Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Dionizos
Dionizos
Dionizos
Ebook484 pages6 hours

Dionizos

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Gdy mała, kawiarniana awanturka przeradza się w wyniszczającą wojnę o materialną i towarzyską supremację...

Patryk Nowowiejski, 45-letni biznesmen, od lat prowadzi własną firmę pośredniczącą w składaniu przez deweloperów dokumentacji przetargowej. Dzięki znajomościom pochodzącym jeszcze z czasów, gdy był on posłem, biznes przynosi pokaźne zyski. Patryk pracuje w biurze z Iveliną, 26-letnią zagraniczną kochanką, dla której porzucił rodzinę, i której pomaga w rozkręceniu jej własnego biznesu odzieżowego. Związek z Iveliną wciągnął Patryka w świat imprez, alkoholu i kokainy.

Tymczasem na horyzoncie pojawia się Konrad Płaski - młody i bystry trener personalny, który zdaje się fascynować Ivelinę. Patryk postanawia przechytrzyć Płaskiego, aby niepostrzeżenie przejąć jego firmę szkoleniową i odzyskać swą pozycję w oczach partnerki. Konrad okazuje się jednak być dużo ambitniejszym przeciwnikiem, niż Patryk przewidywał.

Rywalizacja zmienia się w brutalną wojnę, w której wszelkie moralne zasady zostały amputowane przez testosteronowy skalpel.
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateNov 9, 2017
ISBN9788378598534
Dionizos

Read more from Maciej Lipka

Related to Dionizos

Related ebooks

Reviews for Dionizos

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Dionizos - Maciej Lipka

    Tyson

    RUNDA PIERWSZA:

    Świński udziec

    Świński udziec nie był w stanie skutecznie zasłonić prezesa Nowowiejskiego, który zgodnie z wizytówką występował jako President firmy City Splendor Solutions. Jakkolwiek nieszczęśnik próbował się za nim schować, to cała sytuacja zaczynała wyglądać naprawdę żenująco, również w oczach Tomasza Kurzajki, oficjalnie prowadzącego własną działalność gospodarczą, a w praktyce wykonującego wszystkie zachcianki prezesa. To właśnie Kurzajce przypadł zaszczyt wdrożenia ostatniej wizji Nowowiejskiego, zgodnie z którą stoisko firmy City Splendor Solutions podczas XII Warszawskich Targów Kooperacji Administracji Publicznej i Biznesu, w celach wizualno–konsumpcyjnych, zdobić miała wielka, świńska noga. Prezes Patryk Nowowiejski chciał się bowiem wybić ponad pospolicie oferowany przez wystawców poczęstunek, składający się na ogół z wielobarwnych cukierków, ciepłych lodów i pudrowych pastylek. Dlatego też, w ramach partnerskiej umowy o współpracę, którą zawarł z Tomaszem Kurzajką, kazał mu wcześniej wybrać się do hurtowni celem zakupu dwóch świńskich nóg, po jednej na każdy dzień imprezy. Przeładowany materiałami reklamowymi Opel Kurzajki ledwo przyjął dwa zacne knurze udźce, które podczas całej drogi powrotnej wystawały z niedomkniętego bagażnika, skutecznie odstraszając innych kierowców. Zgodnie z oświadczeniem policjanta, który zatrzymał Kurzajkę, komisariat odebrał zgłoszenie o dwóch martwych, podstarzałych prostytutkach nieudolnie skrywanych w jego samochodzie. Wszystko jednak się wyjaśniło i około dwudziestej trzeciej Kurzajka wniósł dwie nogi do swego mieszkania, po czym stwierdziwszy brak miejsca w lodówce, pozwolił im kruszeć w lutowych oparach na niewielkim balkonie. Nazajutrz jedna z nóg dumnie zawisła na stoisku handlowym firmy City Splendor Solutions Patryk Nowowiejski, wprawiając w zdumienie zarówno gości, jak i wszystkich wystawców. Zdumiony był również Leopold Bańka, prezes zarządu w deweloperskiej firmie Buy’n’go. W zasadzie to był bardziej wkurzony niż zdumiony. Abstrahując od zaskoczenia wywołanego przez dyndający świński udziec, który odbijał się od twarzy i drogiego garnituru Nowowiejskiego, Bańką bardziej powodowała irytacja związana z zaniedbaniem jego osoby przez firmę City Splendor Solutions. Otóż Nowowiejski zaczął od jakiegoś czasu unikać dewelopera, zbywając Bańkę napompowanymi pustą retoryką mailami i nieodebranymi połączeniami telefonicznymi. Było to zdumiewające, gdyż Buy’n’go płaciła Patrykowi obrzydliwie wysokie prowizje z tytułu świadczonych przez niego usług. Nie dziwne było zatem, że Bańka oczekiwał rezultatów, zwłaszcza przy planowanym zakupie intratnych bielańskich gruntów. A miał czego oczekiwać, ponieważ firma prezesa Nowowiejskiego była uznanym na rynku pośrednikiem w kontaktach pomiędzy wielkim biznesem a administracją publiczną. Wykorzystując swe liczne znajomości w instytucjach rządowych i samorządowych, Nowowiejski przygotowywał w imieniu deweloperów dokumentację przetargową pod wielkie inwestycje oparte o szeroko pojęte zasoby publiczne. Istniała oczywiście możliwość wykonywania tego typu prac bezpośrednio przez przedsiębiorców, jednak firma Patryka była dla nich nadzwyczaj atrakcyjna. Tajemnicą poliszynela był bowiem fakt, że obok przygotowywania dokumentacji Patryk używał innych środków perswazji zmierzających do wygrania przetargu przez swoich klientów. W branży krążyły plotki, zgodnie z którymi Patryk, wykorzystując swe znajomości, nieraz dyktował instytucjom publicznym kryteria rozpisywanych przez nie przetargów.

