Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Wygnańcy Ewy
Wygnańcy Ewy
Wygnańcy Ewy
Ebook284 pages4 hours

Wygnańcy Ewy

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Jest to zbiór osiedlowych historii ludzkich. Wielowątkowy splot kilkunastu, pozornie ze sobą niezwiązanych, ludzkich gierek i podwórkowych zabaw. Akcja tych historii rozgrywa się właściwie wszędzie i nigdzie, w mieście, na osiedlu jakich tysiące. Każdy z nas codziennie się z tym styka, każdego zatem jakoś to… dotyka. Świat ludzkich spraw, dramatów, porażek i zwątpień, małych radości i większych sukcesów, nadziei…
A jednocześnie – „Wygnańcy Ewy” to stylistyczny eksperyment, bo nie chodzi o to by o ważnych sprawach… przynudzać. Można by napisać (trawestując Marka Koterskiego) – „bohaterom tej książki jest smutno, ale czytelnikom ma być wesoło…”.
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateMar 16, 2016
ISBN9788378596561
Wygnańcy Ewy

Related to Wygnańcy Ewy

Related ebooks

Reviews for Wygnańcy Ewy

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Wygnańcy Ewy - Maciej Bylczyński

    Ewy

    Antoni Grabarz „Chryzantemy"

    Szła do domu. Tak szybko jak potrafiła. Na ile pozwalał jej na to nieprzyjemny, wilgotny od deszczu wiatr. I kałuże, rozlewające się na nierównościach chodnika. Jak wezbrane fale Morza Czerwonego. Do tego jeszcze to biodro. Odzywało się natychmiast, jak tylko przychodziły chłody. I nie pozwalało już o sobie zapomnieć. To przez nie teraz utykała, kolebiąc się pomiędzy kałużami. Mżyło. Ale nie chciała otwierać parasolki. Bała się o jej druty. Że połamią się do reszty na tym wietrzysku. Wysłużone jak ich emerytowana właścicielka.

    Szła do domu. Nie było więc właściwie powodu, by się śpieszyć. Złe nowiny nigdy nie dodają skrzydeł. A z jej sercem znowu nie było dobrze. Tak powiedziała lekarka pochylona w zadumie nad arkusikami ostatnich wyników badań. Nerwica serca. Arytmia. Spokój. Dystans do siebie i życia. Trochę optymizmu na co dzień. I recepty. Nowe wydatki. Bo za co ma wykupić te nowe leki, skoro dopiero siedemnasty, a po jej emeryturze zostało już wspomnienie? I jak tu się nie przejmować? Jak zachować zalecany spokój i pogodę ducha? Najwyżej znowu nie wykupi wszystkiego. A sanatorium? Dobrze jej mówić, lekareczce. Wypoczęłaby, pewnie że by wypoczęła, ale jakim kosztem? Zresztą: nie, wcale by nie wypoczęła. Przecież martwiłaby się o niego. Że został tu sam. Bez pieniędzy. Zamartwiałaby się. A zresztą: czy by ją puścił w ogóle? Pewnie wcale nie. Lekarka też pytała o niego. Ale co tu o nim mówić? No co? Nowego co? Przecież się nic nie zmienia. Nie może się zmienić. Póki on nie znajdzie pracy wreszcie. Nie zajmie się czymś. Nie zacznie zarabiać. A nie zaczyna. Chodzi, pyta, to prawda. Stara się gdzieś zaczepić. Ale żeby przyjęli? Choćby i na kasę do hipermarketu. Do magazynu. Przecież mógłby. Poradziłby sobie. Że konfliktowy? Że nerwowy jest? Bo czasy takie. Nerwowe. Kto dziś nie nerwowy? Jak nie ma pracy. Teraz też się denerwuje. Dobrze o tym wiedziała. Tą receptą. Nowymi wydatkami. Zaraz na nią nakrzyczy. Że do innej lekarki mogła iść. Albo wcale. Bo jak człowiek po lekarzach chodzi, to tylko sobie chorobę jakąś wychodzi. Chory jest i biedny. I tak jest biedny, a jak się chce leczyć, to już w ogóle – całkiem pieniędzy nie ma. Do dupy z tym, powie.

