Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Tryzub Imperiał
Tryzub Imperiał
Tryzub Imperiał
Ebook420 pages5 hours

Tryzub Imperiał

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Jesień 1982 г. Malutkie miasto w Zachodniej Ukrainie (niegdyś, w odległych historycznie czasach stolica wielkiego państwa) wstrząsnęły głośne zabójstwa. Związane z nimi jest dziwne znalezisko, które zbulwersowało umysły śledczych, niezwykła moneta, złoty imperiał. Moneta państwa, które nigdy nie istniało.
 
Powieść 'Tryzub-imperiał' została napisana w gatunku powieści kryminalnej w stylu retro, w Polsce określanej jako 'kryminał milicyjny', jej akcja toczy się pod koniec ery L. Breżniewa, ale odwołuje się głównie do dziejów królestwa Rusi (często nazywanego też księstwem Halicko-wołyńskim), ciasno splecionych z historią Polski. Królestwo to istniało ponad sto lat, w XIII-XIV stuleciach, i ostatecznie zostało wcielone do Polski. Merytoryczna zawartość powieści została skonsultowana przez wybitnego specjalistę w tej dziedzinie, prof. L Wojtowicza.
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateMar 6, 2019
ISBN9788378598114
Tryzub Imperiał

Related to Tryzub Imperiał

Related ebooks

Related categories

Reviews for Tryzub Imperiał

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Tryzub Imperiał - Ed Danyluk

    Ed Danyluk

    Tryzub

    Imperiał

    © Copyright by

    Ed Danyluk & e-bookowo 2019

    Tłumaczenie Zbigniew Landowski

    Projekt okładki: e-bookowo

    ISBN 978-83-7859-811-4

    Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

    www.e-bookowo.pl

    Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

    Wszelkie prawa zastrzeżone.

    Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

    bez zgody wydawcy zabronione

    Wydanie I 2019

    Konwersja do epub i mobi A3M Agencja Internetowa

    Jesień 1982 r. Mieszkańcami małego miasta leżącego w zachodniej części Ukrainy (niegdyś, dawno temu, będącego stolicą wielkiego mocarstwa) wstrząsnęły głośne zabójstwa. Związane z nimi było w jakiś sposób dziwne znalezisko, niepokojące umysły śledczych – niezwykła moneta, złoty imperiał. Pieniądz państwa, którego nigdy nie było.

    Jakakolwiek zbieżność imion, wyglądu postaci, charakterów czy zdarzeń z życia bohaterów literackich z realiami życia osób rzeczywiście istniejących jest tylko i wyłącznie przypadkowa. Sposób postrzegania i traktowania przez autora wydarzeń historycznych, zjawisk fizycznych, niektórych koncepcji naukowych może nie pokrywać się z ogólnie przyjętymi. Postępki i wypowiedzi bohaterów są adekwatne do czasu, w którym działali oraz ich składowi umysłu, i nie zawsze wyrażają punkt widzenia autora.

    Poniedziałek, 20 września 1982 r.

    Łuck, kostnica, pracownia badań anatomopatologicznych, 09:25.

    Wszędzie królowała zwykła dla tego przybytku zimna, kliniczna czystość i porządek.

    Na środku tonącej w półmroku sali wznosiły się trzy metalowe stoły. Na dwóch z nich – jak można było się domyślić – pod szpitalnymi prześcieradłami spoczywały nieruchomo ciała ludzkie. Oświetlone były bezcieniowymi, ogromnymi lampami, takimi samymi, jakie znajdują się w salach operacyjnych.

    W sali czuć było formalinę, spirytus do dezynfekcji, chemiczne środki czystości, wilgoć i jeszcze coś nieuchwytnego.

    – Będziesz pisał?

    – Tak, będzie szybciej.

    Dwóch mężczyzn wymieniło między sobą spojrzenia. Obaj mieli jednakowe, szare, pokrytych spranymi plamami fartuchy, bezkształtne czepki i kalosze na nogach.

    – Przejdź do sedna sprawy.

    Jeden podszedł do stołu pod ścianą, stopniowo, nie spiesząc się, usiadł i tak samo – bez zbędnego pośpiechu – otworzył teczkę leżącą na wierzchu i zaczął ją czytać. Tymczasem drugi nałożył fartuch – wielki, gumowy, podobny do tego, jaki noszą rzeźnicy na rynku.

    – Ej, pomożesz choć trochę? – krzyknął odwróciwszy się do drzwi wejściowych.

    – Idę! – z korytarza dobiegł przygłuszony głos.

    – Idzie! – burknął siedzący za stołem. – Znowu najgorszą robotę wykonają dyplomowani anatomopatolodzy, a ci tylko bąki zbijają…

    Przygładziwszy fartuch dłońmi, drugi zdjął tkaninę z jednego z nieboszczyków. Przez kilka sekund patrzył na leżące przed nim ciało. Potem zgniótł prześcieradło i rzucił je pod dostawiany stolik.

    – Od noża – powiedział.

    Mężczyzna za stołem skinął głową w milczeniu, ciągle jeszcze pogrążony w lekturze.

    Sala patologoanatomów znajdowała się w wysokiej suterenie, okna znajdowały się praktycznie na poziomie gruntu. Przez niemyte okna można było zobaczyć, jak przy samej ścianie wiatr igra kwiatami na najbliższym z klombów.