    Przedmiotem projektu przetargowego, o którego losy niepokoił się Leopold Bańka, były duże działki położone na północnych Bielanach, gdzie Buy’n’go miało stanąć do walki o zakup gruntów pod budowę sześciu etapów nowego osiedla mieszkaniowego. Z tego też tytułu Nowowiejski miał zainkasować pokaźną prowizję wynoszącą dziesięć procent wartości nabywanych w użytkowanie wieczyste nieruchomości. Grunty miały być uzyskane od Wojewódzkiej Agencji Przetargów i Terenów Iglastych, znanej również pod skrótem WAPiTI. Tymczasem termin składania dokumentacji przetargowej upływał w dniu dzisiejszym, a z tego co Bańka się dowiedział, to Nowowiejski jeszcze żadnych dokumentów w imieniu Buy’n’go w Agencji nie złożył.

    – Patryk? – ze zdziwieniem zagaił Bańka w stronę dyndającej świńskiej nogi, która nie dość że była nadkrojona i mało zgrabna, to jeszcze nieudolnie przykrywała wizerunek prezesa Nowowiejskiego, kpiąc sobie z jego wieloletniego doświadczenia w branży i raz po raz uderzając wieprzową masą w jego twarz. Leopold Bańka był z prezesem Nowowiejskim „na ty", toteż przemówienie doń po imieniu, nawet w obecności zacnej prosiny, wydawało się stosowne.

    – Leoś! – Patryk Nowowiejski z kiepsko udawanym entuzjazmem wychylił się zza świni, dostając od niej na pożegnanie, w ramach ostatniego dyndu, zimnego całusa w kark.

    – Co robisz? – zapytał Leoś

    – Jestem na targach – odparł Patryk. – Jestem tu rokrocznie.

    – Nie o to pytam. Co robisz za tym mięsem?

    – Ja? A! Właśnie! Zamierzałem ci ukroić. Ten świński udziec robi prawdziwą furorę. To mój autorski pomysł – pochwalił się Patryk.

    – Dziękuję, jestem na diecie – Leoś, jak zwykle zresztą, naginał rzeczywistość. Tak naprawdę swojej diecie robił „nowe otwarcie" już po raz trzeci w tym miesiącu. – Poza tym są sprawy pilniejsze. Dobrze, że cię widzę. Możesz się wytłumaczyć?

    – Ja? – udał zdumienie Patryk.

    – No a kto? Świnia? Zaraz, czekaj! Schowałeś się za nią, żeby mnie unikać!

    – Skąd ten pomysł!? – zdziwił się Patryk, wymownie spoglądając w stronę Tomka Kurzajki, zupełnie jakby szukał w nim sojusznika dla swego udawanego oburzenia. Kurzajka, w takich chwilach jak ta, na widok prezesa miał odruch wymiotny. W myślach zastanawiał się, od czego zacząć szukanie nowej pracy.

    – No choćby stąd – podjął Leoś – że nie odbierasz telefonów, nie odpisujesz na maile, mimo że wiesz, jak bardzo zależy nam na wygraniu przetargu na Bielanach.

    – Spokojnie, Leoś – uśmiechnął się Patryk. – O co się gorączkować? Wszystko jest pod kontrolą! Dokumentacja przetargowa została dzisiaj złożona.

    Tomek Kurzajka aż się wzdrygnął. Dobrze pamiętał, że przypominał prezesowi o upływie terminu na podpisanie dokumentacji przetargowej. Ten natomiast go zbył i kazał mu jechać do hurtowni po świńskie udźce, uprzednio przez pół godziny objaśniając dane adresowe, specyfikację towaru oraz zasady wzięcia faktury na firmę. Następnie, zamiast pochylić się nad dokumentami Buy’n’go, wspólnie ze swoją partnerką Iveliną, zasiadł do przeglądania katalogu pończoch, jakie mieli zakupić hurtowo celem dalszej odsprzedaży w centrach handlowych przez jej firmę Metropolitan Trade Association Ivelina Topalova.

    – Co takiego?! – oburzył się Leopold Bańka. – Czy ty sobie ze mnie jaja robisz?! Tak się składa, że akurat dziesięć minut temu spotkałem na tych targach Dyrektora Departamentu Gospodarki Nieruchomościami WAPiTI i dowiedziałem się, że Buy’n’go nie startuje w przetargu, ponieważ nie złożyłeś w naszym imieniu dokumentacji.

    – Czy ja powiedziałem, że złożyłem? – pogrążał się Patryk. – Miałem na myśli, że zamierzam to zaraz zrobić. Pan Tomasz Kurzajko miał mi przedłożyć gotowe dokumenty do podpisu.

    – Ale… – Tomek Kurzajka najpierw był zaskoczony, potem znów się wzdrygnął na myśl, że prezes po pierwsze kłamie, a po drugie przekręcił jego nazwisko. Po pięciu latach współpracy i setkach zmarnowanych w ciasnej kanciapie zachodów słońca prezes nie pamięta nawet jego nazwiska! Nie mówiąc już o zatwierdzeniu faktur, które Tomek wystawił mu tytułem obiecanych premii.

    – Tomku, poproszę o dokumenty do podpisu, tymczasem wybacz mi, Leoś, ale muszę dokończyć tę sprawę. Trochę szkoda, że tak późno składamy te papiery, ale – improwizował Patryk – musieliśmy ją bardzo dobrze przygotować. Same kontakty nie zapewnią nam sukcesu. Naszym obowiązkiem jest złożyć wysokiej jakości dokumentację przetargową.

    – Z czym mieliście problemy? – pytał Leoś. – Przecież wszystkie informacje wam podesłaliśmy. Współpracujemy od trzech lat i nigdy nie było takich kłopotów jak teraz.

    – Otóż rynek stawia nowe wymagania – improwizował Patryk. – Sytuacja gospodarcza w Chinach wyraźnie wskazuje na…

    – No proszę! Kogo ja widzę! – jakby spod ziemi przy stoisku wyrósł nagle pan Cezary Opala, Dyrektor Departamentu Gospodarki Nieruchomościami WAPiTI. Nowowiejskiego oraz Kurzajkę zmroziło ze strachu.

