Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Czyściciel
Czyściciel
Czyściciel
Ebook401 pages5 hours

Czyściciel

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Morderca poszukuje mordercy. Nieprawdopodobne? A jednak!
Joe nie wyróżnia się z tłumu. Wiedzie spokojne, wręcz monotonne życie: dwa razy dziennie karmi złotą rybkę, raz w tygodniu odwiedza matkę i pracuje. Jest wzorowym, choć może nie najbystrzejszym pracownikiem, sprzątaczem w komendzie policji. I robi coś jeszcze – zabija kobiety, metodycznie i zgodnie z planem, sześć, jedną po drugiej. Policja nazywa go nieuchwytnym seryjnym mordercą, Nożownikiem z Christchurch.
Kiedy na jaw wychodzi siódme zabójstwo, Joe wpada w szał. Wie, że tym razem ma wspólnika. Ktoś uzurpuje sobie prawo do bycia nim, ktoś podszywa się pod niego! Wstrząśnięty i oburzony bezczelnością śmiałka rozpoczyna własne, jakże ryzykowne śledztwo.
LanguageJęzyk polski
PublisherJentas
Release dateNov 17, 2021
ISBN9788742860304
Author

Paul Cleave

Paul Cleave is the internationally bestselling author of ten award-winning crime thrillers, including Joe Victim, which was a finalist for the 2014 Edgar and Barry Awards, Trust No One and Five Minutes Alone, which won consecutive Ngaio Marsh Awards in 2015 and 2016. He lives in Christchurch, New Zealand. 

Related to Czyściciel

Related ebooks

Reviews for Czyściciel

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Czyściciel - Paul Cleave

    Czyściciel

    Czyściciel

    Czyściciel

    © Paul Cleave 2006

    © Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

    Tytuł oryginału: The Cleaner

    ISBN: 978-87-428-6030-4

    Rozdział 1

    Zatrzymuję samochód na podjeździe. Siadam wygodnie w fotelu. Próbuję się zrelaksować.

    Musi być dziś ze trzydzieści pięć stopni. Upał w Christchurch. Obłąkana pogoda. Pot spływa mi po ciele. Palce lepią się przez tę wilgoć. Nachylam się i przekręcam kluczyk w stacyjce, biorę teczkę i wysiadam z samochodu. Na zewnątrz działa klimatyzacja. Dochodzę do drzwi frontowych i mocuję się z zamkiem. Oddycham z ulgą, kiedy wchodzę do środka.

    Przechodzę przez kuchnię. Słyszę, że Angela bierze prysznic na górze. Później do niej pójdę. Teraz muszę się napić. Podchodzę do lodówki. Ma drzwi ze stali nierdzewnej, w których się odbija moja sylwetka — wyglądam niczym duch. Otwieram je i przykucam na chwilę, żeby poczuć przyjemny chłód. W lodówce jest piwo i cola. Biorę piwo, zdejmuję kapsel i siadam przy stole. Nie lubię ostro pić, ale osuszam butelkę w dwadzieścia sekund. W lodówce czeka kolejna. Kim jestem, żeby odmawiać? Odchylam się do tyłu na krześle. Nogi kładę na stole. Zastanawiam się, czy zdjąć buty. Znacie to uczucie? Gorący dzień w pracy. Osiem godzin stresu. A później siadasz, nogi w górze, piwo w ręce i zdejmujesz buty.

    Czysta rozkosz.

    Słuchając prysznica na górze, beztrosko wypijam drugie w tym roku piwo. Tym razem trwa to kilka minut. Jestem głodny. Wracam do lodówki i biorę kawałek zimnej pizzy, który dostrzegłem za pierwszym razem. Wzruszam ramionami. Czemu nie? Nie muszę uważać na swoją wagę.

    Ponownie siadam przy stole. Nogi w górze. Teraz już nie mam czasu. Pożeram pizzę, biorę teczkę i idę na górę. Ze sprzętu stereo leci piosenka, którą znam. Nie mogę sobie przypomnieć jej tytułu. Wykonawcy też nie. Niemniej nucę piosenkę, kiedy kładę teczkę na łóżku, wiem, że melodia będzie mi chodziła po głowie przez kilka godzin. Siadam obok teczki. Otwieram ją. Wyjmuję gazetę. Pierwsza strona zawiera to, dzięki czemu gazety się sprzedają. Często zastanawiam się, czy media tworzą połowę tych zdarzeń w celu zwiększenia sprzedaży. Z pewnością jest na to popyt.

