Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Primeras cz I Planeta Primeria
Primeras cz I Planeta Primeria
Primeras cz I Planeta Primeria
Ebook411 pages5 hours

Primeras cz I Planeta Primeria

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Gdzieś hen daleko, czego nikt nie ogarnia jest "Dziura". Z niej wylewa się bez przerwy Wszechświat. Płynie jak nieogarnięta rzeka energii, materii w postaci miliardów a może miliardów miliardów galaktyk, słońc, planet. My z naszą Drogą Mleczną i Układem Słonecznym, jesteśmy gdzieś w jej nurcie... Obok nas szybuje jeszcze nie odkryty Primeras ze swoimi planetami. Mamy braci gdzieś tam w kosmosie, może już na wyciągnięcie ręki? Może jest tam też miejsce do którego się udajemy przechodząc "na drugą stronę światła"?
Dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy? Dlaczego jedni z nas budzą najwyższy szacunek a inni to chodzące zło? Na te pytania Autor udziela odpowiedzi.
Ta powieść jest pierwszą częścią tryptyku opisującego życie na trzech różnych planetach będących na różnym poziomie cywilizacyjnym jednak w pewien sposób ze sobą powiązanych. Co może łączyć takie różne kulturowo i cywilizacyjnie, odlegle planety? Znajdziecie tu wątki naukowe, sensacyjne, opisy życia codziennego ale też miłość, przyjaźń poświęcenie.
Zapraszam do lektury.

LanguageJęzyk polski
PublisherStan Ancient
Release dateJul 13, 2015
ISBN9788394258337
Primeras cz I Planeta Primeria
Author

Stan Ancient

Stan Ancient urodził się w 1953 roku w Polsce w rodzinie nauczycielskiej. Ukończył studia techniczne. W Polsce też spędził większość swego życia. W 2006 roku wyemigrował do Wielkiej Brytanii jak wielu jego Rodaków z przyczyn ekonomicznych. Pisze od 2007 roku na emigracji powieści fantastyczne.

Related to Primeras cz I Planeta Primeria

Related ebooks

Reviews for Primeras cz I Planeta Primeria

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Primeras cz I Planeta Primeria - Stan Ancient

    Chapter 1: Od Autora

    Skąd przyszliśmy?

    Kim jesteśmy?

    Dokąd zmierzamy?

    Witaj Szanowny Czytelniku!

    To jest książka inna niż wszystkie. Zmusza nas do zastanowienia się nad fundamentalnymi pytaniami. Czy nasz obraz Świata jest prawdziwy?

    Fikcja literacka lekko prowadzi nas poprzez meandry jakieś tam Galaktyki. Ale czy w tym wszystkich właśnie o to chodzi?

    W powieści a raczej w Tryptyku - spleciono losy mieszkańców kilku planet o różnym rozwoju cywilizacyjnym. Mamy cywilizacje mniej lub bardziej zamierzchłe (prawie powieść historyczną), cywilizację nam współczesną oraz taką daleko wybiegajacą w przyszłość.

    Powieść jest wielowątkowa ale lubię przejrzystość i starałem się zadbać, aby Czytelnik czuł zawsze klimat opisywanej epoki. Dało to, jak twierdzą moi recenzenci, efekt powiązania kilku gatunków literackich.

    Jest oczywiście w powieści wątek sensacyjny, wręcz kryminalny jest to opowieść o ludziach i ich emocjach ale przedewszystkim jest to moja osobista koncepcja Wszechświata w którym funkcjonujemy.

    Inspiracją często były wydarzenia lub zjawiska prawdziwe albo bardzo prawdopodobne. Starałem się tu odnieść do najnowszych odkryć naukowych. Niemniej powieść jest wyłącznie fikcją literacką.

    * * *

    W zasadzie pisałem tę książkę dla najbliższych. Trochę jednak się rozrosła i doczekała kontynuacji. Postanowiłem więc poddać ją ocenie szerszej publiczności. Przesłałem ją do wydawnictwa i od 2009 roku jest dostępna w formach elektronicznych.

    W 2014 roku wróciłem do mego „dziecka pierworodnego. Stało się to też po części za sprawą recenzji pani Moniki Zielińskiej zamieszczonej w e-bokowie.pl, gdzie moja powieść, w wersji „dziewiczej jest dostępna w sprzedaży do dziś (czytelnik ma więc okazję porównać, jak dalece przerobiłem jej formułę). Recenzja dostarczyła mi wiele bardzo cennych wskazówek, które pokryły się z opiniami moich pierwszych odbiorców. Trzeba było zatem wrócić do Primerasa. Wszystko po to, aby ta powieść stała się ciekawsza no i nie ukrywam poczytniejsza.

    Okazało się także, że Czytelnicy chcą wiedzieć jak potoczyły się dalsze losy ich bohaterów. Dlatego muszą powstawać następne powieści. Powstał zatem projekt na cykl trzech powieści, który także wymusił wprowadzenie pewnych korekt.

    Tym sposobem powstała już praktycznie całkiem nowa książka - Planeta Primeria.

    Życzę przyjemnej lektury i wielu twórczych przemyśleń.