    Tymczasem Opala kontynuował:

    – Jest i nasza zguba, panie Bańka! Prezes Nowowiejski we własnej osobie! Panie Patryku, czy pan zdaje sobie sprawę, że za godzinę upływa termin składania ofert na nabycie wieczystego użytkowania gruntów przy ulicy Pasterskiej? Z tego, co wiem od prezesa Bańki, to miał pan w jego imieniu składać dokumentację przetargową.

    – Oczywiście, panie Czarku – odrzekł Patryk. – Zaraz wyślę pana Tomka do Urzędu z dokumentacją. Tomku, daj mi te dokumenty do podpisu i pojedź je złożyć. Nasz klient nasz pan – z uśmiechem kontynuował prezes.

    Tomek Kurzajka, tak jak i prezes, doskonale wiedział, że żadnych dokumentów dać do podpisu nie może. Znajdowali się bowiem na terenie hali targowej przy ulicy Puławskiej, a cała dokumentacja, wraz z wymaganymi przez procedury przetargowe oryginałami załączników, po zrobieniu kilku odręcznych, chaotycznych poprawek, została bezmyślnie ciśnięta przez prezesa na dno pancernej szafy. Szafa, która ten nonszalancki wrzut przyjęła, znajdowała się z kolei w biurze City Splendor Solutions przy Rondzie Wiatraczna, po drugiej stronie Wisły. Jeżeli dodać do tego ruch na trasie oraz fakt, że z Ursynowa należałoby pojechać na Pragę, a potem do siedziby WAPiTI na Muranów, to bez trudu można było dojść do wniosku, że złożenie dokumentacji w ciągu godziny nie będzie możliwe.

    – Nie mam dokumentacji – zgodnie z prawdą odparł Kurzajka, po czym tracąc resztki cierpliwości, zwrócił się do prezesa: – Przecież dobrze wiesz, że przez ciebie te wszystkie papiery leżą w…

    W tym momencie przerwał, gdyż zobaczył, że Patrykowi zaczęła lecieć krew z nosa. Jego jednobarwny, popielaty krawat pokryły teraz czerwone kleksy, nadając całej stylizacji zdecydowanie bardziej awangardowy wygląd. Jednak samą stylizacją nie dało się uratować całego zasmarkanego czerwienią oblicza.

    – Masz, wytrzyj się – podjął temat Bańka, częstując go opakowaniem chusteczek higienicznych.

    Prezes, nie dziękując, wziął całą paczkę i podnosząc głowę do góry, zaczął wycierać jedną ręką nos, a drugą na oślep próbował ratować krawat i koszulę.

    – Wszystko już w porządku? – spytał po chwili Cezary Opala.

    – W porządku – Bańka wyręczył prezesa w odpowiedzi. – Ja też czasem miewam krwotok. Pan się nie martwi, zajmiemy się tym.

    – No dobrze, panowie – rzekł Opala. – To nie jest właściwy moment na rozmowę. W razie czego jestem na obiekcie do piętnastej. Do widzenia.

    – Do widzenia – odpowiedział Kurzajka, nie spuszczając Patryka z oczu.

    – Panie Tomku, pan przyniesie zimnej wody panu Patrykowi – rzekł Bańka do Kurzajki. – To powinno pomóc.

    Gdy Kurzajka bez słowa skierował swe kroki w poszukiwaniu wody, Bańka spytał prezesa:

    – I jak? Nie kręci ci się w głowie?

    – Trochę się kręci – odparł Patryk. – To chyba z przepracowania. Ostatni raz miałem coś takiego podczas…

    – Posłuchaj mnie, Patryk – przerwał nagle Bańka. – Nie wiem, w co ty grasz, ale wkurwiłeś mnie. Od paru ładnych lat współpracujemy ze sobą i dzięki mojemu wstawiennictwu twoja firemka zarabia dziesięć procent wartości każdego przetargu, który prowadzisz. To bardzo duża kwota. Nieraz francuski zarząd próbował rozwiązać naszą umowę. Są tańsi i skuteczniejsi ludzie, którzy za średnią krajową będą to robić u nas na etacie. Może nie mają takich znajomości jak ty, ale na pewno wykazują się większym zaangażowaniem.

    – Leoś, zaangażowanie naszego zespołu… – próbował włączyć się Patryk.

    – Nie przerywaj! Jakiego „naszego zespołu?! Człowieku! Myślisz, że nie wiem, że ten „wasz zespół stanowisz obecnie ty sam plus Tomek? No może ta twoja bułgarska przyjaciółeczka jest jeszcze jego częścią. Ludzie od ciebie odchodzą, a ty prowadzisz wielkie interesy przy pomocy takiego małego zespoliku! Żebyś chociaż jeszcze je prowadził! Nie pojmuję tego, lecz nieskromnie przyznam, że wiem, iż na dzień dzisiejszy jesteśmy twoim ostatnim poważnym klientem, a tylko ja w tej firmie chronię twą dupę. Bez nas lecisz na dno! Będziesz z tą swoją Bułgarką stragan prowadzić w jej arbuzowej republice!

    – Leoś! – ostrzegawczo mruknął Patryk, ale zesztywniał pod spojrzeniem dewelopera.

    – Ty mnie tu nie Leosiuj! – powiedział Bańka. – Postawię sprawę jasno. Zawaliłeś temat z Bielanami. Jeśli nie uzyskamy tego kontraktu, to po pierwsze, zrywamy współpracę, a po drugie, zgodnie z paragrafem szesnastym naszej umowy, zapłacisz karę umowną w wysokości pięćdziesięciu procent niewygranego wskutek zaniechania zamówienia publicznego. Wiesz, ile to będzie, czy też krew ci zupełnie z mózgu odpłynęła!?

