Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Człowiek zmienia skórę
Człowiek zmienia skórę
Człowiek zmienia skórę
Ebook895 pages10 hours

Człowiek zmienia skórę

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Tadżykistan lata 30. Do pracy przy budowie tamy i systemu irigacyjnego przyjeżdża ze Stanów Zjedonocznych inż. Jim Clark. Nowe miejsce, nowi ludzie, których zapał i wiara w budowaną właśnie socjalistyczną przyszłość wpłyną na filozofię młodego Amerykanina. " - A któż by cię piwem napoił, gdyby mnie nie było w domu? Porzućcie agitację, towarzyszko sekretarko. Dla mnie moje zdrowie cenniejsze. Nie jestem głupi, żeby pracować na takim upale. Moje serce nie wytrzymuje.- To malaria, to serce. Wszystkie choroby na raz. Ale upał rzeczywiście piekielny. Nie mogę zrozumieć, jak ludzie moga pracować na takim słońcu?- Jak to nie rozumiecie? A któż zbuduje socjalizm? Tu już nie wolno zwracać uwagi na żadną temperaturę. Krystałłow, znany typ antyspołeczny, jak mnie tytułuje nasz kierownik robót, Krystałłow może nie rozumieć. Ale wam nie wypada. Jeżeli wodzowie przestaną rozumieć, to cóż my, zwykli śmiertelnicy?..."-
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateJan 14, 2019
ISBN9788711662670
Człowiek zmienia skórę

Read more from Jasieński Bruno

Related to Człowiek zmienia skórę

Related ebooks

Reviews for Człowiek zmienia skórę

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Człowiek zmienia skórę - Jasieński Bruno

    Część pierwsza

    Rozdział pierwszy

    Pociąg wolno przybił do peronu. Zaraz wszystkimi porami chlusnęli ludzie i na prześcigi rzucili się ku wyjściu. Clark przeczekał, aż spłynie pierwsza fala, wziął do każdej ręki po walizce i wyszedł na peron.

    Duży zegar wskazywał godzinę dziesiątą rano.

    Znalazłszy się na schodach dworca, postawił walizy, spojrzał z dezaprobatą na kręcącego się w pobliżu obdartusa, urzeczonego oślepiającą żółcizną skóry jego waliz (w wagonie ostrzegano, że na dworcach niemiłosiernie okradają zbyt ufnych cudzoziemców), rozpiął płaszcz i wydostał portfel. Miał w nim kartkę z adresem hotelu, wypisanym rosyjskimi literami. Nie opuszczając ani na krok walizek, gestem przywołał tragarza, wręczył mu kartkę i wskazał palcem jedyną taksówkę.

    Zanim jednak tragarz zdążył dobiec, ktoś szczęśliwszy zawładnął już samochodem. Dopiero po dobrej chwili wrócił na stopniu dorożki, zaprzęgniętej w chudego bułanka, podobnego do skrzypiec. Dorożkarz wpakował walizy na kozioł i podciął szkapę. Skrzypce wydały dziwny basowy dźwięk, kiwnęły kościstym gryfem i podreptały wzdłuż placu.

    Clark, usadowiwszy się w niezwykle wąskim wehikule, zdjął czapkę, podstawiając pod ciepły wiatr gładko przypasowane do czaszki rudawe włosy. Niedawny zły humor rozwiał się bez śladu; Clark z wesołą ciekawością ogarnął wzrokiem swój fantastyczny wehikuł, plac, perspektywę mostu i cień kamiennej arki tryumfalnej — olbrzymi łuk przeszyty śmigającą w bezkres strzałą alei. Na szczycie czwórka koni, zaprzężonych do rydwanu, wspięła się nad krawędzią, jak by lada chwila miała runąć w dół na donośną jezdnię alei.

    Dorożka wolno przecięła cień łuku. Clark, obrzuciwszy wzrokiem swego kłusaka i majestatycznie górujący zad woźnicy, wyobraził sobie, że jego dorożka z zaprzęgniętymi do niej skrzypcami jest właśnie podniebną kwadrygą, kłusującą w rzeczywistości. Roześmiał się na całe gardło ku wielkiemu zdumieniu dorożkarza, który zastygł z wzniesionym do góry smyczkiem.

    Do miasta wjechali kłusem.