    Autor

    Czerwiec 2015

    Chapter 2: Prolog

    Pewna niezidentyfikowana Planeta

    Młody Człowiek zaczął stopniowo odzyskiwać świadomość. Nic nie widział, lecz dobiegały go liczne dźwięki. Czasem był to tylko przytłumiony gwar, czasem wyłapywał pojedyncze zdania.

    – Biedaczek, straszne! Jak to go musi okropnie boleć? – można było rozpoznać głos jakiejś starszej kobiety.

    – Trudno uwierzyć, co może stać się z ludzkim ciałem! – tym razem komentował mężczyzna.

    Nie otaczała go ciemność. Mimo, że nic nie widział, czuł się tak jakby znalazł się w bardzo, ale to bardzo gęstym oparze, niczym w mleku. Mgła była przytulna, rozświetlona białym blaskiem. Obłok infiltrowały złociste promienie słońca.

    – A może nic nie czuję? – zaniepokoił się. - Nie, czuł jednak że było mu przyjemnie ciepło.

    Nie docierały do niego żadne zapachy. Otaczał go błogi spokój.

    – Tak, nie czuł nic, absolutnie nic. Taka pustka dawała mu wrażenie błogiej lekkości. Wydawało mu się że można latać. Kobieta oczywiście się myliła, nic go nie bolało!

    W końcu zaintrygowały go rozmowy. Co mogło się stać? Czym ci ludzie są tak wzburzeni?

    Ktoś płakał. Nie mógł rozróżnić kto, czy to kobieta czy mężczyzna?

    – O mój boże, o mój boże! – dobiegało go czyjeś zawodzenie.

    Młody Człowiek usłyszał przeraźliwy dźwięk syren. Zastanawiał się zawsze w takiej sytuacji, czy wyje syrena pogotowia ratunkowego, czy policji? Czyżby pędziła karetka? Tak naprawdę nigdy nie rozróżniał tych dźwięków. Teraz już słyszał kilka wyjących samochodów.

    Dobiegł go energiczny, władczy głos wydający krótkie rozkazy:

    - „Przenieście go tutaj…",

    - „Proszę mi podać intubator!",

    - „Nożyczki!".

    Trochę później:

    - „Panie komisarzu, niech pan trochę odsunie ten tłum, tu nie ma nic do oglądania.

    - „Skalpel",

    - „Boże, jak tu pracować w takim tłoku!".

    Poczuł, że się unosi. – Właściwie skąd miał to wrażenie? Nie czuje nic, ale jednak wie, że się unosi? Chyba poznał to po gwarze rozmów i hałasach, które teraz dobiegały go z dołu. Tak, wiedział już - głosy dochodzą z ulicy, która znajduje się pod nim.

    Powoli oswajał się z nowa sytuacją.

    Domyślił się, że gwar, który słyszy, pochodzi z miejsca wypadku. Pobudzało to jego ciekawość.

    – Cóż to za wypadek? – zapragnął się dowiedzieć.

    W pewnym momencie zaczął widzieć. Faktycznie unosił się. Wyglądało to tak, jakby obserwował zdarzenie z pierwszego lub drugiego piętra kamienicy. Nie widział wokół siebie żadnych ścian. Nie było też parapetu czy okna, z którego mógłby wyglądać.

    – To bardzo dziwne uczucie, jakbym był zawieszony w powietrzu, na jakiejś chmurce – uśmiechnął się na samą myśl o tym.

    Widział wszystko bardzo wyraźnie. W dole biegła ulica. Na jednym pasie stały dwa uszkodzone pojazdy. Był tam strasznie zdeformowany autobus i ogromna stara i brudna ciężarówka załadowana gruzem. Jedna z tych, które widywał na budowie pobliskiej autostrady.

    W zakolu, które tworzyły te dwa rozbite pojazdy, leżało kilka ciał ułożonych jak tłumoki. Domyślał się, że to byli ranni albo już nieżywi pasażerowie autokaru. Wokół nich kucali lub klęczeli ludzie w pomarańczowych, odblaskowych kurtkach - pracownicy ratownictwa drogowego. Uwijali się koło ofiar ze zwinnością świadczącą o dużej rutynie i doświadczeniu. Przed i za rozbitymi samochodami stał sznur karetek i wozów policyjnych. Troszkę dalej znajdowały się dwa czerwone samochody straży pożarnej. Na wszystkich pojazdach błyskały niebieskie, pomarańczowe i żółte „koguty". Feeria kolorowych smug omiatała jezdnię, ludzi i ściany pobliskich budynków. Było to bardzo widowiskowe.

    – Musiał być niezły karambol, skoro nazjeżdżało się tu tego tyle –uznał.

    Przy wraku autobusu uwijało się kilku strażaków. Wydobywali pasażerów ze środka doszczętnie rozbitego pojazdu. Właśnie wytaszczyli przez okno jakąś starszą kobietę. Stanęła z trudem na nogi i mocno wsparła się o ramiona policjantów. Rozejrzała się wkoło nieprzytomnym wzrokiem. Prowadzona pod ręce, ruszyła w kierunku dużego ambulansu. Tam pracowały zespoły ratowników medycznych. Udzielali pierwszej pomocy ofiarom poruszającym się o własnych siłach.