    Słyszę, że woda z prysznica przestaje lecieć, ale ignoruję to, ponieważ wolę poczytać gazetę. Jest artykuł o jakimś kolesiu, który terroryzuje miasto. Zabija kobiety. Torturuje. Gwałci. Morduje. To o tym jest w stuff movies¹. Mija kilka minut, wciąż siedzę i czytam gazetę, kiedy Angela wychodzi z łazienki w białej pianie i wyciera włosy ręcznikiem. Czuję zapach emulsji do ciała.

    Opuszczam gazetę i uśmiecham się.

    Patrzy na mnie.

    — Kim jesteś do cholery? — pyta.


    1 Filmy, na których pokazane są prawdziwe tortury i morderstwa.

    Rozdział 2

    Słońce stoi wysoko, oślepia, powoduje, że kropelki potu spływają po ciele i sprawiają, że materiał sukienki robi się wilgotny. Słońce odbija się od połyskującego granitowego nagrobka, mruży przez nie oczy, ale nie przestaje patrzeć na litery, które zostały wyryte tu już pięć lat temu. W jasnym świetle szklą jej się oczy — ale nie ono jest tego przyczyną; oczy zawsze jej się szklą, kiedy tutaj przychodzi. Powinna nałożyć okulary przeciwsłoneczne. Jaśniejszą sukienkę. Powinna była zrobić więcej, żeby ochronić go przed śmiercią.

    Sally kurczowo ściska krzyżyk, który ma na szyi. Nie może sobie przypomnieć, kiedy zdjęła go ostatnio, boi się, że jeśliby to uczyniła, zwinęłaby się w kłębek i płakała bez końca, spędziłaby tak wszystkie dni, niemożliwe stałoby się normalne funkcjonowanie. Miała go na szyi, kiedy lekarze przekazali im informacje. Trzymała go mocno, kiedy ją posadzili i z poważnymi minami powiedzieli to samo, co mówili niezliczonej liczbie innych rodzin, które wiedziały, że najbliżsi umierają, ale wciąż żyły nadzieją. Miała go też wtedy, gdy zawoziła rodziców do domu pogrzebowego, kiedy siadali z przedsiębiorcą pogrzebowym i nad nietkniętą herbatą i kawą przeglądali broszury z trumnami, przewracali błyszczące strony, próbując wybrać to, w czym jej zmarły brat wyglądałby najlepiej. Nawet w chwili śmierci musiał dobrze wyglądać. W katalogach manekiny miały na sobie garnitury.Byłyby w dobrym guście, gdyby mieli je na sobie beztroscy, uśmiechający się i starający wyglądać seksownie ludzie.

    Nosiła krzyżyk codziennie od tego czasu, przypominał jej, że Martin jest teraz w lepszym świecie, a życie nie jest takie złe, jak się wydaje.

    Wpatrywała się w grób przez czterdzieści minut, nie mogąc się ruszyć. Cienie pobliskich dębów powoli się wydłużały. Każdy podmuch północno-zachodniego wiatru strącał dojrzewające żołędzie z gałęzi i rzucał na nagrobek z takim dźwiękiem, jakby łamano palec. Cmentarz pokryty bujną trawą, przerywany cementowymi plamami, obecnie był opustoszały, jeśli nie liczyć garstki ludzi stojących przed nagrobkami, przeżywających własną tragedię. Zastanawiała się, czy w ciągu dnia jest tu więcej osób i czy cmentarz przeżywa godziny szczytu. Miała nadzieję, że tak. Nie lubiła myśleć, że ludzie umierają, a inni o nich zapominają. W pobliżu nagrobków chłopak strzyże trawę, prowadzi kosiarkę niczym samochód rajdowy, prawdopodobnie chce szybko skończyć i wynieść się stąd. Wiatr niesie dźwięk pracującego silnika kosiarki. Pewnego dnia ten chłopak prawdopodobnie zostanie tu pochowany. Kto wtedy będzie kosił trawniki?

    Nie wiedziała, czemu do głowy przychodzą jej takie myśli. Umierający porządkowi, godziny szczytu, ludzie zapominający o zmarłych. Zawsze ma takie myśli, kiedy tu przychodzi. Niezdrowe, chaotyczne, zupełnie jakby ktoś wrzucił je wszystkie do shakera i wymieszał. Lubi tu przychodzić raz w miesiącu, jeśli „lubi" to odpowiednie słowo. Zawsze, absolutnie zawsze przychodzi tutaj w rocznicę śmierci Martina, która wypada akurat dzisiaj. Jutro byłyby jego urodziny. Albo będą. Nie była pewna, czy się je liczy, kiedy już człowiek spoczywa w grobie. Z jakiegoś powodu, którego nie umie wytłumaczyć, nigdy nie przychodzi tu w jego urodziny. Sądzi, że to wywołałoby taki sam rezultat jak zdjęcie krzyżyka. Jej rodzice byli tu wcześniej tego dnia, może to ocenić po świeżych kwiatach, które leżą obok tych od niej. Nigdy nie przychodzi tu z nimi. To kolejna rzecz, której nie potrafi wyjaśnić nawet samej sobie.