    – Leoś, wszystko będzie…

    – Ja wiem, że wszystko będzie. Na głowie staniesz, żeby to zrobić. Inaczej przyjdzie do ciebie wezwanie do zapłaty dwudziestu milionów. Wtedy zobaczymy, kto w sądzie wygra! Lecę i czekam na dobre wieści.

    To powiedziawszy, Leopold Bańka na pożegnanie klepnął Patryka po plecach tak mocno, że tamten się przykrztusił, wypluwając na podłogę kolejne krople krwi.

    – Patryk!? – usłyszał po chwili za sobą i aż podskoczył.

    Stał za nim Tomek Kurzajka, dzierżąc butelkę niegazowanej wody mineralnej.

    – Lepiej? – spytał.

    – Już lepiej – nieco uspokoił się prezes.

    – Posłuchaj, Patryk – zaczął Tomek – tym razem przegiąłeś. W co ty mnie chcesz wmanewrować?! To przez ciebie nie złożyliśmy dokumentacji przetargowej, ponieważ mnie nie słuchałeś i pieprznąłeś ją wczoraj na dno szafy. Nawet nie naniosłeś do końca poprawek, bo zajęty byłeś stoiskiem z cholernymi pończochami! To było dla ciebie ważniejsze!

    – Tomek, musiałem ich okłamać, żeby…

    – Tak, tak – przerwał Tomek – żeby ratować swą reputację. Który to już raz psujesz moją opinię na rynku takimi sztuczkami!? Mam dość! W tej chwili składam wypowiedzenie naszej umowy. Radź sobie sam!

    – Tomek, wszystkich nas trochę poniosły nerwy, ale wiedz że…

    – Patryk… wiesz co? Skończ już! Wstydu oszczędź! – powiedział poirytowany Kurzajka, po czym skierował się za ladę stoiska celem ukrojenia sobie mięsa ze świńskiego udźca.

    Prezes poszedł z kolei do łazienki, aby podjąć próbę zaprania zaplamionej odzieży. Gdy unikając zaciekawionych spojrzeń stanął przy umywalce i spojrzał w lustro, zrozumiał że będzie musiał wcześniej wrócić do domu. Nie tylko z powodu utraty przez jego strój cech reprezentacyjnych. To, co powodowało nim przede wszystkim, to konieczność obmyślenia planu, który uratuje go przed kłopotami. Mając w pamięci nieudolnie wybraną mięsną kryjówkę, zdał sobie sprawę, jak bardzo się ośmieszył. Poziom ośmieszenia był zdecydowanie nieproporcjonalny do autorytetu, jakim cieszył się na co dzień. Z bólem musiał przyznać, że przyczyną dzisiejszej przygody była kobieta. Nie mógł sobie więcej pozwolić na taką słabość. Nie z takich jednak tarapatów już wychodził. Wiedział, że i z tą sytuacją również sobie poradzi. Potrzebował tylko trochę czasu i dobrego drinka.

    ***

    Patryk przeciągnął się ekspansywnie, zrzucając na podłogę wielką, kremową poduszkę z satyny. Leniwie podźwignął korpus, opierając go o wezgłowie szerokiego, sypialnianego łóżka. Zawsze lubił patrzeć na Ivelinę, gdy ubrana jedynie w pończochy szła zmyć z siebie ślady ich upojnego kwadransa.

    – Otworisz szampan? – dał się po chwili słyszeć jej głos z łazienki.

    – Szampana? A z jakiej to okazji? – spytał i przez chwilę miał nadzieję, że zdecydowała się zapisać na studia.

    – A tak bez powod – odpowiedział zmodyfikowany przez przestronną łazienkę głos Iveliny.

    – Jest wtorek, godzina dziewiętnasta. Do tego jesteśmy po suto zakrapianym alkoholem weekendzie. Miałem ciężki dzień. Naprawdę to nie jest dobry moment.

    – A to, że mamysię, to nie dobyr powod? – spytała Ivelina, pojawiając się w drzwiach sypialni.

    Mimo że znali się już ponad dwa lata, Patryk wciąż nie mógł wyjść z zachwytu nad tą dwudziestopięcioletnią Bułgarką. Jej wysportowane, szczupłe i doskonałe w proporcjach długie nogi za każdym razem wzbudzały w nim pożądanie. Zarówno wtedy, gdy zobaczył je po raz pierwszy w pewnej nadmorskiej restauracji, jak i teraz, gdy ubrana w czarne pończochy stanęła w kuszącej pozie i posłała mu ten charakterystyczny dla niej, szeroki, lecz nieujawniający uzębienia uśmiech. Ten sam, którym obdarowała go w 2012 roku w Albenie, a który wówczas odebrał jako na wpół niewinny i na wpół figlarny. Z tej perspektywy Patryk raz jeszcze mógł potwierdzić, że Ivelina, pomimo swoich stu sześćdziesięciu czterech centymetrów wzrostu, ma proporcje ciała modelki z paryskich wybiegów. Jej mocno zarysowana twarz, o średnioszerokim kształcie, małym, lekko zadartym nosie oraz silnej, choć nadal bardzo kobiecej szczęce, była żywym odbiciem europejskiej historii i idealnie współgrała z ciemnobrązowymi, prostymi włosami, oliwkowymi oczami i jasnobeżową skórą, jakby dając żywy dowód na efekt asymilacyjnych figli, jakie miały miejsce tysiąc czterysta lat temu pomiędzy przybyłymi zza Dunaju Słowianami a tracko–grecką ludnością wybrzeży Morza Czarnego.