    Pacjenci byli sadzani przy wejściu do samochodu, na prowizorycznych, składanych krzesełkach. Na wysokiej platformie pojazdu leżały pootwierane aluminiowe walizy i skórzane nesesery. Pełno w nich było jakiegoś medycznego sprzętu oraz materiałów opatrunkowych. Rannych opatrywała starsza, siwiejąca już kobieta w białym kitlu oraz młody, nadgorliwy blondyn w żółtej odblaskowej kurtce. Zapewne oboje byli lekarzami. Starsza kobieta stale strofowała swojego młodszego partnera, a on, widać było, odnosił się do niej z dużym respektem.

    Kilka metrów od tego prowizorycznego ambulatorium kłębił się tłum gapiów. Policjanci oddzielili ten szpaler żółtą taśmą. Stale jednak musieli napierać własnymi ciałami na tych ludzi, aby nie dopuścić do wtargnięcia ich na jezdnię. Ratownicy i tak pracowali na bardzo małym skrawku asfaltu.

    Niezdrowa ciekawość zapanowała, gdy na prowizorycznym stole ułożono młodą kobietę z otwartym złamaniem żeber. Ratownik zaczął bezceremonialnie rozcinać nożycami jej zakrwawiony żakiet, potem bluzkę i wreszcie bieliznę. Pojawiło się nagie ciało.

    Starsza kobieta – lekarz, krzyknęła do stojących w pobliżu sanitariuszy – Ruszcie do cholery tyłki i ustawcie wreszcie parawany! Opatrywała zakrwawioną głowę dziecka. To podziałało. Po kilku minutach białe ekrany oddzieliły szpaler od tłumu gapiów. Powstała prowizoryczna zamknięta sala opatrunkowa. Gdy zabrakło atrakcyjnych widoków, tłum zmniejszył napór. Policjanci odetchnęli. Ludzie zaczęli się przemieszczać w poszukiwaniu nowych atrakcji. Wreszcie udało się powiększyć przestrzeń dla lekarzy i sanitariuszy. Mogli już swobodniej pracować.

    – Co za bezmyślni ludzie – skomentował Młody Człowiek.

    Z autobusu wydobywano kolejne ofiary. Ci ranni nie poruszali się już o własnych siłach. Strażacy podawali bezwładne ciała policjantom a oni układali je bezpośrednio na asfalcie. Do tych poszkodowanych wkrótce podchodził któryś z ratowników. Oglądał pobieżnie obrażenia i przypinał im do nadgarstków szerokie plastykowe opaski w różnych kolorach - ustalał kolejność w jakiej będzie konieczne udzielenie im pomocy. Czarne opaski pojawiały się na rękach tych, którzy nie dawali już żadnych oznak życia a stan obrażeń ich ciał nie dawał żadnych nadziei na reanimację. Oczywiście jednak nawet te ostatnie ciała będą monitorowane przez lekarzy i w razie najmniejszych oznak życia ratowane.

    Opaska zielona oznaczała że pacjent jest lekko poturbowany i po udzieleniu pomocy doraźnej, założeniu opatrunków będzie mógł udać się do domu. Niebieskie opaski dostawali poszkodowani przeznaczeni do wstępnego opatrzenia i potem do przetransportowania do szpitala. Kolorem czerwonym oznaczano tych rannych którym koniecznie należało udzielić natychmiastowej pomocy a później stale ich monitorować i przewieźć do szpitala karetką reanimacyjną. Kolor czarny był znakiem dla służb zajmujących się zwłokami. Dla nich później lekarze wypiszą akty zgonu. Tych dwóch plakietek przybywało niestety w zastraszającym tempie. Na szczęście przybywały też kolejne zespoły ratownicze.

    Z wraka wydobyto młodą dziewczynę. Już z daleka widać było, że ma otwartą ranę brzucha i wypływają z niego krwawe wnętrzności.

    – Jak ją niesiecie, łamagi! – starszy lekarz rzucił się do strażaków niosących ciało. Tymczasem zostawił na jezdni popłakującego małego chłopca.

    – Myślicie, że będę jej do brzucha wpychał flaki razem z piachem?

    Dołączył jednak do tragarzy i pomógł im bezpiecznie ułożyć ciężko ranną kobietę. Następnie zaczął sprawnie wpychać do rozdartej jamy brzusznej, wylewające się trzewia. Obserwujący to mężczyźni pobledli na twarzach i dyskretnie odwrócili wzrok. Krótkim ruchem sięgnął do stojącego obok neseseru z przyborami i medykamentami. Po kilku minutach, na ciele ofiary, pojawił się duży opatrunek.

    – Odeślijcie ją do szpitala w pierwszej kolejności – zlecił i natychmiast zwrócił się do właśnie układanego na asfalcie dziecka.

    – Dać jej wcześniej zastrzyk przeciwbólowy? – zapytał jeszcze jeden z sanitariuszy.

    – Opowiedz jej bajeczkę, to może uśmierzy jej ból i sama uśnie, ośle! – zaproponował poirytowany mężczyzna. Katem oka zauważył już, że niosą następne, ciężko poturbowane ciała. Uniósł się z kolan.