    Zamyka na chwilę oczy. Zawsze, gdy tu stoi, w końcu zaczyna rozmyślać o tym, czego nie może rozgryźć. Kiedy stąd wyjdzie, znów wszystko będzie lepiej. Kuca, poprawia kwiaty na grobie i palcem przesuwa po literach. Jej brat miał piętnaście lat, gdy zmarł. Brakowało mu jednego dnia do szesnastych urodzin. Jeden dzień różnicy między datą urodzin a datą śmierci. Pewnie nawet nie tyle. Prawdopodobnie sześć lub siedem godzin. Jaki sens miała jego śmierć w wieku piętnastu, prawie szesnastu lat? Ludzie, którzy tutaj spoczywają, mieli średnio sześćdziesiąt dwa lata. Wie, ponieważ wszystko policzyła. Przeszła od grobu do grobu z kalkulatorem w ręku, dodając wszystko, a później dzieląc przez liczbę zmarłych. To przez ciekawość. Była ciekawa, o ile lat oszukano Martina. Jego piętnasto-szesnastoletnie życie było wyjątkowe, a upośledzenie umysłowe stało się jego błogosławieństwem. Wzbogacił życie jej i rodziców. Wiedział, że był inny, niepełnosprawny, ale nigdy nie zrozumiał, w czym tkwił problem. Żył po to, by się bawić. Co w tym złego?

    Nigdy nie znalazła odpowiedzi na swoje pytania ani tutaj, ani nigdzie indziej. To nie zmieniłoby niczego.

    Po godzinie odwraca się od grobu. Chce opowiedzieć Martinowi o mężczyźnie, z którym pracuje, który pod wieloma względami przypomina jej brata. Ma czyste serce i dziecięcą niewinność, zupełnie jak Martin. Chce opowiedzieć o tym bratu, ale odchodzi bez słowa.

    Opuszcza cmentarz, rozmyślając o Martinie. Zanim dochodzi do samochodu, krzyżyk łagodzi jej ból.

    Rozdział 3

    Gazeta mnie już nie interesuje. Po co mam czytać wiadomości, skoro to ja je tworzę? Zwiniętą kładę obok siebie na łóżku. Na palcach mam tusz. Wycieram je w narzutę i przyglądam się Angeli. Ma taki wyraz twarzy, jakby właśnie próbowała przetrawić jakieś naprawdę złe informacje, coś w stylu, że samochód właśnie potrącił jej ojca albo że skończyły się perfumy. Patrzę na ręcznik, którym jest owinięta. Podkreśla krągłości. Wygląda cholernie dobrze, gdy tak stoi tam prawie naga.

    — Nazywam się Joe — mówię, sięgając do teczki. Chwilę szukam w niej największego noża. Dobre szwajcarskie ostrze. Wyciągam go. Chociaż ja jestem bliżej, to nóż wydaje jej się większy. To zależy od punktu widzenia.

    — Być może o mnie czytałaś, jestem na pierwszych stronach.

    Angela jest wysoką kobietą o długich nogach i długich blond włosach, oczywiście naturalnych. Ma ładną figurę z krągłościami w odpowiednich miejscach, to właśnie one mnie tu sprowadziły. Atrakcyjna twarz mogłaby zostać wykorzystana w reklamie soczewek kontaktowych lub szminek. Niebieskie oczy są pełne życia, a w chwili obecnej także strachu. Jej strach podnieca mnie. Mówi, że zna mnie z gazet, radia i prawdopodobnie z telewizji.

    Zaczyna potrząsać głową, zupełnie jakby odpowiadała „nie" na mnóstwo pytań, których jeszcze nie zadałem. Krople wody lecą na prawo i lewo, zupełnie jakby w środku padało. Jej włosy szeleszczą, mokre końcówki uderzają o ścianę i framugę. W końcu przylepiają się do twarzy. Zaczyna się cofać, jakby miała jakieś lepsze miejsce, w którym mogłaby się znaleźć.

    — Czego chcesz? — pyta. Jej złość minęła, gdy zobaczyła nóż.

    Wzruszam ramionami. Przychodzi mi na myśli kilka rzeczy, których chcę. Ładny dom. Ładny samochód. Jej sprzęt stereo wciąż gra tę samą piosenkę — teraz jest to nasza piosenka. Tak. Ładne stereo też by się przydało, nie powiem. Ale ona nie może zapewnić mi żadnej z tych rzeczy. Chciałbym, żeby mogła, ale życie nie jest takie proste. Zdecydowałem, że nie odpowiem w tej chwili. Później przyjdzie czas na rozmowę.