    – Więc tak – w końcu przemówił siedzący – Orest Pietrowicz Rewa, mężczyzna, sześćdziesiąt jeden lat, emeryt. Mieszkał w prywatnym, własnym, parterowym domu w mieście Wołodymirze. Wdowiec. Jego jedyne dziecko – dorosła córka, mieszka w Dniepropietrowsku…

    – Po co to nam? – obojętnie rzucił człowiek w fartuchu. – Przejdź do meritum.

    Kolega spojrzał na niego i przewrócił kartkę.

    – Został znaleziony przez sąsiadkę, wczoraj o siedemnastej dziesięć. Właśnie ta sąsiadka, najprawdopodobniej, była ostatnią osobą, która widziała go żywego. Wedle jej słów, około czternastej Rewa wyszedł z domu i poszedł ulicą w stronę najbliższego przystanku autobusowego…

    – Mogli zatem ustanowić czas śmierci i bez nas.

    – Mogli – zgodził się czytający. – Tak… Nieboszczyka znaleźli w pozycji półsiedzącej, opartego plecami o ścianę w odleglejszym końcu werandy, przy drzwiach wiodących do pokoju. Oczy miał zamknięte. W klatce piersiowej, z przodu, nieco na lewo od mostka, znajdował się otwór, w który wetknięto ostrze załączonego noża. Dookoła widać było obfite strugi ciemnoczerwonej barwy. Złamań nie odkryto. Uszkodzeń rąk i nóg także. Stężenie pośmiertne objęło już mięśnie szyi i klatki piersiowej. W chwili oględzin… – Patologoanatom zatrzymał się i spojrzał na pierwszą stronę protokołu. – A oględziny przeprowadzono o dziewiętnastej piętnaście…

    – Jasne…

    – Sam wiesz. – Czytający wzruszył ramionami. – Plamy opadowe zaobserwowano tam, gdzie powinny być – u nieboszczyka znajdującego się w pozycji półsiedzącej. Bladły podczas nacisku i odtwarzały zabarwienie po piętnastu/dwudziestu sekundach. Temperatura w pomieszczeniu w chwili oględzin wynosiła dwadzieścia jeden stopni…

    – Dobrze, dobrze – powtórzył niecierpliwie drugi. – Wszystko?

    – Wszystko. Pisać, czy czekamy na sanitariuszy?

    – Doczekasz się ich – warknął, ale bez złości, mężczyzna w fartuchu. – Zaczynajmy, bo noc nas tu zastanie. Spis odzieży?

    – Tak, protokół jest już zaczęty. Choć to oni go zaczęli.

    Patologoanatom skinął głową, wyciągnął z kieszeni fartucha okulary i włożył je na nos. Potem pochylił się nad trupem i, jakby starając się go wywąchać, zaczął oglądać skórę, z góry w dół, od twarzy po palce stóp.

    – No cóż, pisz… – powiedział w końcu. – Nieboszczyk płci męskiej, prawidłowej budowy ciała, szczupły, długość ciała… – Wziął ze stołu krawiecką miarę i przeprowadził pomiar. – …sto siedemdziesiąt dwa centymetry. Z wyglądu – sześćdziesiąt do sześćdziesięciu pięciu lat. Powierzchnia skóry – poza obszarem pokrytym wybroczynami pośmiertnymi – barwy szaro-żółtej, zimna w dotyku. Plamy opadowe w obrębie potylicy… – wymawiał standardowe zdania obojętnym głosem, szybko, bez zastanowienia. – …Pod naciskiem palców plamy opadowe nie blakną. Brak oznak stężenia pośmiertnego praktycznie wszystkich grup mięśni. Głowa ma kształt owalny, owłosienie głowy jest siwe, długość włosów na czole – do dwóch centymetrów. Twarz blada, powieki opuchnięte. Gałki oczne elastyczne, obserwuje się nieznaczną enoftalmię, źrenice…

    Do sali bezszelestnie wszedł sanitariusz. Ubrany był tak samo jak patomorfolodzy, tylko bez czapki, a jego ciemne włosy, zlepione w kłaki, sterczały we wszystkich kierunkach. Jego twarz wyrażała senność.

    – Co mam zrobić? – spytał przepraszającym tonem.

    – Teraz to już poczekaj. – Mężczyzna za stołem oderwał się od protokołu, spojrzał na przybysza i z wyrzutem pokiwał głową.

    Ten rozłożył ręce.

    – …Na skórze szyi nie ma uszkodzeń –kontynuował tymczasem patolog. – Klatka piersiowa o budowie cylindrycznej, brzuch powyżej poziomu żeber. W miejscu połączenia na piersi dziewiątego i dziesiątego żebra, po lewej widoczna jest rana o długości około trzech centymetrów… – Wziął cienką, metalową linijkę, a właściwie nie tyle linijkę, co pręt z nacięciami i włożył go do rany. – …i o głębokości dwunastu centymetrów, idąca z góry w dół, z prawej w lewo… Płaszczyzna skóry otaczającej ranę, pokryta jest suchym nalotem o barwie czerwono–brunatnym… – Lekarz przechylił się przez ciało, po kolei podniósł ręce nieboszczyka i obejrzał je – od pach do końców palców. Później nie mniej starannie obejrzał nogi. – Paznokcie sinieją, są czyste. Na prawym udzie, z przodu, widać dwie stare blizny – zaczynają się o trzy i jedenaście centymetrów od górnej części stawu kolanowego. Bliższa z blizn ma długość trzech i szerokość jednego centymetra. Druga, odpowiednio, cztery i jeden centymetr. Blizny są blade, bez widocznych oznak nieprawidłowości.