    – Jak dasz dziewczynie zastrzyk, zajmij się dzieciakiem – polecił sanitariuszowi. – Skończ odkażać zadrapania i pozakładaj resztę opatrunków. Dzieciakowi możesz faktycznie opowiedzieć też bajeczkę. Acha, nie zapomnij też o antybiotyku dla dziewczyny.

    – Co za dzień! – zamruczał pod nosem i ruszył do świeżo przyniesionych, kolejnych poszkodowanych.

    Leżało już kilka ciał, którymi nikt się nie zajmował. Miały na nadgarstkach czarne opaski. Młody Człowiek spróbował policzyć ofiary wypadku. Na pewno było ich kilkanaście.

    Nagle grupka ludzi stanowiąca zapewne jeden z zespołów ratowniczych uniosła się znad rannego człowieka, leżącego na gołym asfalcie. Mężczyzna mający narzuconą pomarańczową kurtkę na biały kitel, starannie ocierał chusteczką spoconą twarz. Pacjent był gotów do transportu. Podniesiono rannego i ułożono na noszach. Sanitariusze unieśli tę konstrukcję wraz z leżącym na niej człowiekiem. Opuścili sprawnie składane nóżki z kółkami i tak powstał zwrotny wózek.

    Trzech ludzi skierowało się z tym łóżkiem na kółkach do karetki. Samochód był zaparkowany z pięćdziesiąt metrów od miejsca wypadku, w długiej kolumnie pojazdów. Siedzący w aucie kierowca, wcześnie zauważył tę grupę. Wykonał szybki manewr i wycofał ambulans z długiego szeregu aut. Zbliżył się do idących. Wkrótce tył pojazdu znalazł się naprzeciwko grupki eskortującej rannego. Gdy tylko otworzono drzwi, dwóch sanitariuszy sprawnie złożyło kółka i teraz już płaskie nosze zostały wsunięte do wnętrza. Do karetki wsiadł lekarz i sanitariusz. Jeszcze drzwi nie zostały dobrze zamknięte, a samochód ruszył ostro błyskając fioletowymi lampami wyjąc przy tym przeraźliwie.

    „Kim jest ten ranny? – Młody Człowiek cały czas widział co się dzieje w pędzącej karetce. Na noszach leżał mocno posiwiały, starszy człowiek. Twarz miał wykrzywioną z bólu. Z nosa wyciekła stróżka krwi. Teraz właśnie spływała po staranie ogolonej górnej wardze, aby następnie ścieknąć po gładkim policzku na poduszkę. Pacjent miał oczy przymknięte. Młody Człowiek nim pomyślał: „Ciekawe czy żyje? – zobaczył z bliska lekko unoszącą się i opadającą klatkę piersiową. Odczuł wyraźną ulgę – Żyje!

    Ratownicy bardzo sprawnie podłączyli ofiarę do jakichś rureczek i kabelków. Zwinna ręka sanitariusza szybko wstrzyknęła jakiś środek w żyłę na przedramieniu. Całe ramię chorego było odsłonięte poprzez brutalne rozcięcie a może nawet rozdarcie rękawa. W tym czasie karetka mknęła przez miasto, rzucając o ściany siedzącymi w niej ludźmi. Ci wyraźnie byli do tego przyzwyczajeni i spokojnie wykonywali swoją pracę.

    „Co jest ze mną?" – myślał tymczasem Młody Człowiek. – Co się stało, że widzę wszystko co chcę, obojętnie czy jest to blisko czy daleko? Przemieszczam się jakbym był duchem. – Nie czuł jednak najmniejszego lęku. Tak bardzo był zafascynowany wydarzeniami, że na razie nie zajmował się swoją osobą. Znowu znalazł się ponad miejscem wypadku i z dużej perspektywy obserwował cały obszar katastrofy.

    Strefa wypadku została znacznie poszerzona. Policjanci skutecznie odsunęli tłum gapiów. Ulica została wyłączona z ruchu już na przestrzeni kilkuset metrów. Długie pasma barier z żółtych taśm okalały cały teren katastrofy. Na wjeździe i wyjeździe ustawiono stałe zapory z żółtego plastyku. Ruchem kierowała policja drogowa. Teraz wszystkie pojazdy ratownicze były wpuszczane od strony południowej. Wyjazd zorganizowano po stronie przeciwnej, z dogodnym dojazdem do centrum miasta. Samochody poruszały się płynnie. Karetki, ruchami rąk były przyzywane przez sanitariuszy, do opatrzonych już ofiar. Szybko podjeżdżały i zabierały kolejnych rannych. Nie rozkładano już podpórek, nie było takiej potrzeby. Nosze ręcznie przenoszono i wsadzano do ambulansów. Zaraz potem, z przeraźliwym wyciem syren, pojazdy te mknęły do miasta, aby powrócić znowu po dwudziestu lub trzydziestu minutach.

    Tylko w nielicznych oknach przylegających budynków było jeszcze widać ciekawskie głowy. Ci ludzie przyglądali się już ukradkiem temu, co działo się na zewnątrz. Można było się domyślić, że obserwatorzy wstydzą się swojego wścibstwa. Sylwetki, co rusz cofały się w głąb pomieszczeń, aby pozostawać niezauważonymi.