    — Proszę, proszę. Po prostu wyjdź.

    Słyszałem to tyle razy, że prawie ziewnąłem, jednak nie zrobiłem tego, ponieważ uprzejmy ze mnie facet.

    — Jesteś biedną gospodynią — mówię grzecznie.

    — Jesteś świrem. Dzwonię na policję.

    Czy ona naprawdę jest tak głupia? Czy myśli, że zamierzam tu stać i patrzeć, jak ona wybiera numer i dzwoni po pomoc? Może siądę na łóżku i zacznę rozwiązywać krzyżówkę, a oni przyjadą, żeby mnie aresztować. Zaczynam potrząsać głową, zupełnie jak ona wcześniej, tylko że ja mam suche włosy.

    — Możesz iść i spróbować — mówię — jeśli telefon jest na miejscu.

    Ale nie ma go tam. Zabrałem go, kiedy jadłem pizzę. Jej pizzę.

    Odwraca się i biegnie do łazienki, w tym samym momencie zmierzam w jej stronę. Jest szybka. Ja też. Rzucam nóż. Obraca się. Sztuczka z rzucaniem nożem polega na wyważeniu ... jeśli jesteś profesjonalistą. Jeśli nie jesteś, wszystko zależy od szczęścia. Każde z nas w tym momencie liczy na trochę szczęścia. Ostrze ociera się o jej ramię, uderza o ścianę i nóż upada na podłogę w momencie, kiedy ona zatrzaskuje drzwi łazienki. Przekręca zamek, ale nie zwalniam, po prostu wpadam na nie. Ledwo zadrżały.

    Robię kilka kroków w tył. Zawsze mogę iść do domu. Spakować sprzęt, zamknąć teczkę, zdjąć lateksowe rękawiczki i wyjść. Ale nie mogę. Jestem przywiązany zarówno do noża, jak i swojej anonimowości. A to oznacza, że muszę zostać.

    Zaczyna wołać o pomoc. Ale sąsiedzi jej nie usłyszą. Wiem to, gdyż odrobiłem pracę domową, zanim tu przyjechałem. Dom stoi na uboczu. Jesteśmy na piętrze i nie ma żadnego z jej najbliższych sąsiadów. Wszystko polega na odrobieniu pracy domowej. Żeby osiągnąć sukces w życiu, trzeba to robić.

    Przechodzę przez sypialnię i wybieram inny nóż. Ten jest największy. Zamierzam wrócić do łazienki, ale w tym momencie do pokoju wchodzi kot. Ten cholerny zwierzak też jest przyjazny. Schylam się i głaszczę go. Ociera się o moją rękę i zaczyna mruczeć. Podnoszę go.

    Znów jestem przy drzwiach łazienki.

    — Wyjdź albo skręcę kark twojemu kotu.

    — Proszę! Nie rób jej krzywdy!

    — Wybór należy do ciebie.

    Czekam. Zupełnie jak wszyscy mężczyźni, kiedy kobiety są w łazience. Przynajmniej nie krzyczy. Drapię Fluffy pod szyją. Już nie mruczy.

    — Proszę! Czego chcesz?

    Moja matka, Panie świeć nad jej duszą, zawsze powtarzała, żebym był uczciwy. Ale czasem to po prostu niemożliwe.

    — Po prostu porozmawiać — kłamię.

    — Zabijesz mnie?

    Potrząsam głową z niedowierzaniem. Ach te kobiety.

    — Nie.

    Zamek otwiera się ze szczęknięciem. Prędzej spróbuje swoich szans ze mną, niż pozwoli, by zabito jej kota. Może był drogi.

    Drzwi zaczynają się powoli otwierać. Nie ruszam się, jej głupota mnie zadziwiła, a moje zaskoczenie rośnie z każdą sekundą. Kiedy drzwi są otwarte wystarczająco szeroko, rzucam Fluffy na ziemię. Ląduje jako sterta futra, głowa lata jej na boki, a nogi rozjeżdżają się we wszystkich kierunkach. Zwierzę stara się zrozumieć, co się dzieje. Angela widzi kota, ale nie ma szansy, żeby krzyknąć. Całym ciałem napieram drzwi, a ona nie ma wystarczająco dużo siły, żeby mnie powstrzymać. Drzwi ustępują i kobieta traci równowagę. Upada pod prysznic i ręcznik wyślizguje jej się z rąk.