    Dlatego nie chciała się śpieszyć. Mimo deszczu. Im później to usłyszy, tym lepiej. Dla niej. Może teraz na piwo poszedł? Stoi pod spożywczakiem. Byle mu znowu mandatu nie wlepili. Za picie piwa. Wróci do domu i schowa recepty. Na razie. Po co tak od wejścia pokazywać? Pokaże jutro. Albo po obiedzie. A na obiad co? Kasza jest jeszcze. Zrobi z jajkiem sadzonym. Byle by coś zjeść. Byle by tylko zdrowie było. To jakoś będzie. Jutro coś wymyśli, myślała wchodząc ciężko po schodach. Znowu pomazali. Dzieciary. Brudno na tej klatce schodowej. Naplute. Nikt tu nie sprząta. Nie dbają, bo niczyje. Zupełny brak poszanowania. Szacunku. Do pracy. Ludzi. Byle by tylko nie myślał znowu o Grabarzu. Na to mu nie pozwoli. Tego obrazu nie sprzeda, choćby nie wiadomo jak było. Obiecała to sobie kiedyś. I słowa dotrzyma. Sobie. Musi stać na straży tych resztek. Tego, co uchowała po babce. Po lepszych czasach. Innych. Zamożnych. Jej babcia lubiła otaczać się pięknymi rzeczami. Tak się kiedyś żyło. Wesoło, między ludźmi. Bez troski o codzienność. Bezboleśnie. Babcia była lubiana. Bywała w tak zwanym towarzystwie. Na premierach w teatrze. Operze. Na proszonych rautach. U półkownikowstwa Iłłowieckich, u starosty Jabłczyńskiego, prałata Faciąga… Malował ją Grabarz. I młody Mokronowski… Ten z Wrocławia. Syn adwokata. Pozowała chętnie. Bo była ładna. Pomimo nosa. Nos miała jakby za duży do owalu twarzy. Jakby zbyt wysoko nasadzony pod wąskimi ustami. Ale te oczy… Hipnotyzowały malarzy. Nie mogli się od nich oderwać. Babcia. To jej siła charakteru pozwoliła na zbudowanie świata, w który opływała jej jedyna wnuczka. Ale to było kiedyś. A teraz jest… teraz. Teraz są sami. Tylko we dwoje. I muszą umieć sobie poradzić.

    Jeszcze przyjdą lepsze czasy. Byle by on niczego już nie sprzedawał. Byle by zaczął w końcu pracować. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Duże, smutne oczy rozjaśniła na chwilę iskra nadziei. Musi pracować. Wiedziała przecież, że ma swoje potrzeby. Ona już nie. Bo co jej jeszcze potrzebne? W tym wieku. Na stare lata tylko spokój jest ważny. Co innego on. Ledwie po czterdziestce. Musi się ubrać. Musi jakoś wyglądać. Nie jak dziad ostatni. W ogóle mężczyzna pieniądze powinien mieć. Inaczej baby nie znajdzie. Żadna nie spojrzy na takiego golca. Wiecznie przy mamusi. Spódnicy uczepionego. Ale jeszcze wszystko się może zmienić na lepsze. Kurtkę mu musi kupić jaką nową. Bo w tamtej już wstyd się ludziom pokazać. A sąsiedzi strzępią języki. Śmieją się w żywe oczy. Pani profesor od szmat, mówią. Jakby mało zmartwień miała. Sama jest. Wdowa. Z półsierotą na utrzymaniu. Na głodowej emeryturze. A wszystko drogie. Drożyzna taka. Kiedyś łatwiej się żyło. Że po prośbie chodzi czasem? To taki wstyd? Że pożycza na chleb? Nie kradnie przecież. Woli pożyczyć, niż by miała coś sprzedać z domu. Jak by tak jemu pozwoliła, to by gołe ściany mieli. Wszystko by wyniósł z domu. Dlatego musi stać na straży tego, co jeszcze jest. Co zostało. Na straży.

    Zrobi szybko obiad, bo musi jeszcze dziś wyjść. Do lombardu. Zostawiła tam kiedyś kilka złotych krzyżyków. Pamiątkowych. Ładnych, z grubego złota, cygańskiego. Ale jak ma teraz wykupić – nie wie. Za co? Więc pozwala tej pijawce spijać jej krwawicę. Skubać ją z ostatnich groszy. Dziś też mija termin wykupu. Kolejny już. Pani Renata nawet nie chce liczyć, który to już raz przedłuża swój zastaw. Byle tylko nie poszedł w obce ręce. Do byle kogo. Kiedyś go wykupi, myśli. A na razie trzeba na kolejny miesiąc.