    Na miejscu katastrofy zaczęły coraz częściej pojawiać się ciemne nieoznakowane ambulanse. Podjeżdżały dyskretnie, zawsze ustępując drogi karetkom, pojazdom straży pożarnej i radiowozom policyjnym. Jednak na wjeździe przepuszczane były bez oporu, mimo że nie błyskały „kogutami" ani nie wyły przeraźliwie. Wychodziło z nich po dwóch, trzech mężczyzn, ubranych w czarne garnitury. Panowie ci krótko rozmawiali z ludźmi kierującymi akcją. Brali od nich jakieś odręcznie wypisywane formularze i kierowali się do odłożonych na uboczu ciał. Sprawdzali przywieszki przyczepione do suwaków zamykających czarne worki. Następnie ładowali zwłoki do swoich smutnych ambulansów. Zwykle zabierali po trzy cztery ciała. Młody Człowiek naliczył, że załadowali już kilkanaście worków.

    Właśnie zajmowano się jednym z nich. Można było zauważyć, że „Smutny" mężczyzna w ciemnym garniturze miał wątpliwości. Długo porównywał przywieszkę z trzymanym w dłoni formularzem. Wreszcie rozsunął suwak worka i odsłonił twarz ofiary. Młody Człowiek ze zdziwieniem rozpoznał siebie. – Jak to, to ja jestem martwy? – Przebiegła mu przez głowę myśl jak błyskawica. – No tak, mogłem się tego spodziewać, że jestem duchem!

    Ku jego zdziwieniu nie wywołało to w nim przerażenia. Było mu całkiem dobrze. Mało tego, napawał się nowymi możliwościami, jakie teraz posiadał jako duch. Spojrzał przez ramię pracownika zakładu pogrzebowego. Mężczyzna trzymał jakiś papier. To był formularz identyfikacyjny. Duch Młodego Człowieka przyjrzał się dokumentowi uważniej. Zaczął czytać. Nic się nie zgadzało, to nie były jego dane. Chciał powiedzieć o tym „Smutnemu" człowiekowi – To nie jest moja kartoteka. Pochowacie mnie jako kogoś innego! – Widział jednak, że jego głos nie docierał do uszu grabarza. Mężczyzna porównał jeszcze raz numer wpisany do formularza z przywieszką na worku – Hm, wiek się zgadza, mocno pokiereszowany, ale to jest młody mężczyzna. To na pewno ten! Bierzemy! – zwrócił się do stojącego w pobliżu kolegi.

    Młody Człowiek odczuł ze zdziwieniem, że w sumie ta pomyłka nie zdenerwowała go. Zdziwił się swoją obojętnością. Zaraz też coś innego odwróciło jego uwagę. Spostrzegł, że mimo iż jego ciało było w worku, wyraźnie widział dotkliwe obrażenia, których doznał. – No faktycznie, tego nie mogłem przeżyć, okropność! – Poczuł niechęć do własnego pokiereszowanego ciała.

    Akcja ratownicza przebiegała bardzo sprawnie. Z wraku autobusu zakończono już wyjmowanie ciał. Strażacy zajęli się rozcinaniem blach i opróżnianiem wnętrza pojazdu. Cały plac był zasłany tym złomem.

    W jednym z radiowozów trwało przesłuchanie kierowcy ciężarówki. Mężczyzna w średnim wieku trząsł się jak galareta i widać było stróżki potu spływającego po jego skroniach, szyi i plecach. Koszula flanelowa była przemoczona, a pod pachami widniały ogromne ciemne plamy.

    Młody Człowiek wiedział, że ten kierowca był silnie skacowany i niewyspany po nocnej libacji. Nie wiadomo, w jaki sposób to się działo, ale widział tego kierowcę ostro popijającego w gronie kolegów. To działo się późnym wieczorem poprzedniego dnia. Tuż przed wypadkiem miał duże problemy z koncentracją i nie bardzo kontrolował swój pojazd. Uparcie jednak, wbrew rozsądkowi, parł naprzód i nie przerwał jazdy. Zapewne robił to, aby nie narazić się przełożonym i nie stracić dniówki.

    – Ciekawe skąd ja to wszystko wiem? – zastanawiał się duch Młodego Człowieka. Przysłuchiwał się z zaciekawieniem pytaniom policjanta i odpowiedziom kierowcy.

    Spocony mężczyzna nie przyznawał się do swojej niedyspozycji. Wskazania alkomatu tylko nieznacznie przekroczyły dopuszczalną normę. To pozwalało kierowcy „iść w zaparte". Zeznawał właśnie, że gdy wjechał na główną ulicę, to autobus jechał lewym pasem. On nie wie, dlaczego nagle zjechał na prawo. Kierowcy autobusu nie było wśród żywych, by móc zaprzeczyć tym kłamliwym oskarżeniom.

    – Zrobił to bardzo szybko i nie dał mi szans na żaden manewr – kłamał sprawca wypadku.

