Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Bajecznice
Bajecznice
Bajecznice
Ebook256 pages3 hours

Bajecznice

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Zbiór opowiadań, których każdy bohater jest inspirowany postacią ze znanej bajki. Śpiąca Królewna czy żona Sinobrodego - to nie tylko fikcyjne bohaterki, ale również pewien typ osobowości, który występuje zupełnie realnie i niezależnie od czasów. Lekkie opowieści z dystansem i humorem pozwalają odkryć głęboką mądrość o ludzkiej naturze ukrytą w bajkach, które wszyscy znamy. -
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateApr 12, 2021
ISBN9788726845860

Read more from Katarzyna Wasilewska

Related to Bajecznice

Related ebooks

Reviews for Bajecznice

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Bajecznice - Katarzyna Wasilewska

    Bajecznice

    Zdjęcie na okładce: Shutterstock

    Copyright © 2008, 2021 Katarzyna Wasilewska i SAGA Egmont

    Wszystkie prawa zastrzeżone

    ISBN: 9788726845860

    1. Wydanie w formie e-booka

    Format: EPUB 3.0

    Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

    www.sagaegmont.com

    SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

    Calineczka

    Jestem mamą Calineczki. Wszyscy opowiadają historię mojej córki małym dziewczynkom. Nikt nie opowiada o mnie. Pojawiam się w bajce tylko wtedy, kiedy to absolutnie konieczne. Pozostaję cieniem smutnej pani za firanką w otwartym oknie.

    Tak jest dobrze. Faktycznie, nie nadaję się na bajkową mamę i nie wolno straszyć mną dzieci. Moja historia nie ma, jak na bajkę przystało, szczęśliwego zakończenia. Właściwie to nie ma w ogóle zakończenia. Bo przecież nie można nazwać końcem tego czekania...

    Los robi nam stale ten sam dowcip: gdy tylko zaczyna być dobrze, coś nieoczekiwanie znika. Twój ukochany znika z przyjaciółką, znikają pieniądze z konta i krem przeciwzmarszczkowy ze słoiczka, twoje marzenia ulatują codziennie w drodze do pracy. Było i nie ma – niezauważenie. Teraz moja kolej, znikam ja... Czas nie liczy się od dłuższej chwili. Trwam zapętlona w samej sobie, bez ruchu. Czasem tylko odzywa się mglista ochota, by wykąpać Calineczkę i utulić ją do snu. Na szczęście, nie sprawia mi to już bólu, bo nic nie czuję.

    Moja historia nie nadaje się na bajkę, ale ją przypomina.

    Na początku byłam księżniczką. Nie wierzycie, co? Ale to prawda. Miałam ładne mieszkanie ze złoconymi kranami i niezłą pracę. Oczywiście, zawsze się można do czegoś przyczepić, ale koleżanki raczej mi zazdrościły. Studia skończone z wyróżnieniem, genialny start w prężnej firmie, potem drapieżne skoki od awansu do awansu. Wspaniałe relacje z klientami i szefową, pozycja eksperta i pensja lepsza niż dobry orgazm, regularnie dokarmiane ambicje. Do tego czasem premia – wypasiony firmowy mercedesik, dwa tygodnie w dowolnej części świata, luksusowa odnowa biologiczna i takie tam. Coś dla ciała. Pochodzę ze zziębniętej, dziurawej mieściny w Zachodniopomorskiem i wtedy to się docenia, tę różnicę. Czułam na plecach oddech miasteczka gotowego wessać mnie z powrotem przy byle okazji i dlatego dawałam z siebie wszystko. Wtopiłam się z wdziękiem w klimat metropolii i wdrapałam wysoko, całkiem sama. Od dziecka byłam pracowita, bystra i konsekwentna, bo nie mogłam liczyć na nikogo prócz siebie. Jak mawiała moja przyjaciółka Szawerka (to od nazwiska, Szawerecka się nazywa) – głową się dorobiłam, nie dupą.

