Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Tajemnica wiecznego życia
Tajemnica wiecznego życia
Tajemnica wiecznego życia
Ebook109 pages1 hour

Tajemnica wiecznego życia

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Powieść „Tajemnica wiecznego życia” Włodzimierza Bełcikowskiego utrzymana jest w stylistyce horroru. Opowiada o nadprzyrodzonych wydarzeniach, za którymi stoi William Talmes – postać osobliwa, parapsycholog o nieoczekiwanych mocach. Wykorzystuje on swoje zdolności do pomocy ludziom w sytuacjach, w których wszystkie tradycyjne naukowe metody zawodzą.
LanguageJęzyk polski
PublisherKtoczyta.pl
Release dateNov 1, 2016
ISBN9788365776921
Tajemnica wiecznego życia

Related to Tajemnica wiecznego życia

Related ebooks

Reviews for Tajemnica wiecznego życia

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Tajemnica wiecznego życia - Włodzimierz Bełcikowski

    Włodzimierz Bełcikowski

    Tajemnica wiecznego życia

    Warszawa 2016

    Spis treści

    Od autora

    Złe moce

    Na ratunek

    Wampir

    Od autora

    Po co to opisywać takie „niestworzone rzeczy? – zapyta zapewne niejeden „trzeźwy głos, po przerzuceniu kilku kartek tej książki.

    A jednak...

    Pamiętamy jeszcze te czasy, kiedy urzędowo zaprzeczano istnieniu hipnotyzmu. Od tej pory uczyniliśmy krok zaledwie naprzód w badaniach możliwości ducha ludzkiego, ale jedno wiemy na pewno, że możliwości te są niezgłębione i niezmierzone.

    Chodzi mi przy tym o co innego. Myślę, że do złagodzenia walki ścierających się egoizmów, do złagodzenia cierpień, które są bezwzględnie udziałem nas wszystkich, może się znacznie przyczynić świadomość, że istnieje inna sfera, wyższa, ku której winniśmy kierować naszego ducha... Odczucie tego zdolne jest znacznie wzmocnić nasze siły, a już z pewnością nie przyniesie szkody ani jednostce, ani społeczeństwu.

    Myśl ludzka jest potęgą zupełnie realną i bezpośrednią. Może „zwalać i podźwigać trony", jak o tym już dawno nas pouczył nasz wielki wieszcz. Nie zaprzeczajmy tej prawdzie, raczej w odczuciu jej wznieśmy wyżej głowę i śmiało spójrzmy w przyszłość.

    Jeżeli uda mi się natchnąć tym przekonaniem choćby jednego wierzącego na tysiące sceptyków, będę uważał swe zadanie za spełnione.

    AUTOR

    Złe moce

    Gdy zdążałem pieszo od pobliskiej stacji kolejowej ku willi mojego przyjaciela i byłem już blisko celu mej wycieczki, wzgórza i gaje cichego ustronia rozbłysły złotem promieni wspaniałego słońca, co zaledwie się wynurzyło ponad dalekim, przejrzystym horyzontem. Rozkoszując się balsamiczną świeżością cudnego poranku, szedłem bardzo powoli, aby nie przerywać zbyt wcześnie wypoczynku Williamowi Talmesowi, gdy wtem dostrzegłem go schodzącego z pagórka po drugiej stronie willi.

    Mimo woli przystanąłem, patrząc nań z podziwem. Jego sposób chodzenia, jego swobodne, niewymuszone ruchy zawsze sprawiały na mnie wrażenie dziwnej harmonii i siły. Jaskrawo oświetlony ukośnymi promieniami, wydał mi się niemal olbrzymem. Szedł polną ścieżyną, jak zwykle, bez pośpiechu, a jednak szybko. Twarz pozostawała w cieniu, chwilami rozjaśniał ją żywy błysk jego oczu, widoczny nawet na dość znaczną odległość, która nas dzieliła. Miał na sobie wytworne sportowe ubranie, z ramienia zwisała mu duża skórzana torba, a w ręku dostrzegłem młotek geologiczny. Widocznie wybrał się tak wcześnie dla zdobycia kilku nowych okazów do swej kolekcji.

    Pośpieszyłem, by prędzej z nim się spotkać; minąłem szybko willę i wkrótce witaliśmy się serdecznie.

    – Nareszcie zdecydowałeś się odwiedzić mnie, Jacksonie, w mej pustelni – mówił mój przyjaciel. – Jak widzisz, jestem jak uczeń na wakacjach. Spodziewam się, że i ty nie będziesz się tu nudził.

    – Nudzić się w twoim towarzystwie? Żartujesz chyba, Williamie?

    Ktoś, kto nigdy nie znał Williama Talmesa, na to moje entuzjastyczne odezwanie się uśmiechnąłby się i przyszłaby mu na myśl pensjonarka zakochana w swoim nauczycielu. Ale ja bez wstydu przyznaję się otwarcie, że żywię dla tego człowieka kult niemal bałwochwalczy. Dzięki szczęśliwym warunkom przyrodzonym, a przede wszystkim olbrzymiej pracy nad sobą, stał się on jak gdyby istotą wyższego rzędu i co do mnie, nic bardziej nie cenię nad to, że zaszczyca mnie swoją przyjaźnią.

    Usiedliśmy na murawie w wydłużonym cieniu rozłożystego klonu. Zapaliliśmy cygara. Tak było rozkosznie na otwartym powietrzu, że nie chciało się iść pod dach. Talmes otworzył swą torbę i zaczął grzebać w okruchach różnych skał, jakimi była napełniona.