    Młody Człowiek wiedział, że kierowca ciężarówki nie zauważył na skrzyżowaniu czerwonego światła. Ulicę poprzeczną zobaczył dopiero w ostatniej chwili, a wtedy było już za późno. Odbił gwałtownie w prawo, taranując przód autobusu a potem rozrywając cały jego prawy bok. Miażdżył wszystkich siedzących po tej stronie pasażerów. Było kilkanaście minut po czternastej, panował szczyt. Autobus miał komplet pasażerów. Ciężarówka była przeładowana. Gruz kilkakrotnie zsuwał się za burty pojazdu. Skacowany kierowca, gdy widział to w lusterku, bał się, że wybije komuś szybę. Miał przed sobą jednak jeszcze tylko jeden kurs i chciał jak najszybciej obrócić, aby pójść do domu. Bolała go głowa i marzył o tym, aby położyć się do łóżka.

    Młody Człowiek chciał powiedzieć o tym śledczemu. Próbował krzyczeć – On kłamie! – głos jednak nie docierał do policjanta. Było tak samo jak z mężczyzną z zakładu pogrzebowego. Dał więc sobie spokój.

    Pomału zaczął tracić zainteresowanie wypadkiem – Może by popatrzyć, gdzie zawiozą moje ciało? – Co mnie to obchodzi? – stwierdził jednak obojętnie.

    Tymczasem zaczęła wzbierać w nim ciekawość, co czeka go dalej? Wiedział, że im szybciej przestanie interesować się wypadkiem, tym szybciej zaczną się dla niego dziać nowe, fascynujące rzeczy. Zaczął się niecierpliwić. Chciał już stać się ich uczestnikiem. Czuł, że będą to dobre rzeczy.

    * * *

    Fakt, że Młody Człowiek opuścił swoje ciało, natychmiast został zauważone jeszcze gdzieś indziej. Zupełnie nie będąc tego świadomym, Młody Człowiek, a raczej jego mózg, wysyłał bardzo przenikliwy sygnał, który były w stanie dotrzeć nawet na najdalsze obrzeża Wszechświata.

    Chapter 3: Barth

    Planeta Terpina.

    Zmęczony ociężały człowiek przedzierał się przez śnieżne zaspy. Przekroczył już pięćdziesiątkę. Jego wiek był przedwcześnie wyryty na twarzy, w postaci głębokich bruzd i zmarszczek. Wiatr smagał śniadą twarz, bardziej opaloną wiatrem niż słońcem. Płatki śniegu bezustannie zbierały mu się na posiwiałych brwiach, wąsach i od czasu do czasu przylepiały do zaczerwienionych od mrozu policzków.

    Krajobraz, który miał przed oczyma, ciągle był taki sam. Bezkresna biel, popstrzona czerniejącymi w niej, odsłoniętymi przez wiatr ostrymi lub gładkimi bryłami kamieni. Niekiedy serce uderzało żywiej, gdy forma zdawała się przypominać jakiś krzak lub suchy pień. Od ponad dwudziestu dni nie spotkał żadnej żywej istoty o ludzkich kształtach, osady, śladów aktywności myśliwych czy choćby zbieraczy chrustu. Zresztą cóż się dziwić, sam, podczas długiej wędrówki, też nie napotkał żadnej zwierzyny, a drewna znalazł tyle że ledwie wystarczyło na zagotowanie trzech kubków ukropu. Zapasy żywności, które wlókł na wąskich traperskich saniach, skurczyły się do małego, zamarzniętego na kość zawiniątka, wystarczającego ledwie na dwa lub trzy posiłki. Wiązki chrustu już dawno spaliły się w miniaturowych ogniskach. Obliczał, że dziennie pokonywał od trzydziestu do trzydziestu pięciu kilometrów. Był wszak doświadczonym traperem. Teraz jednak przechodził już coraz mniej. Obliczył jednak, że do tej pory mógł przebyć trasę nawet sześciuset kilometrów. Cały czas kierował się na południe.

    Ogarniało go coraz większe zniechęcenie i rozpacz. Na początku swojej wędrówki napotkał jedną osadę. Było to jeszcze na samym początku, niespełna trzy dni drogi od domu. Osada, jak ta w której się urodził i z której wyruszył, przez większość dni była pogrążona w śniegach. Przez większość dni roku była pozbawiona roślinności i zwierząt – głodująca. Zamieszkiwało tam kilkanaście osób.

    Stary człowiek zastanawiał się czasem: „Czyżby już cała planeta wymarła?" Oni jedyni zostali jak sieroty, opuszczone przez ludzi, zwierzęta, rośliny i boga. Barth wiedział o tej osadzie, bo już wcześniej traperzy z obydwu miejscowości spotykali się zimą na śnieżnych łowiskach. Starali się jednak nie wchodzić sobie w drogę, aby nie uszczuplać wzajemnie i tak skąpych łupów.

    Kiedyś, przed wielu, wielu laty, było inaczej. Jeszcze jako małe dziecko, pamięta lasy pełne zwierzyny, ojca który intensywnie polował i nigdy nie wracał bez tuszy. Czasem przywiózł renifera, a czasem nawet niedźwiedzia lub choćby kilka zajęcy i lisów polarnych. Była strawa dla ludzi i dla psów. Trzymali własne psy, które ojciec zaprzęgał do sań i jeździł na polowania. Sfora, w dobrych czasach liczyła kilkanaście zwierząt. Zabierał ze sobą sztucer, wnyki, zapas suszonego mięsa. Nie było go nieraz dwa dni, nieraz dłużej, ale przywoził potem sanie obładowane mięsem.

