotknąć. Wystarcza mi moment, by jednoznacznie stwierdzić, że nie mam do czynienia z dziobem syntetycznym, ale jak najbardziej z dziobem prawdziwym, chyba że padłem ofiarą wybornego szachrajstwa. Jednak to odkrycie, odpowiadając na jedno pytanie, rodzi tysiąc nowych. Jeszcze bardziej sprawy komplikuje fakt, że nie potrafię uznać z jakim ptakiem kojarzy mi się dziób. Zależnie od punktu widzenia jest to raz bardziej dziób tukana, raz bardziej dziób bociana, aż dwoi mi się on w oczach od swojego niezdecydowania, choć gdyby ze mnie skórę zdzierali, powiedziałbym, że chyba dziób czegoś na kształt kukułki. Zdecydowanie zaś podejmuję decyzję:

    – Muszę, muszę wprost wiedzieć więcej o pana dziobie. – mówię w charyzmatyczny sposób.

    – Służę pomocą, ale widzi pan, jestem umówiony na spotkanie i już się spóźniam. – odpowiada defensywnie.

    – Spokojna głowa, ja również jestem spóźniony. Może spóźniamy się na to samo spotkanie? Czy był pan umówiony z Bogumiłą M. W barze mlecznym?

    – Nie, ja jestem spóźniony na spotkanie biznesowe. Przepraszam najmocniej, muszę już lecieć. – duka, ale potem zerka na swój dziób i żałuje nagle tego „lecieć", że w porę nie ugryzł się w język, ale nie mam pojęcia czy w ogóle ma język w gębie, a to z kolei wprawia go w jeszcze większe zakłopotanie.

    – To nic, rozumiem. – uśmiecham się i kładę mu rękę na ramieniu – Wobec tego pójdę z panem.

    Człowiek z dziobem odchrząkuje i omiata wzrokiem kwiaciarnię.

    – Skoro to jedyne wyjście… zapraszam serdecznie, tędy.

    Wychodząc z kwiaciarni, chwytam jeszcze zręcznym ruchem żonkila z wazonu stojącego przy drzwiach, dochodząc do wniosku, że nawet jeśli zostałbym zauważony, zawsze mogę wytłumaczyć się sprzedawcy, że do czynu nakłonił mnie człowiek z dziobem, na co sprzedawca zapewne by przystał, gdyż moja aparycja, wydaje mi się, wzbudza więcej zaufania niż jakiś dziób. Całe szczęście moja operacja pozostaje niezauważona przez nikogo i na ulicy pojawiam się odmłodzony, z żonkilem włożonym w butonierkę.

    II.

    Idziemy więc ulicą, ramię w ramię, a społeczeństwo opływa naszą dwójkę gładko jak woda po kaczce. Mimo że na ulicy i w tłumie to jesteśmy poza tłumem, człowiek z dziobem ze względu na, rzecz prosta, dziób, a ja ze względu na ten żonkil, którego przecież nikt inny nie nosi w butonierce, a przy okazji ma on kolor żółty, czyli posiada pewną pokrewność z dziobem mojego kompana czy też, innymi słowy, bratniej duszy. Ze względu na naszą więź, rzecz jasna –

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1