    – Czy zajmuje cię geologia, Jacksonie? – zapytał. – Czy zauważyłeś, jak znakomicie przyczynia się do odzyskania zachwianej równowagi duchowej choćby tylko rzut oka na pierwszy lepszy kamień?

    Nie śpieszyłem się z odpowiedzią, gdyż widziałem, że ma sam ochotę do mówienia, a w takich razach wystrzegałem się, by nie przerywać mu biegu myśli. Talmes też nie czekał na moją odpowiedź, tylko wziąwszy do ręki jakiś kawał, zdaje mi się, granitu, ciągnął dalej:

    – Nie o tym myślę, co zwykle wkłada się w formułkę, że wszystko jest niczym wobec wieczności, ani o tym, jak mało znaczenia mają ludzkie smutki i radości wobec faktu, że ten oto kamień istnieje miliony lat, a szeregi innych milionów lat istniał, zanim przybrał tę postać... Myślę o tym, jak wiele cierpień byłoby zaoszczędzonych, gdyby człowiek od takiego oto kamienia potrafił się nauczyć, na czym właściwie polega szczęście, gdyby mógł zrozumieć swoje stanowisko we wszechświecie...

    Zamieniłem się cały w słuch. Za chwilę miałem usłyszeć jedną z tych prawd, tak jasnych i prostych, których posiadanie, gdy ukażą się oczom olśnionego umysłu, daje tak wielką potęgę, a które wskutek niepojętej jakiejś ironii pozostają zakryte, mimo iż powinny by się jarzyć jako słońce na niebie.

    Nagle Talmes zerwał się na równe nogi.

    – Patrz!... – krzyknął, a w głosie jego brzmiała trwoga.

    Zerwałem się również i biegłem oczyma za kierunkiem wzroku mojego przyjaciela. Co on dostrzegł straszliwego? Na stokach wzgórz widać było gdzieniegdzie wśród drzew porozrzucane domki i wille. Wszędzie panował spokój. Ludzie pracujący na polach i w ogrodach nie przerywali swojego zajęcia i nie wydawali się niczym zaniepokojeni. Po gościńcu, wijącym się w dół łagodną serpentyną, zjeżdżał szybko jakiś samochód, podnosząc za sobą obłok kurzawy złocącej się w słońcu. Nigdzie najmniejszego zamącenia ładu i porządku.

    – Co widzisz, Williamie? – zapytałem.

    – O, już go dopędza, spada na głowę szofera! Biedni ludzie! Czy uda mi się ich uratować?

    I mój przyjaciel znieruchomiał cały, wpatrując się z natężeniem w pędzący samochód.

    Skoncentrowałem całą swą uwagę na tym wehikule lśniącym lakierami.

    Był tam jeden tylko pasażer na tylnym siedzeniu i szofer przy kierownicy. Obydwaj siedzieli spokojnie, nie widać było nic, co by im mogło zagrażać. Maszyna wyminęła właśnie jeden z zakrętów i zbliżała się do następnego.

    – Ależ oni jadą sobie jak najlepiej! – wykrzyknąłem mimo woli.

    Talmes mi nie odpowiedział. Zdawało się, że nawet nie słyszał, co mówiłem.

    Wtem, zamiast zawrócić na nowym skręcie gościńca, samochód uderzył całym pędem w słupy odgradzające szosę, wyłamał je, jak gdyby to były wetknięte zapałki i runął w dół po stromym zboczu urwiska, koziołkując raz po raz jak zając, gdy, zmykając przed nagonką do głębokiego jaru, zostanie trafiony przez myśliwego ładunkiem śrutu w głowę.

    Lodowaty dreszcz przebiegł mi po skórze. W słonecznych blaskach, na tle łagodnej zieleni dwie istoty ludzkie ginęły zmiażdżone gwałtownymi skokami ciężkiego wozu. Czy to złudzenie, czy w samej rzeczy do ucha mego dobiegł krzyk rozpaczliwy?... Nie, teraz już na pewno cisza; odbiwszy się raz jeszcze, jak piłka, od wystającego głazu, samochód zwalił się ciężko między wikliny zarastające brzeg strumienia w dolinie.

    Talmes westchnął, ciało jego jak gdyby się rozprężyło. Wyrzekł tylko jedno słowo:

    – Biegnijmy!

    I puściliśmy się całym pędem na przełaj przez pole. Byliśmy obydwaj wytrenowani doskonale, toteż pobliscy żniwiarze nie dobiegli jeszcze do samochodu, gdy myśmy już przeskakiwali strumień, którego woda była jeszcze zmącona przez wrytą w błotnisty brzeg chłodnicę motoru.

    Samochód leżał kołami do góry, ale miał ich tylko trzy: jedna z szyjek osi przedniej widać nie wytrzymała szalonych uderzeń.

    Talmes uchwycił za krawędź karoserii z taką siłą, że stopy jego wryły się w miękki grunt nadbrzeżny.

    Ciemnogranatowe, potrzaskane w wielu miejscach pudło drgnęło, a pochwycone przez kilkanaście par krzepkich rąk nadbiegłych wieśniaków uniosło się z wolna, ukazując w swym wnętrzu dwie skurczone ludzkie postaci.

    – Wydobyć ich! Położyć na murawie! – zabrzmiał rozkazujący głos mego przyjaciela.

    Szofer był wciśnięty pod kierownicę, której koło było zgruchotane, ale wał sterowy, wygięty w pałąk ponad nim, utworzył pewnego rodzaju osłonę. Pasażer zaś z tylnego siedzenia był uwikłany w wiązania podwozia, gdyż deski, stanowiące podłogę wozu, jako też i poduszki siedzeń powylatywały. Widocznie dzięki temu nie wypadł; środkowe oparcie przedniego

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1