    Patryk podniósł się z łóżka i założywszy szlafrok poszedł do kuchni, po drodze szczypiąc swoją dziewczynę w pośladek. Ta niepisana umowa obowiązywała między nimi ilekroć Patryk ustępował Ivelinie w drobnych sprawach życia codziennego natury konsumpcyjnej. Otworzywszy drzwi od lodówki skonstatował, że musieli przedwczoraj naruszyć butelkę obrzydliwie drogiego szampana, która została mu podarowana rok temu w dowód wdzięczności przez inwestującego w grunty prezesa firmy farmaceutycznej Bezreceptix S.A. W normalnej sytuacji wpadłby w szał, jednak roztaczane przez Ivelinę feromony najprawdopodobniej złagodziły jego nastrój i sam przed sobą musiał przyznać, że nawet zachciało mu się śmiać tytułem rozmachu, z jakim przeszli przez ostatni weekend. Sięgnął do barku po kieliszki i wrócił do sypialni, gdzie zastał Ivelinę pochyloną nad nocną szafką, z której w ekspresowym tempie znikał biały proszek, kierując się w magiczną podróż do jej małego, zgrabnego noska.

    – Co ty robisz?! – oburzył się Patryk. – Mało ci było w weekend?!

    – Tylko jeden raz – powiedziała Ivelina, mocno pociągając nosem.

    Patryk zwalił się na łóżko, polewając szampana do kieliszków.

    – To z nedelja – zauważyła Ivelina.

    – Iva – Patryk spojrzał na nią surowo – wiesz, ile on kosztował? Musimy go dopić.

    – Jasna sprawa. Njama problem – uśmiechnęła się, pociągając solidny łyk.

    – Krwawiłem, Iva – powiedział nagle Patryk.

    – Koje?

    – Krwawiłem, mówię. Ja krwawiłem. Krew mi z nosa leciała.

    – Patryś, ale co ty mówisz?! Co się stało?! – Ivelina spojrzała mu głęboko w oczy. Jej źrenice były lekko poszerzone.

    – To przez to białe gówno. Powinniśmy z tym skończyć. Przeholowaliśmy w weekend. Zawaliłem przetarg. Buy’n’go rozwiąże ze mną umowę i dowali mi karę.

    – Njama odwrot? – spytała.

    – Dziś upłynął termin składania ofert. Jeszcze mi Tomek wypowiedzenie złożył! Wszystko przez ten twój cholerny sklepik! Mówiłem, żebyśmy wstrzymali się z tym do końca targów!

    – Jak cholerny, jak nie cholerny! – oburzyła się Ivelina. – Sam chciał, żeby ja prowadziła biznes.

    Jej usta figlarnej kokietki wydęły się w grymas. Patrykowi było w tej chwili przykro.

    – Przepraszam, Iva. Nie chcę cię obciążać tymi problemami. Powinienem był zadbać o tę dokumentację Buy’n’go.

    – Nie z takie tarapaty ty wychodził – powiedziała Ivelina.

    – To prawda. Bardzo mądrze to powiedziałaś.

    – Nie po to szkoła kończyłam, by być glupav.

    Patryk dopił szampana, po czym rozlał resztkę wymusowanego trunku do opróżnionych kieliszków. Wypił duszkiem, jakby rozpaczliwie chciał wydobyć smak, który bezpowrotnie został przedwczoraj utracony wskutek zbyt spontanicznego posunięcia.

    – Zajmij się sobą – powiedział do dziewczyny. – Ja muszę obmyślić plan działania.

    Pięć minut później, ubrany jedynie w szlafrok, stał na tarasie wynajmowanego apartamentowca, skąd rozciągał się widok na ulice Kolejową, Towarową oraz na warszawskie biurowce. Noc rozświetlały szyldy budynku „Orco oraz sąsiadującego z nim, młodszego, lecz wyższego o kilka pięter biurowca „Delfinie?. Zestawienie obu nazw oddawało specyficzne poczucie humoru mieszkańców tego kraju, a sam wygląd biurowców nasuwał, w kontekście architektonicznego sąsiedztwa, idealne skojarzenia z pięciem się po szczeblach kariery w ramach bezlitosnej rywalizacji. Tam też nigdy nie gasło światło – zawsze, bez względu na święto czy też godzinę, biurowce mieniły się co najmniej kilkoma oświetlonymi piętrami, zupełnie jakby ktoś za punkt honoru obrał sobie podtrzymywanie ognia w upiornym zniczu szczurzej olimpiady. W zniczu, nad którym pieczę sprawowały poszarzałe gryzonie biznesu, rozpaczliwie podążające ku wyimaginowanej mecie. Patryk zwykł patrzeć na tego typu wyścig z góry. On już wspiął się dostatecznie wysoko. Gotów był też bronić swej pozycji wszelkimi metodami. Zbyt dużo osiągnął, aby z byle powodu obsunąć się choć szczebel niżej. Wiedział, że ma zbyt dużo pomysłów i bierze na siebie zbyt wiele zadań, aby zadowolić wszystkich w jednym czasie. Swoim postępowaniem, którym, jak sam twierdził, kierował twórczy chaos, nieraz doprowadzał do pewnych zaniedbań, lecz w chwilach zagrożenia jego mózg pracował jak zimno kalkulujący komputer. Obliczenia były precyzyjne i pozwalały na trafną identyfikację przeciwności stojących na jego drodze. Dzięki tym wyćwiczonym kalkulacjom Patryk potrafił wyjść z kłopotów, przywracając oczekiwany przez siebie porządek, nieraz z iście gestapowskim wdziękiem. Ta metodycznie utrzymywana supremacja zdawała się być trwała. Teraz, gdy stał owiewany chłodnym lutowym powietrzem na przestronnym tarasie, nie martwił się za bardzo o losy swej współpracy z firmą Buy’n’go. Podświadomie bowiem wiedział, że jego doświadczenie oraz pozycja na rynku pozwolą mu na szybkie znalezienie rozwiązania. Patrząc z perspektywy czasu, jego myślenie było wówczas poprawne i wpisywało się całkowicie w metodologię, którą z powodzeniem stosował od lat kilkunastu. Nie mógł bowiem tamtego wieczoru wiedzieć, że niebawem pozna Konrada Płaskiego. Nie przypuszczał też, że awanturka, którą przyjdzie mu jakby od niechcenia wywołać w momencie poznania tego ambitnego i nieco zadufanego w sobie młodzieńca, przerodzi się w coś znacznie większego. Ta rozpoczęta z supremacyjnego przyzwyczajenia wojenka miała, jak się później okazało, kosztować Patryka znacznie więcej wysiłku niż przypuszczał i uwolnić w nim głęboko dotąd skrywane emocje. Emocje, nad którymi nie do końca panował i które miały postawić ciężki znak zapytania nad całym jego dotychczasowym, mozolnie budowanym wizerunkiem. Patryk jednak nie mógł wszystkiego przewidzieć. Co więcej, w ten wtorkowy wieczór można go było bez wyrzutów sumienia zostawić na obszernym tarasie apartamentowca i bez obawy o jego przejściowe wówczas problemy przenieść się w przeszłość – do momentu, który miał odcisnąć trwałe piętno na jego obecnym życiu osobistym.