    Kasza już doszła. Już wytajała. Można iść. Po drodze wstąpi do sklepu. Może dadzą co na zeszyt. A jak nie, to może spotka na ulicy jakiegoś sąsiada. Sąsiadkę nie. Mężczyźni są lepsi od kobiet. Pani Renata nie ma sąsiadek. Mężczyźni są wyrozumialsi. Na przykład ten, co wyprowadza tego wielkiego psa na spacer. Z początku to się go bała. Tego psa. Boi się dużych psów. Pozostałość z lat okupacji. Z Warszawy. Niemcy szczuli małe dzieci wilczurami. Ale sąsiad uspokajał. Niech się nie boi. Nie ma czego. Nie ugryzie. Krzywdy nie zrobi. Duży jest, ale serce ma jak na dłoni. Dobroć na pysku zdradzoną. Sąsiad też. To znaczy – też jest dobrym człowiekiem. Zrozumie bliźniego. Poratuje w potrzebie. Zainteresuje się. Dzisiaj ludzie się nie interesują. Znieczulica panuje. Pan z psem też jest na emeryturze. Ale nie tak jak pani Renata – na nauczycielskiej, ale na porządnej – mundurowej. Niewiele mówi o sobie. Ludzie nie lubią się otwierać. Za to inni gadają. Że w ZOMO był. Pani Renata nie słucha tego gadania. Ludzie to świnie. Podłość ludzka nie zna granic. Co kto może wiedzieć, pamiętać z tamtych czasów? Ona swoje wie. Tylko Radek niepotrzebnie mu paplał, że mają w domu stary rewolwer. Taki mały, śmieszny, jakby do kobiecej ręki. Pamiątka po dziadku – legioniście. I teraz pan od psa się dopytuje. Czy sprzedadzą, za ile… Wierci jej dziurę w brzuchu. Ale i tak jest w porządku. W przeciwieństwie do jego żony. Jej to pani Renata unika. Po co narażać się na nieprzyjemności. Na docinki. Uśmieszki. Jadowity babsztyl. Jak pan od psa z nią wytrzymuje? Jak to się ludzie dziwnie dobierają na tym świecie. Widać tak już musi być. Pani Renata też nie miała łatwego życia z mężem. Świeć panie nad jego duszą. Świeć… Choć daleko mu było do ideału. Był wuefistą w liceum zawodowym. Ciężko się z nim żyło, bo charakter miał niełatwy. Radek ma to po nim – nadpobudliwość.

    Furiat jeden. I egocentryk. Tylko uczniowie go lubili. Dawniej to inna młodzież była. Na oazy jeździła. Aldek też jeździł. Na obozy sportowe. Na Mazury. Pasym. Rudziska pasymskie. Gdzieś tam… W partii oczywiście nie był. Gdzie by ona z partyjnym żyła. Ale był zdeklarowanym ateistą. Tak mówił. Wymądrzał się znajomością Marksa, Engelsa, socjalistów francuskich. Chociaż jak kościół na osiedlu budowali, w osiemdziesiątym pierwszym albo drugim, to poszedł. Proboszcz się potem odwdzięczał indykami z darów. Z Holandii. I makaronem ze Stanów. Bo w sklepach nie było czterojajecznego. Dobre były te indyki. A raz, jak na obóz pojechał i dyrekcja młodzieży do kościoła na mszę nie puściła, to sam poszedł. Jako jedyny z nauczycieli. Potem go na dywanik wzięli i wydalili z obozu. A może sam chciał wyjechać? Trzasnął im pewnie drzwiami przed nosem, jak to on. Za to go młodzież szanowała. Za charakter. Odprowadzała go wtedy na dworzec jak nie przymierzając – Paderewskiego jakiegoś. Takie były czasy. A zginął podle. Taki młody był. Mógł jeszcze pożyć. Tyle chciał zrobić. Planował. Człowiek planuje a diabeł ogonem zamiata. I Radka musztrował. Trzymał krótko. Może za krótko? Ćwiczenia mu wymyślał. Sprawnościowe. Biegi po lesie. Chciał, by do szkoły sportowej szedł. A Radek nie. Ale gdyby żył, to by z Radka co wyrosło lepszego może? Teraz to tylko piwo pod sklepem umie pić. Mówi, że jest ofiarą zmiany ustrojowej. Choroby rozstrojowej. Już od dwudziestu lat tak mówi. Starej matce w głowie mąci. Szacunku nie ma. Gdyby Aldek żył, to by chociaż to doprowadził do końca. Powiedziałby mu do słuchu. Ale się utopił. Głupio zginął. Jak się może sportowiec utopić? Ale podobno pił wtedy. Z kolegami, koleżankami. Z klubu. Niewiele jej chcieli powiedzieć. Jakieś plotki chodziły, że… No tak, kobietom to on się podobał. Przystojny nawet, wysportowany. Leciały na niego. W domu nie usiedział. Ciągle do klubu tylko, do klubu. W domu to człowiek umiera, mówił. A tu się okazuje, że i poza domem można. Jak śmierć chce, to znajdzie.