    Z obydwu stron alei biegły domy. Przygarbione i krępe z natury, uparcie pięły się w górę na ociosanych szczudłach rusztowań. Nie była to ulica, jak wszystkie inne ulice świata — niewzruszone wąwozy domów. Przypominała raczej wesołą defiladę sportowców. Domy ruszały się, na ich płaskie grzbiety wdrapywały się nowe piętra. Na zatarasowanych budulcem chodnikach i rusztowaniach krzątali się ludzie opryskani słońcem jak wapnem.

    Po szynach wijących się żmijowato wzdłuż alei przebiegały melodyjnie dzwoniąc tramwaje, a z ich platform, niby z przepełnionych koszy, zwisały ciężkie grona pasażerów.

    Na skrzyżowaniu ulic, przy namiocie, stała długa kolejka: mężczyźni w białych koszulach i kobiety w wiosennych perkalowych sukniach. Perkalowe suknie łopotały na wietrze: zdawało się, że łopoce i wije się cała kolejka, a czworokąt namiotu z powiewającym ogonem kolejki z daleka przypominał wielki latawiec gotowy wznieść się przy pierwszym porywie wiatru.

    Clark odwrócił głowę. Obok przebuczął tłusty, lśniący autobus i ciężko osiadł o sto kroków dalej przy końcu dużego skweru, wkropionego zieloną koniczyną w asfalt placu.

    Pośrodku placu przy dwóch dużych tablicach, czarnej i czerwonej, z niezrozumiałymi napisami i cyframi tłoczyli się ludzie. Czarna tablica przypominała olbrzymie czarne tablice przed giełdą, na których notuje się ostatnie kursy akcji. Ale stłoczeni przed nią ludzie w roboczych ubraniach bynajmniej nie byli podobni do korpulentnych, rozgorączkowanych giełdziarzy.

    Jeszcze u siebie, w Nowym Jorku, Clark dużo słyszał i czytał o socjalistycznym współzawodnictwie, o czerwonych i czarnych tablicach, o fabrykach należących do robotników. Ale dopiero teraz mijając te gigantyczne tablice i stłoczonych przy nich ludzi po raz pierwszy pomyślał, że cały ten bezkresny kraj, przez który pędził od wczorajszego wieczora, jest w gruncie rzeczy jedną olbrzymią spółką akcyjną zaludniających go mieszkańców. Aby nie zostać zgnieciona, musi za wszelką cenę wyprzedzać wszystkie inne państwa — spółki akcyjne kilku wielkich businessmanów, którzy podzielili między sobą świat i nie znoszą konkurencji. Na tych czerwonych i czarnych tablicach notowano akcje niespotykanego w świecie przedsiębiorstwa. Każdy napis na czarnej tablicy oznaczał, że akcje tego kraju spadły o jeden punkt. Gdyby czarna tablica zapełniła się cała po brzegi — byłby to nekrolog obwieszczający śmierć kraju. Gdyby zaś zapełniła się czerwona — oznaczałoby to zwycięstwo. Zrozumiał, z jakim napięciem musiał patrzeć na te tablice szaleńczo odważny kraj, który miał przeciwko sobie wszystkie spółki akcyjne świata. Clarka podniecał hazard gigantycznej rywalizacji. Miał ochotę zatrzymać dorożkę, obejrzeć dzisiejszy kurs akcji, ale dorożkarz podciął konia i minął skwer.

    Wjechali znowu w nurt alei. Przeciągnięta wysoko nad głowami czerwona płachta transparentu przekształcała ulicę w łuk tryumfalny. Na spotkanie, rytmicznie wybijając krok, szedł oddział żołnierzy bez karabinów, w jaskrawozielonych czapkach. Czerwonoarmiści śpiewali zuchowatą piosenkę z powtarzającym się refrenem. W refrenie akcent padał, jak prężna piłka tenisowa przerzucana w powietrzu zręcznymi uderzeniami rakiet, na krótkie, jednosylabowe, powtarzające się kilkakrotnie słowo.

    Dorożkarz siedzący na koźle z niewzruszoną miną odwrócił się nagle, wskazał batem czerwonoarmistów, mrugnął do Clarka i powiedział w międzynarodowym języku:

    — GPU!

    Clark z zainteresowaniem zerknął na mijający go oddział.

    Obok niego, o krok, przechodzili czwórkami młodzi niebieskoocy chłopcy w zielonych wojskowych czapkach, podobni z daleka do maszerującego trawnika. Śpiewali harmonijnie, buńczucznie. Wykrzykując „o! szeroko otwierali usta i wtedy przekształcały się one w łańcuch zdziwionych, czerwonych „o. Oddział przypominał zgraną drużynę sportową, powracającą z wygranego meczu.