    RUNDA DRUGA:

    Kemping „Raj"

    – Zdrastwujtie, pażałsta! – słysząc te słowa, Patryk zrozumiał, że po raz kolejny raczej nie wzięto ich za Holendrów.

    Postanowili standardowo zignorować nawoływania i udać się dalej celem znalezienia właściwej restauracji. Patryk jednocześnie zaczął kombinować, co zmienić w swoim wizerunku, aby usłyszeć przywitanie w nieco bardziej zachodnim języku.

    Niski, korpulentny, strzaskany na brąz, bulwiastonosy mężczyzna w przepoconym, kanarkowym podkoszulku na ramiączkach nie dawał za wygraną.

    – Nie Ruski? Polska? Polska? – dopytywał.

    – Polska – potwierdził dwunastoletni Marek.

    – A to trzeba tak od razu! – przemówił po polsku Bułgar. – A skąd wy przybywacie?

    – Z plaży – odpowiedział Marek.

    Bułgar się uśmiał.

    – Nie o to pytam. Z jakiego miesto jesteście?

    – Z Warszawy – odparł Marek.

    – Zapraszam was do środka! Najlepszy grill bar w Ałbena! Ja też w połowa Polak, więc dla Polaki będzie zniżki i darmowa rakija.

    Patryk ożywił się w związku z powyższym komunikatem. Swojemu huramłodzieńczemu piciu zarzucił cugle po ukończeniu studiów, teraz napawał się okiełznanym, etanolowym ogierem, co jakiś czas, w wolnych chwilach, zmuszając go do niezobowiązującego galopu.

    – Basiu, a może jednak tutaj? – zwrócił się do żony.

    – Ja jestem za – włączył się Marek.

    – No nie wiem… szczerze mówiąc, miałam ochotę na jakąś włoską knajpę.

    – Oj, mamo! – zaczął pindolić Marek. – Włoskie zjesz sobie w Warszawie.

    – Dobyr chłopak! Dobyr gada! – oznajmił Bułgar, a w zasadzie pół–Bułgar, pół–Polak.

    – Tato, chodźmy tutaj!

    – No myślę, że jestem skłonny przychylić się do tej propozycji – rzekł Patryk. – A rakija na koszt firmy! – mrugnął okiem do naganiacza.

    – Nasz klient nasz pan – potwierdził słowiański Metys.

    Weszli na teren restauracji i wybrali stolik znajdujący się w rogu zacienionego tarasu.

    – You’re welcome, you’re welcome, you’re welcome – filigranowa brunetka z kolczykiem w nosie po trzykroć powtórzyła poprawną w jej mniemaniu formułę za każdym razem, gdy podawała jeden egzemplarz menu.

    – Jakie rodzaje białego wina macie? – zapytał entuzjastycznie po angielsku Patryk, po czym błyskawicznie stracił lingwistyczną energię, gdy tylko ujrzał przestraszony wzrok kelnerki.

    – You wait, you wait – powiedziała, po czym oddaliła się w stronę kuchni.

    Patryk wraz z rodziną był już czwarty dzień w Bułgarii i po raz kolejny zdał sobie sprawę, że i tym razem z obsługą będzie się ciężko porozumieć.

    Od działu „Mięsa grillowane oraz talerze mięsne" oderwał go kobiecy głos mówiący poprawną angielszczyzną:

    – Dzień dobry, w czym mogę pomóc?

    Patryk podniósł wzrok znad karty i zobaczył seksowną, młoda dziewczynę o gęstych, lśniących czarniawym brązem włosach wysoko spiętych w warkocz, mocno zaznaczonych rysach twarzy i niewielkim, lekko zadartym nosku.

    – Dobyr den – przemówił po bułgarsku i zaczął się zastanawiać, dlaczego w momencie, gdy mógł się dogadać po angielsku, przeszedł na prawie nieznany mu język. Czyżby się przed nią popisywał?

    Inicjatywę przejęła Barbara i Marek, którzy dokonali zamówień efektownie podkręcających przyszły rachunek.

    – A co mi pani poleci z ryb? – włączył się wreszcie Patryk i podświadomie zauważył, że obniżył głos co najmniej o oktawę w stosunku do brzmienia, jakie miał w swoich ustawieniach domyślnych.

    – Dobry jest czernokop, serdecznie polecam – nienaganną angielszczyzną powiedziała dziewczyna, po czym uśmiechnęła się szeroko, nie odsłaniając zębów.

    Patryk na chwilę oderwał wzrok od jej oliwkowych oczu i zobaczył na jej lewej piersi plakietkę, na której widniało imię Ivelina.

    – To poproszę tego czernomerdina i karafkę białego wina domowego – oznajmił Patryk.

    – Nie ma czarnomerdina. Jest czernokop – odpowiedziała dziewczyna.

    – Miałem na myśli oczywiście czernokopa – z ukrywanym wstydem przyznał Patryk.

    Wtedy jeszcze nie wiedział, że dziewczyna będzie mu przypominać to przejęzyczenie zarówno przy każdej ich wspólnej wizycie w restauracji, jak i na wszystkich mniej oficjalnych imprezach.