    Problemy? Jasne, każdy je ma. Ja nie mogłam mieć dziecka. To znaczy – mogłabym, ale nie było z kim. Nie udawało mi się znaleźć dla niego taty. Każdy facet, z którym decydowałam się zamieszkać, okazywał się po tygodniu skończonym gnojkiem, który oczekiwał podporządkowania i porządkowania skarpetek. Z jednym wytrzymałam pół roku – zaparłam się wtedy z nadzieją, że mi się uda. Uspokajałam oddech, szykowałam romantyczne kolacje, powtarzałam sobie, że jest taki opiekuńczy, pewny siebie i bardzo męski. Wykopałam go za drzwi po tym, jak zrobił mi przy gościach awanturę o źle przyprawioną sałatkę.

    Ostatecznie poddałam się i, zamiast trwonić energię, kupiłam mieszkanie moich marzeń, z ukwieconym tarasem, czerwonymi kafelkami w łazience i rozpustnie wielką wanną. Z regularnością miesiączki spływała z mojego konta rata za kredyt, przypominając mi, że nie po to ciężko pracuję i wywalam tyle kasy, żeby sobie zaśmiecać raj nieudanym facetem.

    Nie, żeby nie było chętnych. Nieprawda wcale, że mężczyźni nie lubią dominujących kobiet. Jeśli się ma trzydzieści lat, wypasiony samochód, apartament w centrum, uśmiech księżniczki, oczy jelonka Bambi i dwa przepiękne, jędrne cycki – wierzcie mi, nie ma problemu. Faceci garną się jak do dobrej pani – tak mawiała Szawerka. Na imprezach, na imieninach koleżanki, na promocyjnej gali, wyjeździe szkoleniowym, często dawali z siebie wszystko. Niektórzy byli nawet mili, ale przecież nie ma sensu przedłużać takich znajomości. Lepiej użyć, a potem wrócić do domu, zmyć makijaż, zmęczenie, lubrykant i spokojnie wyspać się przed pracą.

    Tylko proszę bez tanich morałów, że to wygodnictwo. To była odpowiedzialność, a nie wygodnictwo! Jakieś życie erotyczne trzeba mieć, czyż nie? A ja nie miałam akurat wolnej przestrzeni na budowanie związku. Nie łudźmy się – bez czasu i wysiłku, bez rytualnego tarła, chodzenia za rączkę i zabawy w szukanie dziury w całym nie da się poznać tego jedynego właściwego. Nie sposób się upewnić, że to on. I nie ma co obiecywać sobie wierności. Jak na przykład moja nienachalnej urody koleżanka, ślubująca w kościele w Radomiu misiaczkowi, który noc wcześniej bzykał świadkową na wieczorze kawalerskim. Stojąc w fornirowanej na glans ławce czułam się niemal święta – moje przedmiotowe podejście do mężczyzn było o niebo lepsze niż ta farsa „wierności i miłości" odbębniona w imię tradycji. Kiedyś tam, oczywiście, chciałam mieć rodzinę – ale nie w ten sposób! Chciałam mieć wymarzoną, śliczną, malutką dziewczynkę i przedtem znaleźć dla niej supertatę, mądrego i troskliwego. Wierzyłam, że kiedyś takiego spotkam. Że będę go potrafiła rozpoznać i że znajdę wtedy czas na nowy etap. Czułam się zbyt odpowiedzialna za swoje przyszłe maleństwo, żeby je począć z okazjonalnym jebaką i oddać na wychowanie niańce. Bo ktoś musiałby je przecież utrzymać, czyli w tym wypadku ja, prawda? Niedopuszczalny egoizm, dzidziuś jak breloczek do fajnej chaty i pasma sukcesów. Miałam dość siły i rozsądku, żeby nie robić niczego pochopnie, przypadkiem. W końcu to matka tworzy dziecko. Lepi je, kształtuje, prowadzi. Zrobię to na medal – planowałam. Równie mocno jak teraz na pracy, skupię się kiedyś na rodzinie, na robieniu babek z piasku, czytaniu bajek – przyjdzie na to czas.

    Rozumiecie teraz, dlaczego nie mogłam mieć dziecka? Bardzo chciałam, to jasne. Marzyłam o córeczce, o jej miękkich włoskach, o czułym spojrzeniu jej taty, o niedzielnych wyprawach do parku. Tak bardzo chciałam mieć dziecko, że nie mogłam go mieć. Nie było z kim, ani jak, ani kiedy. Nie wtedy.