    Chodnikami szło dużo cywilów — mężczyźni w rozpiętych marynarkach z rudawymi teczkami i wąsami koloru teczek oraz dziewczęta w krótkich spódniczkach i białych standartowych bluzkach. Bezwiednie prężyli się, wysuwali pierś naprzód i wymachując energicznie teczkami dostosowywali krok do rytmu zuchowatej żołnierskiej piosenki.

    Clark odwrócił się, by raz jeszcze zobaczyć oddział, gdy będzie przechodził pod czerwonym łukiem. Od wywołującego zimny dreszczyk międzynarodowego słowa „GPU, od wiosennego trawnika czapek, od zuchowatego „o piosenki żołnierskiej — zrobiło mu się nagle szalenie wesoło, jak niedawno przed dworcem, kiedy zrywająca się z kamiennego łuku czwórka koni okazała się zaprzęgniętymi do dorożki skrzypcami.

    Wjechali na plac przecięty bulwarami. Z bulwaru, jak z otwartego lufcika, wiał łagodny, wiosenny wiatr. Bulwar leżał u nóg jak dolar — zielony i szeleszczący. Na postumencie z brązu stał kędzierzawy człowiek z brązu w staromodnym płaszczu i ze zdumieniem spoglądał na wznoszącą się naprzeciwko cerkiew koloru poziomek ze śmietaną. Po gzymsie cerkwi, na wysokości pierwszego piętra, posuwał się niewielki samochód kierowany automatycznie. Była to zapewne reklama radzieckiej firmy samochodowej. Koła samochodu, wbudowanego w fasadę cerkwi, obracały się. Clarkowi podobała się reklama. Obliczył, o ile taniej wypadłoby Citroënowi, zamiast wypisywać elektrycznymi żarówkami swoje nazwisko na całą wysokość wieży Eiffla, postawić po prostu samochód na frontonie Notre-Dame. Byłoby to o wiele efektowniejsze! I Clark roześmiał się już po raz trzeci podczas swej krótkiej podróży.

    Przy zbiegu ulic stała druga cerkiew, nieco mniejsza, o niskiej fasadzie, nie dostosowanej do wymiarów samochodu. Przypominała starą przekupkę ze zwiniętym na ciemieniu kokiem.

    Dorożka znowu wjechała w aleję, przeciętą czerwonymi płachtami transparentów. Na spotkanie leciały dźwięki dętej orkiestry, minorowe, zwolnione, nie harmonizujące ani z wiosenną rześkością słonecznego dnia, ani z rzeczowym pośpiechem przechodniów. Wzdłuż chodnika posuwał się czerwony parokonny karawan. Na karawanie stała niezwykła, jaskrawoczerwona trumna. Był to niewątpliwie pogrzeb, chociaż czerwona skrzynia przypominała raczej wielkie „czarodziejskie pudełko", którego wieko nagle otworzy się i wyskoczy z niego na sprężynie jakaś brodata kukiełka. Czerwone pudło dziwnie nie odpowiadało pojęciu trumny, która kojarzyła się u Clarka z żałobną krepą, blaszanym wieńcem i zwisającymi kosmykami wstęg.

    Za trumną szło chyba piętnastu muzykantów, z wyglądu robotników. Muzykanci gorliwie żuli złociste precle trąb, które wydawały minorowe tony marsza. Trębacze skupionym wzrokiem wpatrywali się w nuty, przypięte do pleców idących przed nimi. Miało się wrażenie, że gdyby wiatr zwiał z tych maszerujących pulpitów malutkie kartki nut, muzykanci pomyliliby rytm i na pewno zagrali coś skocznego.

    Za muzykantami szli czwórkami jak na demonstracji robotnicy. Było ich wielu, tworzyli długi pochód. Jeden z pierwszej czwórki niósł duży model żarówki elektrycznej. Inny — czerwoną tabliczkę z jakimiś liczbami. Z czerwonej tabliczki należało wnioskować, że chowają robotnika z fabryki sprzętu elektrotechnicznego, jednego z tych, których tu nazywają przodownikami.

    Zrównawszy się z robotnikami niosącymi model żarówki, Clark przypomniał sobie, że nie ma już w tym kraju krzyży na grobach i zapewne temu robotnikowi, który dał krajowi rekordową ilość żarówek, zamiast pomnika postawią model jego produkcji. Pomysł ten wydał się Clarkowi słuszny. Przecież na grobie lotnika ustawiają śmigło samolotu, który wraz z nim uległ katastrofie. Cmentarze w tym kraju powinny wyglądać jak warsztaty po skończonym dniu pracy z wywieszonymi na tablicach wynikami współzawodnictwa.