    – Oczywiście – dziewczyna ponownie się uśmiechnęła, po czym odeszła od stolika.

    Wtedy właśnie Patryk miał okazję dyskretnie obejrzeć ją z tyłu. Dziewczyna nosiła krótką, satynową spódniczkę zakończoną nienachalnymi falbankami. Spódniczka odsłaniała długie, wysportowane i niezwykle zgrabne nogi. To chyba był właśnie ten moment, gdy Patrykowi serce zabiło mocniej. Wypoczywali w tym kraju już od czterech dni, ale dotychczas nie odczuwał on żadnych większych emocji. Wręcz można było przypuszczać, że był lekko poirytowany całym tym wyjazdem. Jego chaotyczny sposób pracy sprawił, że wakacyjna destynacja Nowowiejskich została wybrana przypadkowo. Basia i Marek znali go doskonale, toteż wiedzieli, iż ostateczne potwierdzenie partycypacji w urlopie padało z jego ust na dzień przed planowanym wylotem. Wtedy szybko należało się spakować i sprawdzić, w którym ostatecznie kierunku odlatuje jutrzejszy samolot. Wtedy, w 2012 roku, padło na Warnę. Wyszukiwarka zaproponowała również kilka kurortów w regionie i Nowowiejscy zdecydowali się ostatecznie na Albenę, gdzie, jak się okazało, Patryk nie mógł sobie znaleźć miejsca. O ile Marek był pochłonięty smartfonem i nie stanowił większego problemu niż stojąca w korytarzu ich hotelu paproć, to chwile spędzone z Basią wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Dlatego też wegetację nad morzem Patryk umilał sobie drinkami oraz licznymi telefonami do swojego podwładnego, Tomasza Kurzajki, przeszkadzając mu w wykonywaniu spraw dla firmy ważnych, które mogły być załatwione jedynie pod nieobecność prezesa. Pomysł pójścia na obiad oderwał Patryka od przeciągającego się już trzeci kwadrans mailowego dialogu z Kurzajką na temat serwisowania biurowego ekspresu do kawy. Kwadrans później nastąpił przełom w ciągnącym się jak warszawska budowa urlopie. Zerkając dyskretnie zza przyciemnianych okularów na nogi Iveliny, Patryk udawał, że słucha Barbary, która perorowała coś na temat ceramicznych kogutów, jakie widziała na stoisku z pamiątkami. Tymczasem prawdziwa pamiątka z Albeny chodziła w kusej spódniczce, rozdając gościom zamówione potrawy.

    O ile czernokop był dobry i świetnie wchodził pod domowe wino, to prawdziwe rozczarowanie przyszło nieco później. Patryk upomniał się u Iveliny o darmową rakiję. Gdy ją przyniesiono, to poczuł niesmak. Nie chodziło tu o trunek ani o wysokość rachunku, mimo że sto siedemdziesiąt lewów za obiad to był rozbój w biały dzień. Nieszczęście polegało na tym, że rachunek oraz ostatnie kieliszki przyniosła ta sama brunetka z kolczykiem w nosie, która obsługiwała ich na początku. Ivelina zniknęła. Żegnajcie wakacje! Witaj, udręko!

    – You’re welcome, you’re welcome, you’re welcome – po trzykroć zaparła się znajomości angielskiego dziewczyna, wypowiadając te słowa w momencie gdy stawiała kieliszek przed Patrykiem (w Bułgarii najpierw dostaje mężczyzna), następnie gdy postawiła trunek przed Barbarą, a na końcu, gdy poczęstowała Patryka rachunkiem.

    „Ivelina ma mnie gdzieś" – pomyślał prezes. Pomacał się po spodniach i wyjął portfel.

    – Nie mam karty – oznajmił rozdrażniony. – Została w hotelu.

    – Ja zapłacę swoją – rzekła Basia, wyjmując różową Visę.

    Po chwili wróciła kelnerka – poliglotka i bez słowa wzięła różową kartę, po czym wsadziła ją do terminala. Terminal przysunęła pod nos Patryka, zachęcając go do sfinalizowania transakcji słowami: „You’re welcome".

    Nowowiejscy spojrzeli zdziwieni po sobie.

    „Czy ja nie jestem zbyt metro? – pomyślał Patryk. – „Czy tamta mnie posądza o posiadanie różowej karty?.

    – Jaki masz PIN? – spytał Patryk Barbarę.

    Barbara wzięła terminal i wbiła kod. Terminal podziękował, wypluwając potwierdzenie transakcji. Kelnerka wzięła potwierdzenie i wręczyła fragment papieru Patrykowi. Barbara nie istniała w jej wyobraźni jako podmiot prawa cywilnego regulujący swe zobowiązania przy pomocy alternatywnych metod płatniczych.

    – Thank you, good night! You were wonderful! – powiedziała kelnerka, zapewne słysząc ten zwrot pod koniec koncertu rockowego emitowanego przez lokalną telewizję.

    Słońce paliło ich w plecy, gdy wracali do hotelu. Marek schował się w swoim pokoju celem wykonania telefonu do koleżanki, której tożsamości rodzicom zdradzać nie zamierzał. Gdy Basia poszła pod prysznic, Patryk nalał sobie karnobrackiego koniaku, po czym wyszedł na hotelowy balkon, skąd przez gęstą zieleń przebijał się widok na Morze Czarne. To, co miał przed oczami, to nie były jednak pontyjskie fale niosące okazjonalne ławice szczypawek z gościnnym udziałem rozcieńczonych meduz, lecz długie, zgrabne nogi Iveliny. Czuł się jak zombie, w którego tknięto nowe życie przy pomocy szerokiego, nie ukazującego zębów, figlarnego uśmiechu ciemnowłosej Bułgarki. Miał wrażenie, że jego mozolnie budowana przez lata twierdza rozsądku jest właśnie podpalana wśród okrzyków jakiejś wewnętrznej rebelii. Wołanie było głośniejsze z każdym łykiem koniaku. Gdy chylące się coraz bardziej ku zachodowi słońce wyjrzało zza przeciwległego hotelu, doznał olśnienia. Narastająca od jakiegoś czasu myśl wyważyła cichym, lecz skutecznym kopniakiem drzwi jego podświadomości. Postanowił. Pójdzie tam raz jeszcze i spojrzy w jej oliwkowe oczy! W te oczy, które tchnęły weń nowe życie i przypomniały stary, melodyjny refren miłości. Sprowokuje do uśmiechu jej figlarne usta, aby potem przyciągnąć ją do siebie i w hipnotycznym tańcu feromonów…

    – Przez cały czas była mokra – usłyszał zza siebie.