    Wchodzę do łazienki. Lustro jest wciąż zaparowane. Z zasłony prysznica uśmiechają się do mnie tuziny gumowych kaczuszek. Wszystkie spoglądają w tym samym kierunku, zupełnie jakby wypływały na wojnę. Angela znów zaczyna krzyczeć, chociaż do tej pory nie przyniosło jej to żadnej korzyści, nie przyniesie także teraz. Zaciągam ją z powrotem do sypialni, muszę uderzyć ją kilka razy, żeby wykonywała polecenia. Próbuje mnie powstrzymać, ale mam więcej doświadczenia z poskramianiem kobiet niż ona z samoobroną. Ukazują się białka jej oczu i Angela traci przytomność, padając na mnie.

    Stereo wciąż gra. Być może kiedy wszystko dobiegnie końca, zabiorę je do domu. Podnoszę ją i rzucam na łóżko, a później przewracam na plecy. Chodzę po sypialni, zdejmuję ze ścian zdjęcia jej rodziny i odwracam te, które stoją na parapecie i na półkach. Ostatnie, na które patrzę, przedstawia jej męża i dwójkę dzieci. Sądzę, że mąż dostanie pełną opiekę.

    Kładę dziewięciomilimetrowego glocka na szafce nocnej, tak żeby był w zasięgu ręki. Ładny. Kupiłem go cztery lata temu, kiedy zacząłem pracę. Kosztował mnie trzy tysiące dolarów. Broń z czarnego rynku jest zawsze droższa, ale za to anonimowa. Ukradłem pieniądze matce, która obwiniła dzieciaki sąsiadów. Należała do grona tych ludzi, którzy boją się chodzić do banków, ponieważ żywią podejrzenia w stosunku do dyrektorów tych instytucji. Broń wziąłem na wypadek, gdyby mąż wrócił wcześniej do domu. Albo gdyby przyszedł jakiś sąsiad. Może ona ma romans. Może jej kochanek właśnie skręca w ulicę.

    Mój glock jest niczym magiczna pigułka — jest lekarstwem na każdą ewentualność. Zdejmuję telefon ze ściany. Wyrywam kabel z gniazdka i krępuję nim jej nadgarstki. Nie chcę, żeby za bardzo nabałaganiła. Przywiązuję ręce kobiety do szczytu łóżka.

    Kończę krępować nogi Angeli bielizną, kiedy dochodzi do siebie. Od razu zauważa trzy rzeczy. Po pierwsze, że wciąż tu jestem i to nie jest sen. Po drugie, że jest naga. Trzecią natomiast jest to, że leży przywiązana do łóżka z rozrzuconymi rękami i nogami. Widzę, jak przyswaja sobie te trzy fakty. Jeden. Dwa. Trzy.

    Zauważa rzeczy, które jeszcze się nie wydarzyły. Cztery. Pięć. I sześć. Widzę, jak jej wyobraźnia pracuje wściekle. Porusza mięśniami twarzy i zastanawia się, czy zadać mi pytanie. Przesuwa wzrok od jednego punktu do drugiego na moim ciele. Jej czoło błyszczy od potu. Intensywnie myśli, starając się znaleźć wyjście z tej sytuacji.

    Ponownie pokazuję jej nóż. Spogląda na ostrze.

    — Widzisz to?

    Potakuje. Tak, widzi. Zaczyna płakać.

    Przykładam czubek noża do policzka kobiety i proszę, żeby otworzyła usta. Zamierza współpracować w momencie, kiedy ostrze ją kaleczy. Następnie sięgam do teczki, wyciągam jajko i wkładam jej w usta. Jajko nie jest niczym niezwykłym, to po prostu nieugotowane jajko. Jajka mają dużo białka. Są też tematem wielu żartów.

    — Jeśli ci to przeszkadza — mówię — daj mi znać.

    Nic nie mówi, nie widzi żadnych problemów, no jasne.

    Idę do łazienki, biorę ręcznik i zasłaniam jej twarz. Zdejmuję ubranie i wchodzę na łóżko. Prawie się nie rusza, nie narzeka, po prostu płacze do momentu, aż już nie może dłużej. Kiedy jest po wszystkim i schodzę, odkrywam, że jajko zsunęło się w głąb jej ust i zadławiła się nim. To wyjaśnia krztuszenie się, które słyszałem, a wziąłem za coś innego. Ojoj.

    Biorę prysznic, ubieram się i pakuję narzędzia. Postacie na fotografiach wiszących w korytarzu patrzą na mnie, kiedy idę. Oczekuję, że coś powiedzą albo chociaż będą mi złorzeczyły. Wychodzę na zewnątrz. Zalewa mnie fala ulgi.