    – Pozostałości po wojnie? – zaproponował mężczyzna, piszący protokół. – Rany po kulach?

    – Tak wyglądają – skinął głową mężczyzna w fartuchu.

    Wtedy jego wzrok zatrzymał się na stopie leżącego ciała. Przez jakiś czas lekarz po prostu patrzył na jej podbicie. Potem schylił się nad nogą, prawie dotykając jej nosem.

    – Co to takiego?

    – Co? – warknął piszący protokół.

    – Spójrz…

    Chwilę później obaj patolodzy nieruchomo stali nad nieboszczykiem. Sanitariusz wyciągnął szyję, próbując dostrzec to, co ich tak zainteresowało.

    – Może to jakaś wada wrodzona?

    – Nie rozśmieszaj mnie! Wygląda jak odbicie. Jakby coś naciskało na skórę, a potem, po powstrzymaniu obiegu krwi…

    Na stopie znajdowało się okrągłe białe piętno/plama.

    – Tak, tak, to chyba odcisk jakiegoś przedmiotu – zgodził się jego kolega, wyprostowując się i odwracając do sanitariusza. – To ty go rozbierałeś?

    – Tak – ten odpowiedział niepewnie.

    – Było coś w odzieży?

    – Nie – sanitariusz odmownie pokręcił głową. – Milicja wszystko zarekwirowała podczas wstępnych oględzin.

    – A w obuwiu? – nalegał anatomopatolog.

    – Nie było niczego! – zdecydowanie uciął chłopak.

    – Wiesz co, przynieś tu jego ubranie…!

    Za oknem ktoś podszedł do klombu i zaczął zrywać kwiaty. Wrony na pobliskim drzewie podniosły wrzask. Sanitariusz spojrzał za okno i szybko wyszedł.

    – A może jest coś pod skórą?

    – Trzeba by to sfotografować…

    Sanitariusz powrócił z naręczem odzieży.

    – Butów nie było – uprzedził od progu. – Przywieźli go w samych skarpetkach.

    – O, są skarpetki.

    Jeden z lekarzy zaczął przeszukiwać rzeczy. Szybko wyłowił z góry ubrań dwie grube, wełniane skarpetki, wyraźnie ręcznej roboty.

    – Coś tu jest – rzekł ze zdziwieniem, obmacując je.

    Potem wywrócił skarpetkę na lewą stronę i wypadł z niej świecący się, żółty krążek. Rzucając wiele jaskrawych błysków na ściany i sufit, potoczył się z głośnym brzękiem i podskakiwał po powierzchni dostawionego stoliczka. Patolog go złapał. Uważnie obejrzał i oddał koledze.

    Spojrzeli na siebie w całkowitym milczeniu.

    – Nieboszczyka przywieźli nad ranem – usprawiedliwiał się sanitariusz. – Byłem śpiący, chciałem…

    Nie słuchając go, lekarze patrzyli na siebie. Jakby pomyśleli o tym samym, jednocześnie spojrzeli na sanitariusza i natychmiast odwrócili spojrzenia od niego.

    – Przynieś aparat fotograficzny – spokojnie rozkazał piszący protokół.

    Sanitariusz wyszedł. Mężczyźni w milczeniu czekali, póki nie zniknie w ciemnościach korytarza.

    – Złoto – powiedział jeden prawie bezdźwięcznie. – Warte z pół tysiaka. A może nawet z tysiak.

    Zapanowała cisza. Zegar na ścianie głośno odliczał sekundy.

    – Jeśli nawet nie doniesie – zauważył jego kolega – to na pewno kiedyś się wygada…

    Patolog w fartuchu zerknął w stronę korytarza.

    – Doniesie – ledwie słyszalnie szepnął. – Wiesz przecież, dokąd biega z donosami. A tu taka okazja się wykazać!

    Drugi skinął głową.

    – I nacjonalizmem zajeżdża. Zabity, jak się zdaje, wpakował się w niezłe tarapaty. Bez KGB się nie obejdzie. A Komitet będzie kopał tak, jak trzeba, nic nie przepuszczą…

    Przyglądali się monecie – dziwnej, niesamowitej, niewiarygodnej, mimo całej jej – jakby się wydawało – zwyczajności. Mogłaby pochodzić z innych czasów, gdyby – bez żadnych wątpliwości – nie była nowiutka, współczesna. Mogłaby przywędrować zza siedmiu mórz, gdyby nie była jawnie tutejszą. Tajemnicza i niezrozumiała, budziła w patologach uczucie trwogi i niepokoju, jakby skrywała w sobie niebezpieczeństwo…

    Lekarze z zamyślenia wybudziły kroki w korytarzu.

    – Ciekawy rezultat mikrokrążenia – głośno powiedział jeden.

    W Sali pojawił się sanitariusz. Przyniósł zwykłą Smienę 8M, co prawda z lampą błyskową.