    – Co takiego? – odwrócił się, a tętno mu przyspieszyło.

    – Torba plażowa – powiedziała Basia. – Była mokra przez cały czas. Fale ją podmyły. Zamokła kanapka ze śniadania. Zamokły mi też okulary i gazeta.

    – Aha.

    – Nie widzisz, że ci podaję!? – czerwone oblicze owiniętej w hotelowy ręcznik Basi wyłoniło się z hotelowego pokoju. – Wywiesisz mi te majtki i stanik wreszcie? Muszą wyschnąć przecież. Łazienka wolna.

    Patryk odstawił wysuszoną przez przełyk oraz słońce szklankę. Poszedł do łazienki i zdjął krótkie spodenki wraz z kąpielówkami, opróżniając ich zawartość ze złotych piasków. Spojrzał w lustro i stwierdził, że wygląda nader korzystnie. Słońce zdążyło go skubnąć, przez co prezentował się zdecydowanie zdrowiej niż podczas warszawskiej gonitwy biznesowej. Był lipiec 2012 roku, a zatem za miesiąc będzie obchodził swoje czterdzieste drugie urodziny. O tym, że czasu nie oszuka przekonywały go włosy, które przedwcześnie w niektórych miejscach zaatakowała siwizna. Mimo to zachowały swoją gęstość i nieco wyjaśniały na słońcu, toteż w kontraście do opalonej skóry wyglądały teraz bardzo korzystnie, znacznie nawet lepiej niż przy poprzednim kolorze, nie mogącym się zdecydować, czy być ciemnym blondem, czy kasztanem. Szare oczy nadawały jego obliczu mądrości, a nos i usta dobrze komponowały się z jednodniowym zarostem. Tak, Patryk wiedział, że jest przystojny. Nie był ani zbyt wysoki, ani zbyt umięśniony, jednak jego męska sylwetka i symetryczna twarz zachowywały przyzwoite proporcje. Po raz kolejny uderzyła go świadomość, że może się podobać również znacznie młodszym od siebie kobietom. Uśmiechnął się do lustra, po czym przemył twarz zimną wodą. To nie pomogło. Wciąż nie mógł ochłonąć. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz był tak zmotywowany do ryzykownego działania na polu innym niż biznesowe. Wszedł do kabiny prysznicowej i odkręcił wodę. Pozwolił zimnemu strumieniowi spływać bez większego celu przez kolejne dwie lub trzy minuty. Gdy zakręcał wodę i zachlapując kafelki odpryskami z bosych stóp sięgał po hotelowy ręcznik, w jego głowie był już gotowy plan. Plan tak bezczelny i tak „na krawędzi", że aż całkiem realny do wdrożenia. Owinąwszy się w biały szlafrok, wyszedł z łazienki, po czym wziął do ręki telefon. Udając, że czyta w nim coś ważnego, w myślach odtwarzał sobie treść zmyślonego maila, który miał stanowić punkt wyjścia do wdrożenia jego planu.

    – Świetnie! Napisał Sobolev – oznajmił na głos.

    – Kto to jest Sobolev? – zaturbaniona hotelowym ręcznikiem głowa Barbary wychyliła się zza gazety.

    – Georgi Sobolev to prokurent u bułgarskiego dewelopera. Ten deweloper, zasilony rosyjskim kapitałem, ma zamiar inwestować w Warszawie. Oferowałem im swoje usługi przy otwieraniu drzwi podczas przetargów w Polsce. Wcześniej mnie zbywał, lecz nareszcie się odezwał.

    – To świetnie! – przyznała Barbara. – Jak się ona nazywała?

    Patryka zmroziło.

    – Kto? – zapytał, a jego głos był na granicy podniecenia i strachu. Czyżby go prześwietliła?

    – No ta spółka bułgarska. Ten deweloper. Chyba o nim wspominałeś już wcześniej?

    – Jak się nazywał ten deweloper? Yyyyy… Slanchev Briag.

    – Słoneczny brzeg? Jak ten koniak? I pod taką nazwą będą w Warszawie budować? – zachichotała Barbara – Chyba powinni się na tą okazję nazwać Veter Blato, czy jakoś tak.

    – Nie wiem, pod jaką nazwą będą występować, ale zamierzam dziś się tego dowiedzieć.

    – Dziś? – zdziwiła się Barbara.

    – Tak, Georgi zaprosił mnie na rakiję. Jest dziś wieczorem w Albenie.

    – Przecież ty jesteś na urlopie! Ledwo cię odciągnęliśmy z synem od pracy, a ty już zaczynasz!

    – Basiu, pieniądze same się nie zarobią – rzekł Patryk, sięgając po koniak.

    – Nie pij tyle, jeśli masz iść na biznesową popijawę.

    – Wiem, co robię – rzekł Patryk.

    Tak naprawdę nie do końca wiedział, jak ta przygoda się skończy.

    Słońce zaczynało dotykać niskich wzniesień rozpościerających się nad Albeną, oślepiając coraz gęściej wylegających na ulice ludzi. Nadmorski deptak zapełniony był licznymi straganami, oferującymi nabycie całych wagonów badziewia wątpliwej przydatności. Tym właśnie deptakiem, przeciskając się przez tłum, sunął na spotkanie

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1