    Matka brała dzieci, było ich kiedyś czworo, lekkie sanki i jechali do lasu. Wędrowali przez zawiane śniegiem ostępy i zbierali gałęzie na opał. Mało było dorodnych drzew, więcej jakichś pokręconych, skarlałych zagajników i zarośli, ale na opał drewna było w bród. W lecie, gdy ustępowały śniegi, na kilka miesięcy zazieleniały się drzewa, krzewy i trawa. Był to czas prac w polu i ogrodzie. Robili wtedy zapasy na mroźne dni. W tym czasie przybywało z południa sporo zwierząt, które nieraz zapędzały się nawet w okolice osady. Nie za blisko, bo odstraszały je psy, ale tak, że i dzieci rozpoznawały byki, chłysty czy lochy. Wieczorami mogły dostrzec z oddali lampy wilcze a nawet dostrzec cień przemykającego basiora. Ojciec uczył ich rozpoznawania tropów na śniegu.

    Gdy był dzieckiem, w osadzie często pojawiali się handlarze. W zamian za mięso i skóry, przywozili im meble, broń myśliwską, naboje, garnki, patelnie, lampy, naftę, narzędzia, drut, gwoździe, delikatne materiały, nici, igły, a także drobne sprzęty. Zamożni mieli nawet prymusy do gotowania, ale teraz stały one wypolerowane na honorowych miejscach. Nafty już prawie nikt nie miał, a ci co zachowali resztki, oszczędzali ją do lamp, bo szkoda było zużyć ją w prymusach, gdy można było gotować na kuchniach opalanych drewnem.

    Przyjezdni opowiadali ciekawe rzeczy o dalekim świecie. Mówili o wielkich osadach położonych na południu, o miastach gdzie żyją tysiące ludzi, o pojazdach, które same jeżdżą napędzane paliwem podobnym do nafty, a nazywanym benzyną. Opowiadali też, że kiedyś, dawno, bardzo dawno, może pięćset, a może tysiąc lat temu, na tych terenach było całkiem inaczej. Było więcej ciepła, lato trwało długo, ponad pół roku. W okolicy rosły rozległe i gęste lasy. Osada, w której mieszka Barth ze swoją rodziną, była kiedyś dużą wioską, pełną dzieci. Był taki dostatek drewna, że nawet budowano z niego domy, przytulne, czyste i ciepłe. Chaty z kwiatami w oknach wyposażonymi w szyby i firanki. Barth nie wiedział, już dokładnie, co to są te szyby. Ponoć było przez nie widać wszystko co jest na zewnątrz, a mimo to nie wlatywał do izby ani śnieg, ani mroźny wiatr. Mieli rozległe urodzajne pola, mnóstwo zboża i warzyw. Nawet ponoć sprzedawali trochę tych płodów rolnych do miast, oprócz skór i zwierzyny.

    Tak było jeszcze prawie siedemdziesiąt lat temu, za dziadka. Nigdy tego nie widział ponieważ szyby dawno się wytłukły, jeszcze przed jego urodzeniem.

    W osadzie przechowywano jeszcze kawałki lusterek, mógł więc wyobrazić sobie jak wyglądały tafle szklane. Widział też szkiełka w lampach naftowych. Barth gotów był w to wszystko uwierzyć, bo nawet w ich podwórku, ojciec rozebrał kiedyś fragment zmurszałych ścian, mówiąc że to był drewniany dom ich pradziadka. Teraz domy budowano już wyłącznie z kamieni i gliny. Okna wypełniano prześwitującą błoną z rybich pęcherzy lub cienkiej prześwitującej skóry.

    Jeszcze niedawno, tak żyli w osadzie wszyscy. Żyli skromnie, ale mieli co włożyć do garnka i mieli z czego rozpalić ognisko, aby w domu rozeszło się przyjemne ciepło a strawa była gorąca. Ostatnio jednak te dobre czasy coraz bardziej zaczęły odchodzić w zapomnienie. Zimy stawały się coraz dłuższe i sroższe. Lata coraz krótsze i chłodniejsze. Drzew, nawet tych karłowatych ubywało. Ojciec często wracał z pustymi saniami. Początkowo były one zaprzęgane w psy. Potem, gdy nie było czym zwierząt karmić i zaczęły głodować, pewnej zimy je zjedzono. Od tej pory ojciec musiał ciągnąć sanie sam. Ze wspólnych z matką wypraw po opał, przywozili już coraz mniej drewna. Przestało wystarczać na dobre ogrzanie chałupy. Ograniczano więc jego zużycie tylko do gotowania. Gdy matka warzyła strawę, po chałupie roznosiło się przyjemne ciepło. To była dobra pora. W nocy wszyscy zakopywali się w wielkie sterty skór, starannie wyprawianych przez ojca. Potem ograniczano samo gotowanie bo coraz częściej nie było co gotować i na czym gotować.