    Ale czy romans miał? Kto to dziś wie. Ludzie świństwa gadają. Jeden drugiemu świnie podkłada. Że ponoć gdzieś go widzieli. Że gdzieś z kimś tańczył. Bzdury jakieś. Przecież on tańczyć nie lubił. Nie umiał nawet. Zawsze tak mówił.

    Za szybko odszedł. Może by Radka dopilnował? Może by się chłopak ożenił? Miałby synka czy córeczkę. Miałaby pani Renata komu zostawić i rewolwer, i książki kurzem pokryte, i stare, naklejane na francuskie kartoniki, fotografie. A tak, to co? Chciałaby mieć pani Renata wnuka, a pewnie. Poczuła by nowe siły w sobie. Było by dla kogo żyć. Starać się. Z ust syna i tak słowa podzięki nie uświadczysz. Ciągle źle i źle. Cały świat obwinia za swoje nijakie życie. A najbardziej to matkę. Co ona mu takiego zrobiła? Zabraniała mu się uczyć? Nakazywała co? Sam się rządził swoim życiem. Zabronił się jej wtrącać. To teraz ma, jak chciał.

    Mówiła mu – ucz się. Zrób chociaż maturę. To nie. Bo po co mu szkoła. Do niczego nie potrzebna. Z liceum go wyrzucili, bo repetował dwa razy drugą klasę. Poszedł do pracy, na fizycznego, potem do wojska. Silny był, wysportowany, mógł już tam zostać. A gdy zrzucił mundur, to właśnie w Stolicy obalono pomnik Lenina. Nowa Polska. I nowe problemy. Kto mógł wtedy przypuszczać, że tak trudno będzie o pracę. Wcześniej była dla każdego. No, to teraz nie ma jej dla nikogo. Chyba, że po znajomości. Miałby pracę. Jakiś kolega mu ją miał naraić. Ale trzeba dać w łapę. I to nie byle co, bo aż pięć tysięcy złotych. I skąd to wziąć? A syn jej mówi – daj mi mamo, no daj. Ale czy by się tam w ogóle utrzymał? Z jego charakterkiem. Nerwowy, konfliktowy. Do tego odwykły od roboty jakiejkolwiek. A to praca nie lekka. W dużym hotelu. Jako pomocnik przy kuchni. Przy kotle to praca dobra. Głodny by nie chodził. Ale skąd wziąć te pięć tysięcy? Kuzynka z Warszawy mogłaby pomóc. Ale nie pomoże. Bogolka jedna. Biedy nie zna. Nie rozumie. Wielka pani prezes. Dziś ludzie nie są rodzinni, o nie. Patrzą tylko na swoje. Dalej niż czubek własnego nosa już nie. Kiedyś, to rodzina sobie pomagała. Świętej pamięci stryjek Zygmunt potrafił wesprzeć, i to nie tylko radą, dobrym słowem.