    Calineczka dała o sobie znać subtelnie. Nie pojawiła się od razu. Z konta, jak co miesiąc, spłynęła rata za mieszkanie. Weszłam do banku, by ją sprawdzić, bo bardzo lubię kontrolować stałe zlecenia. W białym ręczniku na głowie, zawinięta w biały szlafrok, usiłowałam jednocześnie wpisać poprawnie hasło i oszlifować paznokieć u małego palca prawej stopy (nie jest to takie trudne). Miałam tego dnia zamiar położyć się wcześniej i wyspać przed prezentacją – ale w końcu nic z tego nie wyszło. Po zalogowaniu zdałam sobie sprawę, że nie dostałam okresu. Zawsze dostawałam w połowie miesiąca, plus minus równo ze stałym zleceniem zapłaty za mieszkanie. Byłam niemal gotowa zadzwonić do banku z pytaniem, dlaczego tym razem wcześniej przelali pieniądze. Ale po chwili upewniłam się, że jednak to bank ma rację, a ja problem.

    Do czwartej siedem rano przewalałam się po łóżku z narastającą gulą w gardle i natrętnymi pytaniami w głowie. Czy jest mi niedobrze? Czy to tylko strach? Czy mam powiększone sutki, czy to złudzenie? Dlaczego nawet nie boli mnie brzuch? O czwartej osiem odzyskałam rozsądek, wskoczyłam w czerwony dres, wsiadłam w samochód i pojechałam do apteki całodobowej po test. O czwartej trzydzieści pięć znałam już wynik i dzwoniłam do Szawerki.

    To od niej dostałam namiar do tej babki. Potrzebny mi był porządny gabinet i dyskrecja. Dostałam nawet więcej, bo okazało się, że to miła kobieta, przyjazna profesjonalistka. Nie zależało jej na tym, żeby po prostu załatwić następną klientkę – brała tyle, że mogła sobie pozwolić na chwilę namysłu: o co chodzi kobiecie pukającej do jej sterylnie białych drzwi? Pozwoliła mi się wygadać, wypłakać, porozmawiała i wybadała dokładnie, czego potrzebuję. Powiedziałam jej, że nie mogę mieć dziecka. Z pogodnym wzrokiem, bez cienia potępienia, poinformowała mnie o wszystkich konsekwencjach. Nie namawiała do niczego. Zapytałam, jak duże ono jest i czy to prawda, że coś czuje. Widocznie była przygotowana na takie pytania – wyjęła z szuflady małą cebulkę kwiatu. Widzi ją pani? Ma jakieś dwa centymetry długości, kilka tysięcy komórek; oczywiście żyje i rozwinęłaby się w sprzyjających warunkach. Ale nie można mówić o odczuwaniu czegokolwiek – to dopiero zarodek.

    Obracałam cebulkę w palcach i musiałam ją machinalnie schować do torebki. Po wszystkim, w domu, znalazłam ją tam i posadziłam w pojemniku po jogurcie. Skąd w ogóle ten pomysł? Może dlatego, że wzięłam kilka dni zwolnienia i spędzałam dużo czasu na tarasie. Była wiosna, wygrzewałam się w słońcu, chłonąc ciepło, spoglądając z góry na staruszki, sikające psy i matki pchające wózki z małymi dziećmi. Czy było mi szkoda? Miałam spokój, że znów jestem panią sytuacji. Że szybko wracam do siebie, że już nic mnie nie boli. Przez te kilka pierwszych dni czułam tylko ulgę, radość, nadzieję – wszystko się udało, będzie dobrze.

    Widocznie zapewniłam odpowiednie warunki przynajmniej tej cebulce, bo po wkrótce miała już pęk zielonych liści, z których wyłaniał się gruby pączek. Nierozkwitłe tulipany zawsze kojarzyły mi się z główką penisa – mają taki sam delikatny, pękaty i spiczasty czubek i tak samo są napęczniałe od soków. Przytuliłam policzek do tulipana, dotknęłam wargami chłodnych płatków.

    Przyniosłam sobie na taras kawę i książkę – zapracowana po uszy od gwiazdki obiecywałam sobie ją przeczytać. To był prezent pod choinkę od mamy.