    Robotnicy przechodzili długą kolumną. Było zadziwiające, że zwykłego robotnika chowają z takimi honorami jak jakiegoś znakomitego wodza, za którego katafalkiem adiutanci niosą na poduszce szpadę i zdobyte w walkach ordery. Ale Clark natychmiast sam sobie odpowiedział, że w tym kraju, który jest właśnie jednym nieogarnionym polem bitwy, słowo „nie zwyciężyć oznacza to samo co „umrzeć. Każdego, kto wpisał na czerwonej tablicy choć jedną kreskę, kraj ma prawo uważać za swego bohatera.

    Clark nie wierzył w socjalizm. Uważał bogactwo za jedyny bodziec ludzkiej wynalazczości i energii. Ale był sportowcem. Podobał mu się ten kraj, który zamierzał dokonać niezwykłego eksperymentu i bronił go na przekór całemu światu. Dlatego też przyjechał tu pracować, brać udział w urzeczywistnieniu eksperymentu, w który nie wierzył. Pociągało go piękno rywalizacji jednego ze wszystkimi i w rywalizacji tej nie chciał być po stronie wszystkich.

    (Tak myślał Clark. Lubił czuć się niezależnym, bez przesądów. Zdawało mu się, że postępuje bardzo odważnie i szlachetnie, co pochlebiało jego poczuciu godności osobistej. Nie dostrzegał pewnych życiowych szczegółów, które w miarę oddalania się od Ameryki zaczynały wydawać się mu drugorzędne. Takim szczegółem był fakt, że minęło cztery miesiące, jak stracił pracę i na próżno oferował swe usługi licznym firmom, gdyż w Ameryce panował kryzys. Pisano o tym w gazetach. Pisali mądrzy uczeni i filozofowie. Nie pisali oni o Jimie Clarku, który nie może znaleźć pracy; pisali językiem naukowym, a w języku naukowym nazywało się to nadprodukcją inteligencji technicznej. Pisali całe traktaty, jak uniknąć tej oraz innych nadprodukcji, gdyż były i inne: nadprodukcja robotników, nadprodukcja towarów. Towary palono lub zatapiano w morzu — było to, oczywiście, rozwiązanie bardzo proste. Ale robotników niepodobna spalić lub potopić — jest ich zbyt wielu. Nie można ich nawet eksportować. I uczeni nie znajdowali wyjścia. Jim Clark także go nie widział. Mógłby wprawdzie sam się utopić. Byłoby to oczywiście najprostsze rozwiązanie. Ale Clark nie chciał porównywać siebie do towaru. Ucierpiałaby na tym jego godność. Dlatego też przy pierwszej okazji, jaka mu się nawinęła, wolał wyeksportować siebie na drugą półkulę, do kraju, gdzie nie istniała nadprodukcja inteligencji technicznej, nadprodukcja robotników, nadprodukcja towarów i na który bardzo się za to gniewali amerykańscy uczeni, filozofowie i gazety.)

    Dorożka wjechała na kwadratowy plac — gładką polerowaną pokrywę, w której jak samotny gwóźdź sterczał kamienny obelisk. Obelisk nie podobał się Clarkowi. Zwłaszcza kamienna dziewczyna, oparta o piedestał. Dziewczyna przypominała wszystkie kamienne muzy i posągi wolności, rozsiane po wszystkich placach świata. Jej grecka tunika wyraźnie kłóciła się z tutejszymi warunkami klimatycznymi. W zimie dziewczyna na pewno musiała cierpieć na chroniczny katar.

    Nad niewielkim czerwonym domem, który jak pancernik wysuwał czarne lufy megafonów, powiewał duży czerwony sztandar. Po drugiej stronie placu Clark zobaczył ciemnoszary dwupiętrowy sześcian, na którego fasadzie widniało wypisane rosyjskimi literami słowo „Lenin". Było to jedyne rosyjskie słowo, o którym wiedział, jak się pisze. Gigantyczny sześcian zmusił go do zapomnienia o dziewczynie, przybitej za tunikę do piedestału kamiennym gwoździem obelisku. Ta geometryczna bryła z wyrytym na niej słowem, brzmiącym jednakowo we wszystkich językach świata (na obydwu półkulach nie ma ust ludzkich, które chociaż raz w życiu nie wymówiłyby tego słowa) — była bardziej wymowna i majestatyczna od wszystkich posągów i pomników z marmuru i metalu.