    Pisała przecież listy po prośbie nie raz. I do kuzynów, i do dawnych koleżanek z pracy, z uczelni. Wulgarny świat. Zapatrzony w siebie. Kuzyn to swemu wnukowi wyjazdy do Kanady funduje. Stać go. Stać i na to, by biedną emerytkę poratować. Ale po co mu taki balast? Woli nie odbierać telefonów. Już nie odbiera. Od kiedy go Radek od najgorszych zwymyślał. Gorycz się w nim przelała. Że ojciec chrzestny nie jest ojcem. Że się nie interesuje. Że sam pierwszy nigdy nie zadzwoni. Nawet na święta nie pamięta. A mógłby poratować. Na Kanarach wakacje spędza. Rokrocznie. Ze swoją młodą żoną. Tą drugą, bo pierwsza już na Rakowicach. Nawet na pogrzeb pani Renata nie pojechała. Bo i po co się denerwować? Patrzeć na ten przepych, na te piękne samochody, na uginające się od wszelkiego dostatku stoły… Tylko by potem spać nie mogła. Odchorowałaby to. Uboga krewna. Tak ją traktują. Bogole. A Bóg patrzy i nic. Pozwala. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Może chociaż w niebie będzie? Gdyby pani Renata miała wnuczka, też by to inaczej było… Pociecha by była jakaś. Radość w domu. I wyręka na stare lata. Pomógł by babci.

    Radek też jak był mały, był inny. Lepszy. Wrażliwe dziecko. Tę wrażliwość to ojciec z niego wybił. Denerwowała go. Że takie niemęskie. Trzymał go krótko. Ale jak zmarł, to i tak na nic, bo Radek poczuł wiatr w skrzydłach. I to on chciał być ojcem w domu. Mężczyzną. Ale nic tak od razu się nie dzieje. Zamiast mężczyzną – został sfrustrowanym chłopcem. Dużym dzieckiem. A taki uparty, jak ojciec. Musi na swoim postawić. Jego musi być ostatnie słowo.

    Pani Renata wracała powoli do domu. Nie śpieszyła się, bo i po co? Precjoza w lombardzie były wprawdzie bezpieczne na najbliższy miesiąc, ale młoda Walczakowa z warzywniaka nie chciała dać na zeszyt. Choćby i kilograma ziemniaków. Nie było starej. Ta by dała. Ale synowa to już nie. Z innej gliny widać lepiona. Tacy są teraz ci młodzi. Wyrachowani. Samolubni. Człowiek poniża się przed taką flądrą, a ta nic. Jeszcze ma z tego satysfakcję. Wielka sklepowa. Ważniara ze średnim wykształceniem. Niepełnym pewnie. Tylko chłopaków sobie na zaplecze sprowadza. Wszyscy wiedzą. Ale ona sobie nic z tego nie robi, lafirynda jedna. Ciekawe co mąż na to?

    Szła do domu. Nie było więc powodu by się śpieszyć. Radek już pewnie wrócił i zjadł kaszę, którą mu zostawiła na kuchence. Powoli pokonywała kolejne stopnie schodów. Na szczęście nie mieszkali wysoko. Na drugim piętrze. Ale dla niej i tak wystarczy, by czuć się zmęczoną. Kto to widział, tak wysoko mieszkać. Serce. Biedne, chore serce matki. Starej kobiety. Nie chciało już pracować jak kiedyś. Teraz biło nierówno, jakby z przypadku. Jakby od niechcenia.

    Pani Renata otworzyła powoli drzwi od mieszkania. Weszła do pokoju. Nad tapczanem, tam gdzie zawsze wisiały piękne „Chryzantemy", teraz rzucało się w oczy brudne przebarwienie po ramie. Sprzedał Grabarza!

    Pani Renata załamała ręce.

    „Kwiatki świętego Franciszka"

    Dom Opieki Sióstr Nieustającej Pomocy „Zapiecek boży" usytuowany był na rogatkach miasta. Od ulicy zasłaniały go nasadzone bez umiaru klony tudzież inne jaworowate, które jako drzewa wybujałorosłe, skutecznie zasłaniały piętrowy, niepozornie szary budynek. Siostry Nieustające słynęły bynajmniej nie z talentów związanych z architekturą krajobrazu, a z przymiotów serca. Zdaje się, że właśnie to siostrzane serce, zbiorowe wielkie serce mniszek – opiekunek, nakazywało zakutym w czerń habitów zawsze-dziewicom szczególną troskę o duchowe rozrywki pozostających pod ich opieką pensjonariuszom domu. Owocem owej troski były odbywające się w domu Nieustających cykliczne spotkania z muzami. Siostrzyczki bowiem szły na całość i zaprzęgły do służby Najwyższemu wszystkie muzy, jakie tylko poddały się werbunkowi. Jakie napatoczyły się do ich, pełnych inicjatywy, głów.