    – Myślę, że trzeba będzie wystąpić z komunikatem na posiedzeniu Towarzystwa – kontynuował lekarz.

    Drugi poprawił fartuch.

    – Trzymajmy się procedury. – powiedział i odwrócił się do sanitariusza. – Sfotografuj wszystko. Potem od razu zadzwonisz do prokuratury.

    W całkowitym milczeniu wszyscy wrócili na swoje miejsca.

    – Na skórze lewej stopy, z góry, w przybliżeniu w połowie śródstopia – zaczął głośno i z pewnością siebie dyktować mężczyzna prowadzący oględziny – widać białe, okrągłe piętno o średnicy… tak… – Zmierzył plamę tą samą, elastyczną miarką krawiecką.

    – …trzech centymetrów. Wielkość plamy, najprawdopodobniej, odpowiada znalezionej w skarpecie zabitego monecie…

    – Może ją opiszemy w oddzielnym protokole?

    Patolog zastanawiał się przez chwilę.

    – Tak, tak będzie lepiej. Tylko wpisz odnośnik.

    Salę oświetliła seria błysków lampy aparatu. Przy każdym błyśnięciu po twarzy nieboszczyka przebiegały asfaltowe cienie i wydawało się, że to złośliwe grymasy trupa.

    Potem sanitariusz podszedł do stołu i sfotografował monetę po kilka razy z obu stron i – jeszcze raz – na sztorc.

    – Idź, dzwoń, nie odkładaj tego – pogonił go jeden z lekarzy.

    Sanitariusz wzruszył ramionami i skierował się do drzwi – obok nich na ścianie wisiał telefon.

    – Podczas oględzin ciała nieboszczyka, w skarpecie, nakładanej na lewą nogę, znaleziono monetę z żółtego metalu o średnicy trzech centymetrów i wadze… – Anatomopatolog rzucił ją na wagę i długo przypatrywał się wskazaniom na skali.

    – Wysokiej dokładności to tu nie uzyskasz… – pocieszył go drugi.

    – To pisz: „około trzydziestu gramów".

    – Ciężka! Trzydzieści gramów złota! Kto by pomyślał!

    Pierwszy zerknął na drzwi i kontynuował dyktowanie:

    – Jakością wykonania i ogólnym wyglądem moneta przypomina okolicznościowego, jubileuszowego rubla. Na jednej z jej stron na tle prawosławnego soboru – znajduje się profil mężczyzny bez brody z długimi, obwisłymi wąsami. Dookoła niego widać napis: „Z Bożej łaski Jego Majestat Król Maksym III. Portret otaczają także dębowe liście. Z drugiej strony monety znajduje się duża podobizna tryzuba ukraińskich burżuazyjnych nacjonalistów. Pod nim umieszczona jest liczba „dziesięć, a poniżej stylizowany napis alfabetem słowiańskim „Dziesięć grzywien. Nad tryzubem… – patolog zamilkł. To, co głosił napis nad tryzubem, dezorientowało go najmocniej. Lekarza znowu opanowało uczucie nierealności tego, co się działo. Spojrzał na swojego kolegę, zakaszlał, żeby przeczyścić gardło, i dokończył: – …Nad tryzubem znajduje się napis: „800 lat dynastii Romanowiczów, Mała Ruś – Ukraina, 1970.

    Wołodymir, dom Rewy, 13:20.

    – No, no, no! Jak szybko zareagowaliście na nasz telefon! – zdziwił się milicjant. – Kiedy zobaczyłem, że śledczy z prokuratury przywiózł kogoś, nawet nie mogłem pomyśleć, że to już obwodowe KGB nadciągnęło! Chociaż, właściwie, to jasne, nasze znalezisko jest tego warte…

    Zapadło niezręczne milczenie. Jego rozmówca nie miał pojęcia, o czym mówi ten odmładzający siebie facet o zmęczonych oczach, tradycyjnymi na Wołyniu wąsami i grzywą czarnych włosów.

    – Pokażcie mi miejsce przestępstwa – w końcu powiedział kapitan KGB, i milicjant, służalczo potaknął głową, a następnie poprowadził go do wnętrza domu.

    Kuchnia wywierała przerażające wrażenie. Podłogo zasłana była odłamkami/skorupami naczyń, wyrzuconymi z szaf artykułami spożywczymi, zrzuconymi z półek rondlami i patelniami. Lodówka leżała na boku, pogrzebana pod pozostałościami kuchennego kredensu, w którym niegdyś przechowywano zapasy mąki i kasz. Teraz te zapasy pokrywały grubą warstwą wszystko dookoła.

    – To tylko skrytka. Przestępcy ją odkryli. Najciekawsze znajduje się w bibliotece…

    W ścianie, którą wcześniej zasłaniał kredens, ział pustką precyzyjnie wycięty otwór o wysokości trochę przekraczającej długość przeciętnej książki.