    Aleja ostro spadała w dół i dorożka po raz pierwszy potoczyła się bez pomocy kościstej chabety. W pamięci Clarka utkwił szary dom z dużą półkulą globusa nad wejściem. Mignęła myśl, że dla większości mieszkańców świata ta szósta część kuli ziemskiej jest tak samo nieznana, jak lewa półkula księżyca; wątpliwe, czy o tamtej stronie księżyca napisano więcej bzdur. Przez chwilę wyobrażał sobie, że jest bohaterem Juliusza Verne’a, który znalazł się na nieznanej planecie, i ta myśl przyjemnie połechtała ambicję Clarka.

    Dorożka przecięła szeroką aleję. Przed oczyma Clarka odsłoniła się zębata ściana Kremla i strome podejście prowadzące na bezkresny plac, z którym mógł rywalizować tylko plac de la Concorde. Plac urywał się nagle na horyzoncie, jak długi uroczysty stół prezydialny z wznoszącym się na drugim krańcu samotnym kandelabrem Wasilija Błażennego. Clark poznał go z reprodukcji.

    I czy działało tu zmęczenie drogą, czy złudzenie optyczne, lecz Clarkowi nagle, wbrew prawom geografii szkolnej, wydało się, że cała jego droga od Nowego Jorku wiodła go po stale wznoszącej się krzywej półkola, aż doprowadziła do tego kulminacyjnego punktu. Dalej, za perspektywą nieogarnionego placu, zaczynał się już zjazd. Clark miał takie uczucie, jak by dotarł do szczytowego punktu świata. Na sekundę zaparło, mu dech w piersi i zdawało mu się, że powietrze jest mocno rozrzedzone.

    Dorożka ostro skręciła za róg i stanęła. Znajdowali się przed hotelem.


    W Moskwie miał zabawić niedługo. W hotelu zastał Barkera z jeszcze jednym inżynierem. Obaj czekali na niego, by nazajutrz razem odlecieć samolotem.

    Clark znał Barkera jeszcze z Ameryki. Pracowali razem w stanie Kalifornia, gdzie Barker kierował budową asfaltowanej szosy. Barker uchodził za skończonego lenia. Dla swego lenistwa znalazł zasadnicze umotywowanie. Uważał, że ludzie w ogóle za dużo szwendają się niepotrzebnie po świecie, zamiast siedzieć w domu; budować dla nich drogi — to uczyć ich włóczęgostwa. Niechętnie przenosił się z miejsca na miejsce i budowa powierzonej mu drogi zawsze napotykała wyjątkowe obiektywne przeszkody, na przykład, szczególnie niesprzyjającą glebę.

    Clark nie lubił Barkera. Podczas pracy w Kalifornii wynikł między nimi ostry konflikt. Barker dawno już porzucił nierentowny zawód i wyspecjalizował się w dziedzinie koparek. Do ZSRR przyjechał jako przedstawiciel firmy Bewsiruss, która dostarczała partię koparek dla jednej ze środkowoazjatyckich budów. Clark zdziwił się — dokąd to poniosło tego wałkonia? Ale przypomniał sobie o kryzysie i przestał się dziwić. Pomyślał tylko, że dla tego kraju, którego każdy dzień istnienia jest nowym rekordem światowym, ludzie typu Barkera są po prostu balastem.

    Drugi inżynier nazywał się Murry. Włosy miał szare, jakby pokryte dymem tytoniowym snującym się powoli z fajki. Sprawiał wrażenie milczącego i rzeczowego i od razu spodobał się Clarkowi.

    Kraj, do którego jechali, nazywał się Tadżykistan i odległy był od Moskwy o pięć tysięcy kilometrów. Clark nigdy o tym kraju nic nie słyszał, wiedział tylko, że mieli jechać do Azji. Tadżykistan, jak wyjaśnił Murry, leżał na pograniczu Afganistanu i Indii, na dachu świata, i stanowił jedną z republik wchodzących w skład Związku Radzieckiego.