    Oczywiście, kocham ją, bo przecież jest moją matką, ale nie jesteśmy w dobrych stosunkach. Wyniosłam się z domu tuż po maturze, bo ciągle robiła mi awantury. Ostatnia była o to, że ufarbowałam włosy i za dużo czytam. Odezwałam się do niej dopiero na ostatnim roku studiów. Okazjonalnie wysyłamy sobie pocztówki i dzwonimy z okazji urodzin. Pewnie myśli, że się jej wstydzę, ale to nie o to chodzi. Po prostu nie mamy o czym rozmawiać. Co ona o mnie wie? Że stać mnie na duże mieszkanie w centrum miasta, że nie wyszłam za mąż. Że się pewnie puszczam na prawo i lewo i że zostanę starą panną, a ona nie doczeka się wnuków i nie ma czym plotkować z sąsiadkami, które już od ładnych paru lat przechwalają się wnukami. Żeby było sprawiedliwie, to trzeba przyznać, że mamy remis, bo ja też o niej niewiele wiem. Od czasu jak zniknęłam, nie byłam w domu ani razu. Nie chcę tam wracać.

    Kupiła mi pod choinkę efemerycznie modną powieść, którą czytały już wszystkie koleżanki w pracy, a której ja nie miałam nawet czasu przekartkować. Prezent od mamy? A co tam! – pomyślałam, siedząc wtedy na tarasie. Otworzyłam książkę i ze środka wypadło zdjęcie uśmiechniętej dziewczynki, wystrojonej w błękitną sukienkę z tiulu, ze srebrnymi skrzydełkami. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Co to było? Bal w przedszkolu? Skąd w peerelowskiej szarówce mama wykombinowała dla mnie taki strój? Na odwrocie zdjęcia był napis: „Calineczka na balu. Kocham Cię". Na co moja mamuśka liczyła, wkładając mi to stare zdjęcie między strony? Że się popłaczę i pojadę do niej w odwiedziny i znów będzie jak dawniej? Jasne, mamo.

    Książka wylądowała znów na półce, ale zdjęcie natrętnie wracało mi przed oczy. Niech będzie – konfrontacja. Wyjęłam je w końcu z tej książki, postawiłam na stoliku w promieniach słońca i przyjrzałam się uważnie. Uderzająco absurdalne wydało mi się to, że mała dziewczynka w niebieskiej sukience była kiedyś kimś prawdziwym. Poczułam żal, że jej już nie ma – nikt po niej nie płacze, nikt nie zauważył, że zniknęła. Była i nie ma, bo urosła i teraz to jestem ja. Chciałam przytulić samą siebie z tego zdjęcia, skrzydlatą małą, którą wystawiłam za drzwi wspomnień, wykasowałam z pamięci, usunęłam. Dolałam sobie do kawy koniaku, a potem się poryczałam, że źle zrobiłam, że niepotrzebnie straciłam coś, czego nie odzyskam. Ale ja mam silny organizm, mówiłam już. Napiłam się jeszcze trochę koniaku, już bez kawy, i przemyślałam wszystko od nowa. Wróciłam po tygodniu do pracy, z planem do zrealizowania.

    Właściwie to znacie przecież baśń o Calineczce, prawda? To jest opowieść pełna symboli. Pewna pani nie może mieć dziecka, więc idzie do czarownicy po pomoc. Dostaje nasionko, z którego wyrasta kwiat. Kobieta całuje płatki i wyskakuje – hops – Calineczka. Ledwo się sobą nacieszyły, gdy nocą przez otwarte okno wkrada się odrażająca ropucha i porywa dziewczynkę na narzeczoną dla syna (ciekawe, dlaczego synalek nie mógł zrobić tego sam, a wszystkiemu zawsze winna jest mama). Calineczka trafia do rzeki i płynie z nurtem daleko, daleko od domu. Zaczynają się nią interesować rybki, a potem motylki, chrabąszcze i inne stworzenia pomieszkujące w trawie. Długo błąka się bez celu, aż osiada na łące, ale jej status jest wciąż niepewny. Ni to część organicznej przyrody, ni to duszek – żywi się rosą, wącha kwiatki. Jest w każdym razie wystarczająco materialna, żeby jesienią zgłodnieć i zmarznąć. Trafia do zacisznej norki, domu myszy, gdzie wpada w oko kretowi. Czyżby miała tak skończyć, zgnić zapomniana pod ziemią, na wieki wieków zakopana jako żona kreta, pożeracza robali? Na szczęście, mała znajduje jaskółkę, chorą, na wpółmartwą. Opiekuje się nią jak matka, aż ptak odzyskuje siły i za to zabiera dziewczynkę wiosną do ogrodu pełnego roślin i elfów.