    – Gospodarz wyciął część pleców szafy… – opowiadał lejtnant. Powinien był chwiać się na nogach po bezsennej nocy, spędzonej na miejscu zabójstwa, ale to dobrze ukrywał jego rześki głos i żywa mimika twarzy. – Zmajstrował coś w rodzaju małych drzwiczek. Przez nie można było dostać się do wyłomu w ścianie. Z boku kredensu postawił lodówkę, dlatego zajrzeć za szafę, nawet przypadkiem, nie dało się. Ale kiedy przestępcy zaczęli niszczyć kuchnię i zrzucać wszystko na podłogę, to zaraz natknęli się na tę dziurę. Jeśli odsunie się kredens, to wyłomu nie da się nie zauważyć…

    Skwira patrzył na skrytkę, ale nic nie widział. W głowie kręciło mu się jedno zdanie, rzucone przez milicjanta… Telefon? Jaki telefon? Czyżby ktoś zadzwonił z tutejszego rejonowego oddziału milicji? Co to za znalezisko? Czyżby jeszcze coś innego znaleźli?

    Powinien był, rzecz jasna, od razu uściślić, o czym mowa, ale najpierw odłożył pytanie, a teraz, z upływem każdej sekundy sytuacja stawała się coraz bardziej niezręczna. Skwira rozumiał doskonale, że jeszcze trochę, a nie będzie mógł przyznać się do swojej niewiedzy. Co prawda, wcześniej czy później nieuchronnie wypłynie na jaw i wtedy będzie dużo gorzej… Ale jednak kapitan nadal milczał.

    Mało tego, Skwira nie zapamiętał, jak nazywa się milicjant. To też należało skorygować natychmiast, ale tego też nie uczynił…

    Przyjezdny nazywał się Sewerynem Mirosławowiczem i milicjant popatrzył na niego z powątpiewaniem – wyglądał na młodszego o dziesięć lat od lejtnanta. Jaki tam Seweryn Mirosławowicz! Ale Skwira przyzwyczaił się już…

    Potykając się i ślizgając na odłamkach rozbitych naczyń, niezgrabnie przeprawił się przez lodówkę i zajrzał do dziury w ścianie. Ciemno.

    – Mieszczą się tam trzy albumy numizmatyczne – zameldował lejtnant. – Kiedy przyjechaliśmy, było tam jak u mnie w portfelu – pusto.

    Skwira chrząknął. Wsunął w dziurę rękę – goła ściana. Ani kopertki przyklejonej do sufitu, ani podwójnego dna, ani dodatkowych nisz z obu boków.

    Za oknem, targana porywami wiatru, chwiała się gałąź drzewa. W takt jej ruchów skrzypiał uchylony lufcik. Monotonny dźwięk drażnił wszystkich zgromadzonych. Skwira wyprostował się, ostrożnie przestąpił ponad rozerwanym wór z mąką i zatrzasnął lufcik. Zapadła cisza.

    – Tyle jedzenia się wala – wymamrotał, otrząsając spodnie z białych śladów maki. – Spadkobiercy będą mieli co sprzątać… – Kapitan przeszedł z powrotem nad lodówką. – Właśnie, kto jest spadkobiercą?

    – Żona nieboszczyka zmarła pięć lat temu – odpowiedział roztargnionym tonem milicjant, który na chwilę pogrążył się w jakieś swoje myśli. – Córka dawno przeprowadziła się do Dniepropietrowska. Teraz już do Wołodymira nie wróci. Widać sprzeda dom. A dom dobry, mocny… – Pomilczał, pokiwał głową. – Pomyśleć tylko! Jeszcze o drugiej po południu sąsiadka gadała z rewą, ofiarą… Szedł dokądś z kwiatami. Niósł zawiniątko w rękach…

    W tej chwili rozległ się głośny stuk w okno. Skwira wzdrygnął się i odwrócił. Obok zamkniętego lufcika krążył wielki trzmiel. Chciał coś z domu, najwidoczniej, coś ważnego, więc gniewnie szumiał, szukając szczeliny, przez którą mógłby się przecisnąć.

    – Wyjątkowo dziwna pora na zabójstwo – w dzień wolny – rzekł w zamyśleniu Seweryn Mirosławowicz.

    – Osobliwości tu nie brakuje – odpowiedział lejtnant. – Powiedziano panu, że w kwietniu do tego domu, do Rewy, włamali się nieznani sprawcy? Ograbili dom wiosną, a pięć miesięcy później zabili jego gospodarza – co pan na to?

    Skwira ze zdziwieniem odwrócił głowę.

    – Złodziei nie znaleziono – sąsiedzi ich wystraszyli. Ani odcisków palców, ani śladów na ziemi nie zostawili. Żaden fakt później nie wypłynął – pewnie sami użytkują cudze dobro. Przetrzepaliśmy tutejszych pijaczków, nacisnęliśmy na spekulantów… – Milicjant rozłożył ręce. – Gospodarz gościł wtedy u córki w Dniepropietrowsku. Złodzieje nocą wyłamali drzwi wejściowe. Ukradli to, co leżało na wierzchu… Ogólnie rzecz biorąc, to byli dziwni złodzieje. Sąsiedzi na ulicy pokrzykują dla dodania sobie odwagi, a włamywacze, zamiast wyskakiwać przez okno, ścierali odciski palców z przedmiotów w domu…

    – A czy teraz w domu były jakieś odciski palców?

    – Sporo! Właściciela i jeszcze dwóch czy trzech sąsiadek. Kiedy zakończą ekspertyzę, będziemy wiedzieć dokładnie. Wydaje się, że tym razem przestępcy byli w rękawiczkach.