    Barker dodał, że w kraju tym nie ma w ogóle żadnych dróg, jeździ się na osłach lub samolotami. Są tam tylko góry i dżungle, w których żyją tygrysy i bandyci, zwani egzotycznie „basmaczami". Basmacze ze szczególnym zamiłowaniem polują na Europejczyków i zabijają ich przeciętnie po dwudziestu dziennie. Kobiety zasłaniają twarz i nie wolno ich odsłaniać, o ile nie chce się dostać nożem pod żebro od któregoś z wyznawców Koranu. Szanujący się Amerykanin nie znajdzie tam nawet — jak w Turcji — ani kawiarni, ani domów publicznych, słowem, nic prócz upału dochodzącego do 80 stopni, od którego zagotowuje się whisky w manierce, oraz malarycznych komarów, wynalezionych przez lekarza włoskiego Popatacci. A w ogóle, diabli wiedzą, po co potrzebna im ta bawełna, skoro mogą ją kupować w Ameryce.

    Przez cały dzień Clark spacerował z Murry’m po mieście, wstąpił do jednego z komisariatów ludowych, a wieczorem wrócił do hotelu głodny i zmęczony. W hotelu dowiedział się, że samochód z lotniska przyjedzie po nich o trzeciej w nocy.

    Barker zdecydował, że wobec tego nie warto już iść spać, i zaproponował, by zejść do restauracji na kolację, potańczyć i posłuchać muzyki. Przebrali się więc i poszli.

    W dużej sali restauracyjnej przy białych sześcianach stołów siedziało sporo osób: mężczyźni ubrani na czarno i kobiety w wieczorowych toaletach. Clarkowi po spacerze po mieście, kipiącym wiosenno-barwnym tłumem, przypominali muchy, oblepiające kostki cukru. Muchy rozmawiały przeważnie po niemiecku, tu i ówdzie rozlegał się język angielski. Kobiety miały rybie oczy. Jak ryby otwierały usta, wypuszczając z papierosów dym, który bąbelkami ulatywał pod sufit.

    Orkiestra grała tango. Pośrodku sali, między stolikami, kołysało się kilka par. Barker zamówił wino i poszedł tańczyć.

    Clarkowi sala i publiczność wydały się niesamowite na tle tego miasta, gdzie za oknami, jak rząd żołnierzy, ustawiła się zębata ściana kremlinu, a olbrzymi i wzniesiony rozległy plac w świetle reflektorów bielał teraz jak lodowiec, który może w tej chwili wolno popełznie w dół, zmiatając po drodze gmachy. Clark zagadnął Murry’ego, czy wszystkie tutejsze restauracje są podobne do tej?

    Murry roześmiał się, a jego śmiech, przefiltrowany przez fajkę, długo wisiał nad stolikiem w postaci kłębów dymu tytoniowego.

    Nie, restauracja ta przeznaczona jest dla cudzoziemców. Tutejsi mieszkańcy nie wstępują tu — mają swoje fabrykikuchnie, własne stołówki i własne kluby. Restaurację tę urządzono dla cudzoziemskich specjalistów i turystów, którzy są tu potrzebni (pierwsi przywożą swą wiedzę techniczną, drudzy — obcą walutę). Dlatego też traktują ich uprzedzająco grzecznie, ale z ledwo dostrzegalną pogardą — mniej więcej tak, jak amerykańscy impresariowie traktują Kafrów przywiezionych do nowojorskiego ogrodu zoologicznego. Nie przyzwyczajonych do mieszkania w murowanych pudełkach umieszczają, by im nie uciekli, w specjalnych szałasach, zbudowanych w ogrodzie na świeżym powietrzu, tak jak w Afryce.

    Clark zauważył, że porównanie nie jest całkiem ścisłe: Kafrów zmuszają do mieszkania — chcą czy nie chcą — w słomianych szałasach nie dlatego, że nie mogą się przyzwyczaić do amerykańskich mieszkań, lecz ponieważ publiczność płaci pieniądze właśnie za tę egzotykę.

    Murry zgodził się z tym twierdzeniem, dodał jednak, że może są i tacy, którym bardziej podoba się mieszkanie w szałasie.

    — Więc właśnie ta restauracja jest naszym szałasem, zbudowanym dla nas, przybywających z klimatu burżuazyjnego i nie pragnących dostosowywać się do miejscowego. Wydzielono nam sto metrów kwadratowych posadzki i sto metrów sześciennych przetangowanego, przepojonego wyziewami alkoholu powietrza i powiedziano: „Macie tu waszą glebę ojczystą i wasz europejski klimat, skoro nie możecie bez tego wytrzymać. Oddychajcie nim wieczorami, ile wlezie, jeśli potem będziecie lepiej pracować, a my za wasze waluty kupimy kilka maszyn". Mieszkamy tedy w tym hotelu, jak pod szklanym kloszem, chronieni przed ostrymi zmianami tutejszego klimatu. Trzeba przyznać, że miejscowi ludzie są na tyle taktowni, że nie urządzają zbiegowiska, by gapić się na nas i na nasz szałas.