    Ulga trwa krótko i po paru sekundach czuję się okropnie. Spuszczam wzrok i patrzę na swoje stopy. Tak. Czuję się źle. Jestem przygnębiony. Rzeczy nie przebiegły tak, jak powinny i odebrałem życie. Zatrzymuję się w ogrodzie i urywam kwiat z krzewu róży. Przystawiam go do nosa i wącham, ale to nie przywołuje uśmiechu na moją twarz. Kolec rani mnie w palec, który wsadzam do ust. Smak krwi zastępuje smak Angeli.

    Wsuwam kwiat do kieszeni i idę do jej samochodu. Słońce wciąż jest na niebie, ale teraz niżej, świeci mi prosto w oczy. Ochłodziło się, więc ciepło, które czuję, nie pochodzi od słońca, ale z mojego wnętrza. Chcę się uśmiechnąć. Chcę się cieszyć mijającym dniem, ale nie mogę.

    Zabrałem życie.

    Biedna Fluffy.

    Biedna kicia.

    Czasem zwierzęta muszą być wykorzystane jako narzędzia. Kim jestem w tym pokręconym świecie, żeby to kwestionować? Nic nie mogę na to poradzić, ale źle się czuję, ponieważ skręciłem kotu kark.

    Wsiadam do samochodu Angeli i objeżdżam trawnik przed domem, żeby ominąć ukradziony samochód. Idealny dom, w którym mieszkała idealna rodzina, staje się coraz mniejszy w lusterku wstecznym, w miarę jak się oddalam. Wypielęgnowany ogród wygląda jak miniaturowe pole golfowe. Róża z tamtego ogrodu jest ciepła i spoczywa w mojej kieszeni. Mijam trzy lub cztery zaparkowane samochody. Ludzie idą podjazdami, wracają do domów. Dwie staruszki rozmawiają przez niski płot o tym, co życie oferuje staruszkom. Kolejna starsza pani klęczy i maluje skrzynkę na listy. Młody chłopak roznosi lokalną gazetę. Ludzie tutaj żyją bezpiecznie w domach. Nie znają mnie i nie zwracają na mnie uwagi, kiedy przejeżdżam pod ich oknami i znikam z ich życia.

    Powoli styczniowy upał zostaje zastąpiony delikatną bryzą. Liście szeleszczą na gałęziach brzóz, które rosną po bokach drogi i tworzą sklepienie nad głową. Śpiewają ptaki. W oddali słyszę ludzi koszących trawę. To będzie piękna noc. Jedna z tych nocy, która sprawia, że cieszę się życiem. Z takich nocy słynie Nowa Zelandia.

    W końcu zaczynam się odprężać. Włączam radio i słyszę tę cholerną piosenkę, która leciała w domu Angeli. Jakie są szanse? Nucę. Przestaję myśleć o Fluffy, a zaczynam o Angeli i dopiero wtedy uśmiech powraca na moją twarz.

    Rozdział 4

    Mieszkam w kompleksie, który najlepiej byłoby zburzyć. Nigdy jednak do tego nie dojdzie, ponieważ nowy kompleks mieszkaniowy nie przyniósłby więcej dochodu z czynszu. To nie jest najgorsza część miasta, jeśli wziąć pod uwagę tutejszych mieszkańców, ale najgorsza, jeśli popatrzeć na wszystko inne. Ledwo daje się tu żyć, ale jest tanio, więc nie ma na co narzekać. Kompleks ma cztery kondygnacje, pokrywa najlepszy kwartał, a ja mieszkam na górze, co daje mi najlepszy widok na marną okolicę. Myślę, że w sumie jest tu trzydzieści mieszkań.

    Nie widzę żadnego sąsiada, kiedy idę po schodach, jednak nic w tym złego ani dziwnego. Przyłapuję się na tym, że myślę o biednej kici, gdy otwieram drzwi i wchodzę do środka. Moje mieszkanie ma dwa pomieszczenia. Jedno to łazienka, a drugie stanowi kombinację całej reszty. Lodówka i kuchenka są tak stare, że mogę się założyć, iż dopiero datowanie metodą węglową określiłoby ich wiek. Podłogi są gołe i muszę cały czas nosić buty, żeby nie powbijać sobie drzazg. Ściany są oblepione tanią szarą tapetą, która odkleja się trochę za każdym razem, gdy otwieram drzwi i powstaje przeciąg. Kilka kawałków się oderwało i zwisa niczym języki. Okna znajdują się na jednej stronie, widzę przez nie linie wysokiego napięcia i spalone samochody. Mam starą zmywarkę, która strasznie hałasuje. Suszarka, która wisi nad nią na ścianie, jest równie głośna. W lecie w oknie wieszam pranie. Obecnie nic tam nie wisi.