    Kapitan chciał pójść do korytarza, ale nagle zauważył na butach ślady od mąki. Zaklął i zatupał nogami, aby pozbyć się resztek mąki.

    – Znaleźliście notatnik zabitego? Jakikolwiek? Spis telefonów?

    – Nie – z pewnym wahaniem odpowiedział lejtnant. – Ani notatników, ani książeczek oszczędnościowych, ani pieniędzy, ani biżuterii… Więc możliwe, że to okaże się zupełnie banalnym rozbojem. – Podrapał czoło i dorzucił: – Jednak kolorowego telewizora nie wzięli, radioli, kożucha i kaszmirowego swetra nie ruszyli. Dwóch albumów numizmatycznych też nie zabrali. Niczego nie rozumiem…

    Weszli do korytarza. Po jasno oświetlonej kuchni tu prawie niczego nie było widać. Skwira kroczył na oślep, dopóki lejtnant nie otworzył jeszcze jednych drzwi na samym końcu korytarza. Stamtąd wpadło światło i tonący w ciemnościach tunel przekształcił się w dosyć przytulny przedpokój z pstrokatym tekstylnym dywanikiem na podłodze.

    W ścianie obok drzwi do kuchni kapitan dostrzegł głębokie wgniecenie. Na jego dnie na pordzewiałej rurze widoczne były długie zadrapania. Skwira zatrzymał się i z jakiegoś powodu palcami dotknął dna wgniecenia. Na podłogę poleciały okruchy tynku i ceglany miał.

    – Na początku nie wiedzieliśmy, o co chodzi – pospiesznie przemówił lejtnant. – Zaczęliśmy szukać skrytek wykrywaczem min. A ten bez przerwy brzęczał! Kiedy brzęczał – kuliśmy ścianę. A to dom jeszcze przedwojenny, przed Pierwszą Światową, znaczy się, zbudowany. Jakiś kupiec dla siebie zbudował. Ściany są grube na dwie cegły, a pomiędzy nimi pozostawiono miejsce na instalacje i dla ich mocowania nałożono metalową siatkę. Potem dom wielokrotnie przebudowywano, pozostały stare rury, kawałki starych przewodów. Krótko mówiąc, oddaliśmy wojsku wykrywacz metalu. Dziury teraz zalepiać będą już spadkobiercy. Później musieliśmy już szukać normalnie – postukiwaniem…

    – Ciekawe – powiedział zamyślony Skwira. – Jak tutaj wygląda światek przestępczy? Nigdy bym nie pomyślał, że w takim miasteczku zabija się masowo!

    – Tu się nie zabija, towarzyszu kapitanie! – wykrzyknął milicjant. – U nas nigdy nie było żadnego zabójstwa. Wiecie, jakie u nas są przestępstwa? Kompletna bzdura, będzie się pan śmiał! W tym roku, w lutym, włamali się do kiosku spożywczego i wyniesiono trzy butelki wódki…

    – Straszne przestępstwo! – odpowiedział z roztargnieniem Skwira.

    – …Trzy butelki wódki i dwie puszki rybne, kilki w pomidorach – z naciskiem powiedział lejtnant. – W czerwcu ktoś przedostał się przez okno do szkoły drugiego stopnia… – rzucił spojrzenie na Skwirę i poprawił się:

    – …Średniej ogólnokształcącej szkoły numer dwa. Odczepiali butelkę „wińcoka", porozbijali przybory w gabinecie fizycznym, chapnęli spektrometr, radiometr i parę triod. Czy pan wie, co to za ananas – para triod?

    Seweryn Mirosławowicz wzruszył ramionami.

    – Też nie wiem. I nikt nie wie. Po co ją kraść? Kto ją kupi? Ani jej nie da się sobie nalać, ani koleżance podarować. Oto jakie mamy przestępstwa! A tu nagle…

    Kapitan przeszedł przez próg biblioteki, której drzwi trzymał otwarte dla niego przez cały ten czas milicjant.

    Ściany w tym pokoju kiedyś zasłonięte były przez wysokie, do sufitu, półki na książki. Ale teraz praktycznie nie pozostały żadne książki na półkach. Ziejące pustką ciemne szkielety metalowych szyn dzieliły na prostokąty bielone wapnem ściany, wybrzuszające się w rogach węzłami wbitych głęboko w cegły masywnych stalowych mocowań.

    Prawie wszystkie książki zostały zrzucone na podłogę i parkiet zniknął pod masywnymi foliałami, jaskrawymi katalogami, nie rzucającymi się w oczy broszurami. Otwarte stronice zatłoczone były fotografii monet i badaczy, portretami starożytnych władców, kolumny tekstu drobnym drukiem…

    Przeleciał przeciąg, książki zaszeptały, zaszeleściły kartkami. Jakby próbowały coś powiedzieć, ale wiaterek ucichł i coś ważnego odparowało, skrywając się w ciemnych kątach starego domu.

    Pośrodku pokoju niczym jedyna wysepka wśród morza książek wznosiło się biurko. Obok niego stał wielki, starodawny fotel. Za jego wysokim oparciem znajdowało się niestandardowo szerokie, na pięć skrzydeł, okno. Przez zakurzone szyby można było dostrzec rozległy ogród, teraz już nieodwracalnie zadeptany przez przeszukujących go w ciągu nocy milicjantów. Ścieżka z cegieł, wiodąca od furtki do ganka, tonęła w naniesionym na butach błocie.