    Clark spojrzał na kołyszące się pary. Zdziwiło go to, co mówił Murry, spytał więc, czy nię czyniono prób propagandy wśród cudzoziemskich fachowcow? W Nowym Jorku opowiadano mu, że sporo Amerykanów zostaje w ZSRR i nawet wstępuje do partii.

    Murry nie od razu odpowiedział. Patrzył przed siebie mętnym nieruchomym wzrokiem, podobnym do wzroku fakira, który obawia się spłoszyć długą żmijkę dymu sączącego się z fajki.

    — Propagandy? — powiedział wreszcie nie wyjmując fajki z ust i spłoszona żmijka natychmiast znikła. — Bardzo umiarkowanie. Pokazują wszystko, co pan chce, oprowadzają po fabrykach, po świetlicach. Jeżeli okaże pan zainteresowanie, chętnie pomogą zapoznać się bliżej. Można chodzić, gdzie się chce — wstęp wszędzie wolny. Na tym chyba polega cała propaganda. Robotnicy szybko się wciągają, przyzwyczajają się, czują jak u siebie w domu. Nawet majstrzy… Rozmawiałem tu z wieloma — nie zamierzają wracać. Cóż pan chce — to kraj robotników. My jesteśmy z innego ciasta, przedstawiciele wrogiej klasy, jak się tu mówi. Trzeba długo tu mieszkać i pracować, by dopuszczono nas do ich prywatnego życia. Ale cenić i opłacać pracę umieją i dobry fachowiec cieszy się tu dużym poważaniem.

    Muzyka przestała grać. Zjawił się Barker i z miejsca oświadczył, że pewna pulchna blondynka prosiła, by ją odprowadził do domu — na pewno coś by z tego wynikło, gdyby nie ten przeklęty Tadżykistan, dokąd ich licho niesie.

    Murry cicho uśmiechał się do fajki. Clarkowi nagle wydała się wstrętna pełna, zadowolona z siebie twarz Barkera, jego ciągnący się jak guma głos i cała ta sala, rzeczywiście podobna do szklanego klosza z rojącymi się wewnątrz muchami. Wstał, oświadczył, że idzie się przespać — czuje się zmęczony po podróży — i szybko opuścił restaurację.

    W pokoju było nieprzytulnie i duszno, pachniało hotelową nudą; przedmioty, jak we wszystkich hotelach świata, lśniły nienaturalnym blaskiem, wypolerowane tysiącem dotknięć.

    Clark wyszedł na balkon. Naprzeciwko czerwony dwupiętrowy dom, o łukowatych oczodołach okien, ciskał na plac błyskawice reflektorów wśrubowanych w czoło fasady. Nad wejściem widniał napis: „Rewolucja — to wicher odrzucający wszystkich, którzy mu się sprzeciwiają". Napis ten przetłumaczył mu Murry, kiedy rano wyszli na spacer po mieście. W oddali, nad zielenią bulwarów, wznosiła się zębata ściana Kremla.

    Na prawo, obok wjazdu na olbrzymi plac, wznosił się dziwaczny czerwony gmach, niby zamek średniowieczny o dwóch spiczastych basztach. Trzecia baszta, ścięta na ukos na równi z dachem, sterczała na kwadratowej twarzy fasady jak potężny przyprawiony nos. Spod krzaczastych brwi gzymsów dwa reflektory płonęły jak oczy w gorączce. Zamek zagradzał drogę napierającemu nań z góry olbrzymiemu placowi. Samego placu nie było widać, biła tylko od niego biała zorza polarna reflektorów.

    Na dole, w restauracji, muzyka grała tango, tęsknie miauczało banjo.

    Clark zamknął drzwi balkonowe.

    — Szałas afrykański u podnóża lodowca — powiedział głośno i szybko się rozebrawszy zarył się z głową w nakrochmalone prześcieradła.

    Kiedy go obudzono, na dworze wciąż jeszcze było ciemno. Barker i Murry w podróżnych strojach kończyli pakowanie waliz. Clarkowi pękała głowa, wylał na nią dzban zimnej wody, ubrał się szybko i zeszedł na dół.