    Dzielnie eksploatowana była Klio. Spraszały przecież siostry historyków, którzy raczyli głowy szanownych słuchaczek błyskotliwymi wykładami z zakresu podziemia prawdziwiekatolickiego po osiemdziesiątym dziewiątym. A racząc tym sfingowanym uniwersytetem trzeciego wieku umysły starcze, z maestrią magików – odurzali. I niczym młodym winem ze świeżych bukłaków – uszczęśliwiali. A przecież nic tak nie cieszyło Nieustające – jak blask szczęścia w oczach ich podopiecznych.

    Niemniejszą sympatią darzona była Mnemosyne. Liczne ćwiczenia pamięciowe, kalambury, krzyżówki, a zwłaszcza dziesiąta edycja popularnego teleturnieju sprawnościowego – „Milionerki. Wdzięczna widownia z „Zapiecka nawet nie chciała myśleć, co by było gdyby… zamiast politycznych fiszy, rozbili się jakimś szemranym Tupolewem – prowadzący ich ulubione teleturnieje. I seriale. I w ogóle – celebryci. O Chryste. Tak, ze dwustu w wielkim, długaśnym Boeingu. Olaboga. Toż – nie jeden krzyż wówczas, ale i tuzin postawić byłoby mało. I nie sosnowy, zwykły, niebejcowany, co to wiadomo, że zimy nie przetrzyma, ale krzyże solidne, z palisandru sprowadzonego od Obamy. Albo z cedrów libańskich. A co. Oczywiście – siostrzyczki lepiej, żeby o tej krzyżowej inicjatywie nie wiedziały. Chociaż – one kochane są, wyrozumiałe dla ludzkich słabości.

    O dżizus. Ta żałoba nie trwałaby tydzień, a ze dwa miesiące. Bo i tak nie byłoby komu prowadzić czegokolwiek w tiwi. Czarny ekran na wszystkich kanałach. I tylko u dołu mały pasek. Informacja o naborze do telewizji. Nieustający casting. I zapłakany prezes banku, który właśnie stracił swoją twarz. Bank – nie prezes. I twarz z reklamówki. Nie cielesną. Więc pół bidy tylko… Choć kto wie? Prezes stracił na pogrzebie Urbańczyka. A może zyskał? Bo wielu ta pogrzebowa mowa łzy z oczu wycisnęła.

    Wycisnęłaby. Bo przecież tylko teoretyzujemy. Bo – zamyślony nad tą przepiękną wizją zagłady medialnej – Łakota – tylko teoretyzował. Życzeniowo imaginował sobie. Oczami wyobraźni widział. Pomnik trwalszy od spiżu. Pomnik z serc ludzkich wymodelowany. Pokatastrofowy obelisk wzniesiony dla świętej pamięci celebrytki. Młodej gwiazdki tiwi: Kai Ścichapęk. Z łez nie obeschły. Dumnie nimi monumentalny. W sercu miasta. Państwa sercu. I państwa też, i państwa... I Łakoty.

    Szczodre serce ma ten naród, myślał Łakota, parkując swojego starego, poobijanego nissana przed bramą Domu Opieki. To właśnie jego dzisiaj zaprosiły siostry w ramach spotkań z Melpomeną. Wystawi „Kwiatki świętego Franciszka". To stały element gry. Ograny jak talia kart do gry w chuja. Wystawia to blisko piętnaście lat. Gdzie się da. W szkołach, domach osiedlowych, po parafiach… Zrobił z tego monodram.