    Z podziemi do raju. Znacie to skądś? Calineczka dostaje tam parę skrzydełek i powiększa grono latających istot, zyskując nareszcie (oczywiście poprzez małżeństwo, jakżeby inaczej) jakąś konkretną i w miarę stabilną pozycję. Ocalona i zrehabilitowana, wysyła mamie informację – nareszcie wiadomo, co się z nią dzieje! Mama może przestać czuć się winna, że nie stanęła na wysokości zadania. Córeczka daje znak, że wszystko okej. Obie są znów szczęśliwe. Tak to wygląda w bajce. Nie zastanawia was, dlaczego mama i córka jakoś nie mogą się spotkać?

    Cztery lata potem miałam całkiem sensownego męża i dwuletnie dziecko. Znalezienie faceta, który nadawałby się na ojca, okazało się nadspodziewanie łatwe. Wpadliśmy na siebie na imprezie u znajomej. Popijana winem rozmowa o porażkach i nieudanych partnerach życiowych zaczęła się na tyle obiecująco, że skończyliśmy w łóżku w moim mieszkaniu. W miesiąc później powiedziałam mu, żeby przyniósł swoje rzeczy. Do tej pory się dziwię, że tak gładko poszło.

    Nie, żeby poszło bez komplikacji. Na przykład, nie od razu udało się z córeczką. Dwa razy zarodek nie chciał przyczepić się do mnie dość mocno. Ryczałam z wściekłości nad kiblem pełnym wypływającej ze mnie krwi, a lekarze potem coś mówili o niewłaściwej reakcji immunologicznej. Nie wierzyłam im do końca. To ta mała złośnica była na mnie obrażona za to, jak przyjęłam ją za pierwszym razem! Na szczęście, mój cudowny, dzielny mąż pocieszał mnie skutecznie, orając dzień i noc, by spełnić nasze marzenie o szczęśliwej rodzince. Spisał się chłopak: w pewien upalny lipcowy dzień trzymał mnie za rękę, klął na lekarzy, poganiał położne – i nareszcie się doczekaliśmy. Malutka jest nie tylko śliczna, ale i mądra. To po mamie! Ma kręcone włoski, wielkie, ciemne oczy jelonka Bambi. Na drugie urodziny wystroiłam ją w niebieską, tiulową sukieneczkę ze skrzydełkami. Że niby tanie sentymenty? No, może i tak. Mamy uwielbiają rozpieszczać swoje dzieci, bo dzięki nim mają szansę odzyskać to, co straciły w swoim dzieciństwie – niewinne całuski, wiarę w moc marzeń. Chodziłyśmy wspólnie do zoo i na spacery, zachwycone biedronkami i kasztanami w trawie. Banalne? Nigdy wcześniej w życiu nie robiłam niczego, co dawałoby mi tyle satysfakcji. Czułam się taka potrzebna! Starałam się być dobrą mamą. Czasem, oczywiście, szlag mnie trafiał i miałam ochotę wyć, kiedy dziecko ryczało przez pół dnia z powodu niekupionego lizaka. Ale to są drobiazgi. Bardzo chciałabym ją przytulić.

    Niestety, to na razie niemożliwe. Bo jak już wspominałam, ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia. Był lipiec, wracałam ze sklepu na rowerze, z pudełkiem lodów w siatce. I zainteresował się mną jeden żuk. To znaczy kierowca tego żuka postanowił mnie, bystrzacha, poderwać. Jechał za mną powoli z muzyką na full, wykrzykując przez otwartą szybę entuzjastyczne uwagi pod adresem mojego tyłka. Ja zawsze miałam mocne nerwy i może powinnam była zsiąść i mu wygarnąć, ale postanowiłam dojechać do domu, może się odczepi, zostało jakieś kilkaset metrów. Nie rozumiem, dlaczego straciłam równowagę, ani jak to się stało, że przewróciłam się razem z rowerem prosto pod tego żuka. Uderzając o jezdnię, byłam wściekła, że się spóźnię, ale do głowy mi nie przyszło, że aż tyle.