    Mam pojedyncze łóżko, mały telewizor, magnetowid i kilka podstawowych mebli, które są sprzedawane w pudłach z instrukcją montażu w sześciu różnych językach. Żaden z nich nie jest prosty, ale nie znam nikogo, kto by na to narzekał. Wybrane romanse, które przeczytałem, leżą na mojej sofie. Okładki są pełne silnych mężczyzn i słabych kobiet. Rzucam na nie teczkę, zanim odsłucham automatyczną sekretarkę. Mruga światełko, więc wciskam guzik odtwarzania. To moja matka. Zostawiła mi wiadomość, w której dowodzi potęgi swego wnioskowania. Doszła do wniosku, że skoro nie ma mnie w mieszkaniu ani u niej w domu, w takim razie muszę być w drodze do niej.

    Powiedziałem wcześniej: „Panie świeć nad jej duszą". Nie miałem na myśli tego, że nie żyje. Chociaż wkrótce tak będzie. Nie zrozumcie mnie źle. Nie jestem złym facetem, nigdy nie zrobiłbym nic, żeby ją skrzywdzić, i czuję obrzydzenie do wszystkich, którzy pomyślą co innego. Chodzi o to, że ona jest stara. Starzy ludzie umierają. Niektórzy wcześniej niż inni. Dzięki Bogu.

    Spoglądam na zegarek. Jest szósta trzydzieści. Robię miejsce na sofie, wyciągam ręce za siebie i próbuję się zrelaksować. Myślę o tym, co jest dla mnie najlepsze. Jeśli nie pójdę na obiad do matki, skutki będą katastrofalne. Będzie dzwoniła do mnie codziennie. Suszyła mi głowę bez końca. Jest nieświadoma tego, że mam swoje życie. Mam obowiązki, hobby, miejsca, do których chcę pójść, ludzi, którymi muszę się zająć, ale ona tego nie rozumie. Myśli, że żyję po to, by siedzieć w mieszkaniu i czekać na jej telefon.

    Zmieniam ubranie na przyzwoitsze. Nic zbyt krzykliwego, ale troszkę lepsze niż ubranie codzienne. Nie chcę, żeby mama nalegała, by kupować mi ubrania, jak to kiedyś miała w zwyczaju. Rok temu przeszła etap kupowania mi koszul, bielizny i skarpetek. Czasem przypominam jej, że skończyłem trzydziestkę i mogę je sam kupować, ale zdarza się, że ona i tak to robi.

    Na małym stoliku do kawy w niedużym salonie, przed niewielką sofą, która wygląda, jakby należała do jakiegoś hippisowskiego studia nagrań, znajduje się duża kula dla złotych rybek z moimi dwiema najlepszymi przyjaciółkami: Pickle i Jehową. Moje złote rybki nie narzekają. Złote rybki mają pamięć pięciosekundową, więc możesz je wkurzyć, a one i tak nie będą pamiętały. Możesz zapomnieć je nakarmić, a one zapomną, że są głodne. Możesz wyciągnąć je z wody i wyrzucić na podłogę, będą skakały po podłodze, ale zapomną, że się duszą. Najbardziej lubię Pickle, ją kupiłem pierwszą dwa lata temu. Jest rybką albinosem z Chin, ma białe ciało, czerwone płetwy i jest troszkę dłuższa niż moja dłoń. Jehowa jest nieco mniejsza, ale złota. Złote rybki mogą żyć czterdzieści lat i mam nadzieję, że moje tyle pożyją. Nie wiem, co one robią, kiedy mnie nie ma, ale na razie nie pojawiła się żadna nowa złota rybka.

    Wsypuję trochę jedzenia, patrzę, jak zbliżają się do powierzchni i jedzą. Bardzo je kocham i jednocześnie czuję się jak Bóg. Nieważne, kim jestem, nieważne, co robię, moje złote rybki patrzą na mnie. To, jak żyją, w jakich warunkach, kiedy dostają jeść — wszystko zależy ode mnie.

    Mówię do nich, kiedy jedzą. Mija kilka minut. Wystarczająco się nagadałem. Ból po zabiciu Fluffy prawie minął.

    Wychodzę na zewnątrz i idę na najbliższy przystanek. Czekam około pięciu minut na autobus.

    Mama mieszka w South Brighton, niedaleko plaży. Nie ma tu zielonej trawy. Wszystkie rośliny nabierają odcienia rdzy, tak samo jak metal przy zetknięciu ze słonym powietrzem. Zasadź krzak róży i od razu cena bloku idzie w górę. Większość domów stanowią sześćdziesięcioletnie bungalowy, które starają się zachować swój charakter mimo odpadającej farby i niszczejących ścian. Wszystkie okna powleka warstwa soli. Drewniana stolarka jest pokryta wyschłym igliwiem sosnowym i piaskiem.