    Lejtnant przestępował z nogi na nogę, spoglądając na Skwirę. Potem poszedł poprzez grudy książek ku oknu. Kapitan ruszył za nim śladem, ślizgając się na gładkich kartkach i czując, jak pod nogami pękają grzbiety woluminów.

    Znowu pojawiło się u niego przeczucie trwogi. Czuł, że zaraz lejtnant przemówi o swoim tajemniczym znalezisku, i trzeba będzie coś odpowiedzieć, jakoś stosownie zareagować. Do diabła, żeby chociaż wiedzieć, do kogo konkretnie dzwonili!

    – Tu, na podłodze – przemówił mundurowy – leżały dwa albumy numizmatyczne. Z monetami okolicznościowymi. Przestępcy je porzucili…

    – A gdzie wasze znalezisko? – przerwał mu Skwira, już praktycznie zdecydowany przyznać się.

    – Tam – lejtnant gestem wskazał na biurko.

    Leżała na nim, do góry grzbietem, otwarta książka.

    – Tu, ten rysunek. Ale najpierw chcę jeszcze coś wam pokazać.

    Rysunek? W książce? I to jest znalezisko, z powodu którego, zdaniem miejscowych milicjantów, powinien tu błyskawicznie przyjechać ktoś z Obwodowego KGB?

    Skwira poczuł ulgę. Niepewność pozostała, ale teraz pojawiła się chociaż jakaś orientacja/kierunek.

    Lejtnant pochylił się nad parapetem. Nacisnął go w jakiś sprytny sposób i zamarł. Przez kilka sekund nic się nie działo. Potem rozległ o się ciche szczęknięcie.

    – Dosyć proste, ale solidne zabezpieczenie – wyjaśnił milicjant, pociągając ku sobie parapet i ten zadziwiająco łatwo poddał się. Odsłoniła się pod nim długa i głęboka nisza, obita wewnątrz czarnym aksamitem. – Tu leżała większa część kolekcji Rewy. Czternaście albumów. Nieruszonych. Odwieźliśmy je do komendy rejonowej.

    – Niewiarygodne! – Seweryn Mirosławowicz przyglądał się schowkowi z nieskrywanym zdumieniem. – Zuchy, że znaleźliście!

    – Prosta skrytka, nic skomplikowanego! – skromnie odrzekł lejtnant. – Przecież mieliśmy mnóstwo czasu na ostukiwanie! Nie przepuściliśmy żadnego szmerku!

    – Po odkryciu tego schowka przerwaliście dalsze… no… poszukiwania? – spytał kapitan jak najbardziej niewinnym tonem.

    – Jeszcze czego! – oburzył się lejtnant. – Ostukałem cały dom. Zakończyłem dopiero chwilę przed waszym przybyciem.

    Skwira pogładził dłonią aksamitne dno skrytki.

    …Gdzieś obok, za płotem, przejechał samochód. Słoneczne błyski przecinały na skos ściany i sufit. Znikąd wyskoczyły – i w tej samej chwili zniknęły – liczne czarne cienie.

    Kapitan odwrócił się do biurka, powoli usiadł w fotelu. Ciekawe, co takiego oni znaleźli.

    Książka okazała się traktatem popularno–naukowym. Przekład, na drogim papierze, z dużą ilością kolorowych ilustracji. Entuzjastyczne przedmowy utytułowanych radzieckich fizyków, każdy sławniejszy od następnego. Na otwartej stronicy mowa była o świtach równoległych, możliwość istnienia których uzasadniano teoriami o wielowymiarowości Wszechświata. Autor analizował koncepcje dwóch uczonych z szanowanych brytyjskich uniwersytetów, broniących bardzo podobnych teorii. Jeden z tych Anglików uważał, że nasz świat ma jedenaście wymiarów, a drugi – że dwanaście. Gdzie podział się ten stary, dobry trzywymiarowy świat z banalnymi: długością, szerokością i wysokością?!

    Na marginesach książki wyróżniały się jakieś ciemne plamy. Seweryn Mirosławowicz przewrócił kartkę i wpatrzył się w dwa rysunki, narysowane ołówkiem. Czasami dzieci podkładają monety pod arkusz papieru i zakreślają je z wierzchu. Powstają bardzo realistyczne „odciski" tych monet. Ktoś tutaj uczynił to samo. Przed Skwirą widniały dwa koła – awers i rewers monety. Tej samej monety…

    Znalezisko miejscowych milicjantów wyjaśniło się. Kapitan powinien był poczuć ulgę – przecież to tylko rysunki już znalezionej monety, ale w paradoksalny sposób trwoga Seweryna Mirosławowicza nasiliła się.

    Te rysunki… te proste szkice z przenikliwą jasnością przypomniały Skwirze, co to za sprawa mu się dostała. Niezrozumiała, dziwna, mglista… Gdzieś tam, w żołądku nieprzyjemnie zasysało. Teraz – w dodatku do skomplikowanych relacji z szefostwem – doszła jeszcze ta łamigłówka! Właśnie teraz, kiedy jego kariera dosłownie wisi na włosku!