    Podobno wszystko będzie jak dawniej – jeszcze trochę i wrócę do swojej córeczki. Czekam. Widziana przez jednych jako warzywo, przez innych jako śpiąca królewna błąkam się na granicy pomiędzy organicznym światem rurek i wydzielin, a tym lepszym światem. Calineczka przychodzi do mnie krętymi korytarzami szpitala i przykłada główkę do mojej piersi. Słucha, czy na pewno w środku bije serce. Nie rozumie, dlaczego się nie budzę, poprawia kołdrę, żeby było mi ciepło. Na święta przyniosła pierniczka i widząc, że go nie jem, pokruszyła jak dla ptaka. Pielęgniarka się poryczała, ja – niestety – nie. Liczę na to, że coś się zmieni. Według dawnych bajek, wiosną jaskółki budzą się, otwierają oczy i wylatują spod rozmiękłego błota, pod którym przespały zimę. Chętnie uwierzę nawet w wiosnę ożywiającą jaskółki, byle się zebrać w sobie i wreszcie ruszyć tyłek, wyrwać stąd. Z powrotem do domu. Albo w jakieś inne miłe miejsce, gdzie byłoby nareszcie jasne, co się ze mną dzieje.

    Śpiąca

    – Halo? Przepraszam, szumi, bo wiatr tu wieje. Nie, stacjonarnego nie mamy, we wsi nie podciągnęli jeszcze, chociaż w sąsiedniej mają. Z komórki muszę i zasięg mi znika, tylko mam na polu za oborą i strasznie wieje, słychać, nie? To powie mi pani wreszcie, bo impulsów szkoda?

    Aha.

    Czyli te pieniądze to mi się należą: raz – becikowe zwykłe i drugie tyle – zasiłku. Dobrze, mojemu powiem. Kiedy to się odbiera?

    Ósmy miesiąc. No wiem, że jeszcze trochę, ale koleżanka mówiła mi, żeby wcześniej zadzwonić i się dowiedzieć, bo podobno zaświadczenia jakieś trzeba mieć. Widzi pani, nam się nie przelewa, a to są pieniądze, lepiej jakby od razu dali, a nie czekać i pół roku potem.

    Czyli jaki to dowód zarobków? Aha... Nie no, poniżej to my na pewno, ja nic, a mąż rolnik, dokłada do gospodarki.

    Dobra, to powiem mojemu i przywiezie. I to razem z zaświadczeniem ze szpitala, tak? Ja przepraszam, że tak pytam, ale wie pani, pierwszy raz załatwiam takie sprawy, jeszcze dzieci nie mam.

    Zaraz, a jeszcze taka rzecz: jakbym urodziła wcześniej, to tak samo się składa? Bo mi doktor mówi, że może być przed terminem, bo trudna ciąża.

    Tak.

    Jakie martwe?! Tfu, co mi w ogóle pani takie rzeczy mówi! Ja wcale nie chcę słuchać ani się denerwować, nie.

    Nie, na pewno nie chcę. Teraz to nie ma ryzyka, nie to co dwadzieścia lat temu. Widziała pani w telewizji, jakie dzieciny się rodzą jak kocięta, pielęgniarki w kieszeni noszą i żyją, i zdrowe? W ogóle niech mi pani nie mówi, nie straszy mnie. Ja do najlepszego lekarza chodzę, ordynatora, prywatnie bierze i kosztuje, ale na dziecko ostatnie pieniądze warto wydać, chociaż nie mamy, ale teście pożyczyli.

    W porządku, to już sobie zapisałam, wszystko. Tak, bardzo fajnie. Do widzenia.

    – Halo? No! Dobrze, że odebrałaś nareszcie! Powiedz mamie, bo ja się do niej nie mogę dodzwonić, żeby ten wózek kupiła niebieski jednak. Nie pojechali jeszcze? A to dobrze.

    Jak będzie chłopak, to niebieski akurat, a jak dziewczynka to też się nada – a chłopakowi czerwony nie pasuje, przecież. A co u ciebie?

    Ja wiem, że drogo, ale nie mogę już, ciągle w łóżku i telewizję oglądać to ocipieć można, muszę z kimś pogadać czasem, to biorę ten telefon i idę, nie?

    Nie no, rodzice by ci gadali, daj spokój. To już ty zadzwonisz następnym razem. A wiesz już, czy dostałaś się w końcu?

    Suuuper! Gratuluję!

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1