    Szpachlówka i zaprawa murarska zatykają dziury i chronią wnętrza przed wilgocią. Nawet przestępczość jest tu niska — kiedy człowiek podliczy koszty benzyny, okazuje się, że włamanie się do czyjegoś domu drogo wychodzi.

    Do mamy jadę pół godziny. Kiedy wysiadam, słyszę, jak fale rozbijają się o brzeg. Ten dźwięk mnie odpręża. To jedyna zaleta South Brighton. Dojście na plażę zajmuje minutę. Jeśli wciąż bym tutaj mieszkał, poszedłbym popływać. W tej chwili wydaje mi się, jakbym był w mieście duchów. W kilku domach palą się światła. Co czwarta lub piąta latarnia nie działa. Nikogo nie ma w okolicy.

    Głęboko oddycham słonym powietrzem, kiedy staję przed bramą. Moje ubrania już śmierdzą zgniłymi wodorostami. Dom mamy jest tak samo zniszczony jak domy sąsiadów. Jeśli przyszedłbym go pomalować, to sąsiedzi prawdopodobnie by ją wyrzucili. Jeśli skosiłbym suchy trawnik, musiałbym to także zrobić z innymi trawnikami. Jej dom jest parterowy. Biała niegdyś farba ma obecnie kolor smogu, odpada od wypaczonych płyt i razem z rdzą z dachu osiada w promieniu metra od domu. Okna trzymają się na miejscu dzięki kitowi i szczęściu.

    Podchodzę do drzwi. Pukam. I czekam. Mija minuta, zanim w końcu mama podejdzie do nich krokiem spacerowym. Drzwi zacinają się i musi je mocno popchnąć. Otwierają się z piskiem.

    — Joe, czy wiesz, która godzina?

    Potakuję. Jest prawie siódma trzydzieści.

    — Tak mamo, wiem.

    Zamyka drzwi, słyszę przesuwający się łańcuch, po czym drzwi ponownie się otwierają. Wchodzę do środka.

    Mama w tym roku skończy sześćdziesiąt cztery lata, ale wygląda na więcej niż siedemdziesiąt. Ma tylko metr pięćdziesiąt pięć wzrostu i krągłości we wszystkich nieodpowiednich miejscach. Jedne z nich znajdują się nad innymi, inne są wystarczająco duże, żeby wygładzić zmarszczki na szyi. Siwe włosy trzyma spięte w ciasny koczek, ale obecnie coś na nim ma — jedną z tych starych siatek na włosy, które nakłada się na lokówki. Jej jasnoniebieskie oczy wydają się prawie szare, nosi okulary w cienkich niemodnych oprawkach. Na twarzy ma trzy pieprzyki, na każdym rosną ciemne włosy, których nie obcina. Nad górną wargą rośnie jej lekki meszek. Wygląda, jakby była przełożoną pielęgniarek.

    — Spóźniłeś się — mówi, blokując drzwi i poprawiając jedną z lokówek. — Już miałam dzwonić na policję i do szpitali.

    — Byłem zajęty, mamo, pracą i innymi rzeczami — wyjaśniam z ulgą, kiedy dowiaduję się, że nie zadzwoniła na policję i nie zgłosiła mojego zaginięcia.

    — Zbyt zajęty, żeby zadzwonić do własnej matki? Zbyt zajęty, żeby przejąć się moim złamanym sercem?

    Jestem wszystkim, co jej zostało. Już wiem, czemu tata umarł. Szczęśliwy drań. Odnoszę wrażenie, że mama żyje tylko po to, by mówić. I narzekać.

    — Przeprosiłem, mamo.

    Łapie mnie za ucho. Nie mocno, ale wystarczająco, żeby pokazać mi swoje rozczarowanie. Później mnie przytula.

    — Zrobiłam klopsy, Joe. Klopsy. Twoje ulubione.

    Podaję jej różę, którą zerwałem w ogrodzie Angeli. Jest lekko zmięta, ale mama jest zachwycona, kiedy podaję jej czerwony kwiat.

    — Och, jesteś taki troskliwy. — Zbliża kwiat do nosa.

    Wzruszam ramionami.

    — Po prostu chciałem cię uszczęśliwić.

    Jej uśmiech sprawia, że sam się uśmiecham.

    — Ojej! — mówi, kiedy kaleczy sobie palec kolcem. — Dałeś mi różę z kolcami? Jaki z ciebie syn, Joe?

    Oczywiście zły.

    — Przepraszam, nie chciałem.

    — Myśl więcej, Joe. Wsadzę ją do wody. Możesz wejść.

    Zamyka za mną drzwi i idę za nią przez hol, do kuchni, mijam fotografie mojego zmarłego taty, kaktus, który wygląda na uschnięty od czasu, kiedy go dostała, oraz obrazek przedstawiający marinę,

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1