    W osadzie przestali pojawiać się handlarze. Nie ma się czemu dziwić, bo i tak nie było czym im płacić. Odświętnie wypolerowane lampy naftowe, z krystalicznie czystymi szkiełkami, wisiały na ścianach bez nafty. Dzieci wiedziały, że te szkiełka są bezcenne i trzymały się od nich z daleka. Naoliwione sztucery myśliwskie stały bezużyteczne bez amunicji. Sami konstruowali broń, oszczepy, łuki. Zastawiali sidła, konstruowali pułapki, ale cóż było robić. Gdy Barth dorósł, wspomagał ojca. Razem częściej coś w zimie upolowali i przywieźli do domu. W lecie łatwiej było pracować w polu. Gdy całkiem dorósł, trochę się rodzinie poprawiło.

    Ojciec opowiadał mu o starych czasach, czasach zasłyszanych z opowiadań dziadka. Podobno kiedyś ich planeta, na której żyją, wyglądała całkiem inaczej. Planeta nazywa się Terpina, co w języku ich ludu znaczy „piękna". Ta nazwa całkowicie odpowiadała rzeczywistości. Tysiąc, a może więcej, lat temu, mieszkali na niej całkiem inni ludzie. Były wielkie miasta, pojazdy, które między nimi kursowały i woziły ludzi. Bardzo dużo ludzi. Były ogromne beczki, ojciec narysował mu to na śniegu, które umiały pływać po wodzie, nazywały się okrętami. Po niebie latały stalowe ptaki zbudowane przez ludzi, nazywane samolotami. Były ogromne. Tak ogromne, że można było w nich pomieścić ludzi z całej wioski. Co tam, z kilku wiosek. Woziły też towary, tak jak i okręty. Ojciec pamiętał, że kiedyś taki samolot przeleciał nad ich osadą, ale leciał bardzo wysoko. Tymi beczkami i stalowymi ptakami przemieszczano się pomiędzy kontynentami. Kontynenty to takie ogromne wyspy na wodzie. Cała Terpina była po prostu zalana wodą, tylko na tej wodzie pływały wyspy, kontynenty. Żeby przejść taki kontynent, to trzeba by iść i iść, może miesiąc a może dwa. Barth nie umiał sobie wyobrazić kontynentów ani wielkiej wody. Przypuszczał jednak, że było to bardzo piękne. Tak też opowiadał dziadek, opowiadał co przeczytał w starych książkach. Dawno temu, może tysiąc, może jeszcze więcej lat temu, klimat na Terpinie był inny. Było ciepło, tak ciepło, że można było w lecie chodzić rozebranym, jak do kąpieli, ciągle świeciło słońce i było mnóstwo kwiatów. Żyły wtedy zwierzęta i rośliny, których teraz już nie ma. Może ten świat jeszcze gdzieś istnieje, tylko jest gdzieś daleko? Może ta wyspa – kontynent, którą opisują stare książki, po prostu odpłynęła dalej? Ojciec umiał czytać i została po nim jedna stara książka. To wszystko wiedział właśnie z tych książek i od dziadka. Dziadek przywiózł kiedyś, z południa, dużo książek. Nauczył ojca czytać. Potem gdzieś kolejno się zawieruszyły. Może ktoś je pożyczył i nie oddał? Może rozleciały się ze starości? Została tylko jedna, jak mówił ojciec, najważniejsza. Matka nie umiała czytać więc nikt poza ojcem do nich nie zaglądał. Potem ojciec się zestarzał i też coraz rzadziej czytał.

    Dziadek nie pochodził z tej osady. Dawno, prawie sto lat temu, przywędrował tu z miasta. Przyjechał wraz z kupcami, którzy przywozili towary a skupywali skóry i to co urodziło się w polu. Poznał tu piękną dziewczynę, zakochał się w niej no i został. To była ich babka. Dziadek opowiadał ojcu te wszystkie cudowne historie. Barth był jednak bardzo mały jak zmarł dziadek. Nie zapamiętał wiele z jego opowieści. Potem powtarzał mu to wszystko ojciec. Po tych opowieściach, często leżał na posłaniu i przed zaśnięciem, z zamkniętymi oczami, marzył o tamtym starym świecie. Którejś zimy ojciec umarł, miał siedemdziesiąt pięć lat.

    Wyludniała się też wioska. Ludzie rzadko decydowali się na potomstwo, a jak już się coś urodziło, długo nie żyło. Kobiety nie miały pokarmu. Chałupy były zimne i wilgotne. Dzieci za delikatne, aby w takich warunkach żyć.

    Barth teraz sam chodził na polowania. Miał dwie kobiety na utrzymaniu. To stawiało go w trudnej sytuacji. Musiał zadbać o swoją rodzinę to znaczy o matkę i młodszą siostrę. Dobrze było, gdy mężczyzn było tyle samo co kobiet, albo jeszcze lepiej, więcej niż kobiet. Łatwiej im było w gospodarstwie. Chodzili wówczas wspólnie na polowania i mieli więcej mięsa. Barth chodził sam w śnieżną pustkę. Zastawiał sobie znanymi sposobami sidła, budował pułapki, czaił się z łukiem i oszczepem. Gdy przynosił jakąś zdobycz, wtedy było święto. Czasem wracał jednak z pustymi rękami. Kobiety żyły w nieustannej trwodze, bojąc się, że kiedyś może nie wrócić.

    W zimie umarła sąsiadowi żona.

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1