    Zaczęło się, gdy gdzieś w piwnicy, w stosie butwiejących książek żony, znalazł to stare wydanie „Kwiatków… w przekładzie Staffa. Już wówczas nie miał pomysłu na siebie. Ledwie zaczynał z teatrem, a czuł, że właściwie to kończy. Może trzeba było zostać piekarzem? Miałby przynajmniej pewny chleb. A jemu zamarzyło się grać. Ni z gruchy, ni z pietruchy. Bo rodzinnych tradycji w tym kierunku nijakich. Ktoś go przesłuchał. Polecił Ryszardzie Hanin. Prowadziła wówczas jakiś kurs eksternistyczny. Sucha dama z papierosem. Wiecznym Zefirem w wąskich, uszminkowanych ustach. Nie zawojował jej, ale dała mu w końcu coś w rodzaju dyplomu. Radość wielka, choć eksternistyczna, uskrzydlała. I taki uskrzydlony, obrosły w piórka muzy, zaczepił się na prowincji. W małym, miejskim teatrze. Nic szczególnego. Sama, średniotwórcza klasyka. Bo można było grać, jak nie była twórcza. Więc leciało to po kolei: Lope de Vega okraszany „Spazmami modnymi Bogusławskiego. „Szkoła żon i „Świat się kończy Kasprowicza. Choć przecie dla nich się zaczynał. Nowy świat. Socrealistyczny. Więc i trochę nowych grano. Koniecznie. Bo teatr z duchem czasu miał iść. A duch był – wiadomo – noworobotniczy. W scenach zbiorowych grał, w tłumie gapiów. Czasem jakieś solo z czerwoną flagą w dłoni. Czasem nowe, ludowe odczytanie Bałuckiego czy Zapolskiej. I ówczesnych mistrzów: Kruczkowskiego, „Młodą Gwardię Fadiejewa, „Zwycięstwo Warmińskiego… Nie narzekał.

    A potem miało być lepiej. Tak pięknie. Stolica. Ktoś go zauważył wreszcie, docenił, myślał sobie. Pęczniał z dumy. Rósł w oczach. Przytył, i do szczupłych ról się już nie bardzo nadawał. Ale mógł grać. Grał w siódmych potach. A to grubego pułkownika w „Siostrach Czechowa. To znów jakiegoś Sowietę w „Łaźni Majakowskiego. A w końcu nawet otyłego Łotysza w nieschodzących z afisza „Piejących kogutach" Bałtuszisa. I to wszystko nie byle z kim przecie. Kłaniał się Ninie Andrycz. Całował rączki Murce Świderskiej. Monologował na stronie ku Czechowiczowi. Wychylał się z zza węgła ku…

    Ale to trwało krótko. Zbyt krótko. Słońce sławy zaszło. Partia zmieniła kurs. Partia zmienną była jak kobieta. Ale porządna kobieta, dodawali drudzy. Bo tylko kurwa zawsze daje.

    Zmienił się minister. Poumierali, albo wyjechali do Izraela dawni cenzorzy… I dostał wilczy bilet. Do domu na prowincję. Bo już nie była w modzie prowincjonalność. Bycie znikąd. Z odzysku. Z klasy robotniczej. Piekarskiego fachu, chlebem i solą pachnącego.

    Wrócił. Z wyrokiem na bylejakość. Prysły marzenia o warszawskiej scenie. O samochodzie na talony. Przytulnym „em". Ożenił się. Zdzieciał. Wymienił wenę na pieluchy. Przestał się dobrze zapowiadać. I w ogóle – jakkolwiek.

    Trochę handlował. Tu i tam. Szmatami. Dżinsopodobną „Odrą". Trzeba było zarabiać. Dzieci wołały jeść. Rozdziawiały gęby po coraz to nowe. Upominały się o swoje potrzeby. A jego potrzeby?

    Żona pracowała w przychodni. Jeden stały dochód. Szwagier załatwił mu starego wartburga. Ale jeszcze na chodzie. Duży, rodzinny samochód. Potem robotę w Reichu. Bo szwagier jak tam pojechał, to nie myślał wracać. Było lżej. Dzieci rosły. Żona nie musiała na lewo strzykawek i ligniny sprzedawać.

    A potem przyszło nowe. I wystartował z „Kwiatkami". Chciał znowu poczuć scenę. Grać. Nie miał zresztą siły tak żyć w samochodzie. Pomiędzy szwagrem a żoną. Bremą a Polską. Tam ukopać trochę kartofli, narwać fasoli bauerowi, a po sezonie snuć się bez celu po mieście.

    Więc „Kwiatki". Wyszły z podziemia. Urosły na nowej glebie. Z początku był to nawet niezły patent. Ale się ograł. Jak wszystko kiedyś.

    Byli dawni znajomi z teatru. Niektórzy na trawce. Ofiary redukcji etatów. Teatr karlał. Po pierwszym bumie, hauście nowego powietrza, krztusił się jak astmatyk. Na premierach wiało pustkami. I nudą. Zaczęła się walka szczurów. Na to Łakota nie był przygotowany. Jego dawni koledzy

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1