    Symbol nacjonalistów, na który patrzył właśnie kapitan, już od dawna był elementem antyradzieckiej działalności w Republice Ukraińskiej. Widniał na sztandarach Petlury i Bandery. Przeszedł przez wojny – domową i światową, stał się obowiązkową częścią ulotek kółek antysocjalistycznych i plakatów organizacji wywrotowych. Żadne ukraińskie podziemne wydawnictwo ani jedne nielegalne spotkanie w republice nie mogły obejść się bez tryzuba.

    Skwira podniósł wzrok na drepczącego obok lejtnanta. Ten, jakby rozumiejąc wątpliwości kagiebowca, wzruszył ramionami.

    Pewności, że uda rozgryźć się tę sprawę, kapitan nie miał. Najmniejszej. Sprawa jawnie wykraczała poza ramy tego, z czym do tej pory przychodziło spotykać się. Z okiennej szyby patrzy na niego jeszcze jeden Skwira – efemeryczny, ledwo poznawalny, z roztargnioną twarzą. Śledczy z KGB niepewnie uśmiechnął się sam do siebie.

    – Znaleźliście monetę? – spytał, chociaż znał odpowiedź na to pytanie.

    – Nie – pokiwał przecząco głową lejtnant. – Ani w domu, ani w albumach jej nie ma…

    Skwira spojrzał na leżącą przed nim, otwartą księgę. „800 lat dynastii Romanowiczów, Mała Ruś-Ukraina, 1970". Co za głupi, bezmyślny tytuł! CO on ma oznaczać?

    Wołodymir, rejonowy komisariat milicji, 14:35.

    – Dobrze, że pan zadzwonił, Sewerynie Mirosławowiczu – wyśpiewała sekretarka podpułkownika Czypejko miękkim, otulającym głosikiem. Zawsze rozmawiała tylko po rosyjsku, w dodatku hiperpoprawnym językiem literackim, chociaż, jak mówiono, podpułkownik wyciągnął ją z jakiejś głuchej wiochy. – Kiryłł Olegowicz wyjechał do komitetu obwodowego, ale przed odjazdem poprosił, żeby pan obowiązkowo dzisiaj jeszcze z nim się skontaktował. Niech pan zadzwoni do niego do domu około dziesiątej wieczorem. Pan jest teraz we Wołodymirzе, prawda?

    – Tak jest – odrzekł Skwira. Czuł się paskudnie w przeczuciu nieprzyjemności. – Tylko… że… – Jak zawsze, kiedy czuł się nie na miejscu, słowa wydostawały się z niego z trudem, utykały gdzieś–tam, w głębinach podświadomości i tylko po wielkim wysiłku przebijały sobie drogę w świat dźwięków.

    – tak i mi mówiono – zagruchała sekretarka. – Niestety, w Komendzie nie ma teraz wolnych ludzi, których można by podesłać panu do pomocy, ale rozmawiałam z naczelnikiem miejscowego rejonowego komisariatu milicji. Obiecał swoje pełne wsparcie. Pan przecież już poznał się z Wasylem Tarasowiczem Kozińcem?

    Skwira zerknął na lejtnantа, siedzącego po drugiej stronie biurka. To więc tak się nazywa!

    – Tak jest – burknął. Wziąć się za śledztwo samemu, przy wątpliwym wsparciu ze strony prowincjalnego milicjanta?

    – Więc pan zadzwoni? – kontynuowała sekretarka. – Kiryłł Olegowicz będzie czekał na pański telefon. Będzie pan mógł, prawda?

    – Tak jest – niepewnie powtórzył kapitan.

    – Wspaniale! Miłego dnia, Sewerynie Mirosławowiczu!

    Skwira odłożył słuchawkę na widełki. Postał jeszcze przez kilka sekund, patrząc na ścianę, potem odwrócił się i natychmiast natknął się na badawcze spojrzenie Lenina.

    Znajdowali się w pokoju Lenina, więc wódz proletariatu znajdował się tu wszędzie. Dwa portrety Władimira Ilicza zdobiły ściany, wielkie gipsowe popiersie stało w kącie, a na stole dumnie wywyższało się malutkie popiersie z brązu. Bawełniane transparenty z cytatami z Lenina odpoczywały po pierwszomajowej demonstracji za szafą.

    Naprzeciw kapitana wisiał ogromny obraz o tradycyjnej tematyce – ‘Piechurzy u Lenina’. Wódz światowego proletariatu, jednak nie spieszył się rozmawiać z trzema mężczyznami, którzy przyszli do niego z daleka. Głowa Ilicza była odwrócona ku nim, ale patrzył tylko na Skwirę. Patrzył nieprzychylnie, nawet oskarżycielsko. Przed jego wzrokiem nie mogły się ukryć ani zmęczenie w oczach, ani niepewność w głosie, ani tchórzliwa ostrożność sformułowań w rozmowie…

    – Też nie możesz dogonić – nagle odezwał się Koziniec – jakim cudem złodziej dowiedział się, że monety są cenniejsze od sprzętu hi-fi? Przecież sprzętu nie ukradł!

    – No… – Skwira podrapał potylicę. Jego myśli krążyły dosyć daleko od sprzętu hi-fi i teraz niezbyt rozumiał, o czym mówi lejtnant.

    – Ja też… – westchnął Wasyl Tarasowicz. – Jak przypadkowy

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1