    Przy podjeżdzie czekał autobus z lotniska, który powiózł ich znaną im już aleją. Na skrzyżowaniach pustych ulic samotni milicjanci w zielonych hełmach zdawali się tu stać tylko po to, by wskazywać drogę gwiazdozbiorom.

    Autobus minął dobrze zapamiętany przez Clarka łuk tryumfalny i połknąwszy długą szosę wysadził ich przy budynku portu lotniczego.

    Podczas gdy w kancelarii ważono walizy i pasażerów, wyjaśniło się, że do Taszkientu polecą we czwórkę — czwartym był rozmowny Rosjanin z jasnymi wąsami.

    Dowiedziawszy się, że za towarzyszy podróży ma cudzoziemców, Rosjanin na wszelki sposób starał się wyrazić im swoją sympatię. Natychmiast zaprowadził na koniec lotniska, gdzie wznosił się masyw nie wykończonego dużego gmachu i leżały stosy budulca. Potem — do trzysilnikowych samolotów, stojących w szeregu na krańcu rozległego pola. Coś im tłumaczył po rosyjsku, wtrącając do każdego zdania jedno słowo niemieckie, które powtarzał uporczywie po parę razy.

    Barker wywnioskował, że jest to agent przedsiębiorstwa samolotowego, który wziąwszy ich za cudzoziemskich przemysłowców namawia do kupna samolotu.

    Murry w milczeniu uśmiechał się do fajki i cierpliwie potakiwał Rosjaninowi.

    Clark nie miał wątpliwości, że Barker plecie bzdury, ale nie chciało mu się wtrącać do rozmowy. Wiedział już na podstawie doświadczeń z podróży od Niegoriełoje do Moskwy, że Rosjanin zobaczywszy cudzoziemców, aczkolwiek nie włada ich językiem, na pewno zechce pokazać osiągnięcia swego kraju — właśnie to, co jego zdaniem winno najbardziej wprawić w zdumienie obcego przybysza. Ten jegomość na pewno usiłował im wytłumaczyć, jakie samoloty potrafi budować jego ojczyzna.

    Przyszedł człowiek z chorągiewką i poprowadził za sobą pasażerów. Jednosilnikowy samolot czekał gotowy do lotu. Był to również samolot radzieckiej konstrukcji.

    Barker sarkał wyrażając brak zaufania do radzieckich maszyn i żałował, że nie pojechał pociągiem. Śmigło opisało koło i przekształciło się w szary huczący dysk. Nagły poryw wiatru wydął na wszystkich łopocące płaszcze.

    Kiedy usadowili się w kabinie, człowiek na dole machnął chorągiewką i samolot wolno podreptał w kierunku startu. Barker mruknął, że chociaż nie jest wierzący, lecz nie zawadzi się przeżegnać: na te rosyjskie maszyny nigdy nie można liczyć…

    Samolot gwałtownie skręcił, ogłuszająco zahuczał i pomknął całym pędem niezgrabnie podskakując na wybojach. Ziemia nagle osunęła się cicho w dół, jak z osypiska, i Clark zobaczył pod sobą kryty blachą dach domu. Z otworu w dachu unosiła się para.

    Samolot zaczął ostro nabierać wysokości i wkrótce miasto w dole zakołysało się jak taca z fantastycznym tortem w rękach biegnącego kelnera. Samolot skręcał na południowy wschód. Rosjanin coś krzyczał Clarkowi do ucha wskazując palcem na okno, ale jego słowa, nie dolatując do Clarka, tonęły w hałasie silnika.

    Miasto, zjeżone kolcami rusztowań, wolno odsuwało się ku tyłowi.

    W dole, na nieogarnionej ladzie ziemi, rozłożone starannie ręką człowieka, widniały strzępy pól, podobne do próbek materiałów na ladzie sklepu. Clark wyraźnie rozróżniał kawałki prążkowanego szewiotu ogrodów, zielonej gabardyny kiełkującego żyta. Im dalej od Moskwy, tym odcinki stawały się większe. Rosjanin wciąż coś krzyczał wskazując palcem w okno. Clark uchwycił słowo „kołchoz". Uważnie patrzył w okno, ale nic nie dojrzał i zdecydował, że widocznie te wielkie odcinki to właśnie są kołchozy.

    Krajobraz stawał się jednostajny. Murry rozłożył gazetę i pogrążył się w czytaniu. Clark chciał już pójść za jego przykładem, gdy nagle ziemia w dole zakołysała się jak niespokojne morze — zielony wał pól stanął prawie prostopadle dęba, by natychmiast odpłynąć. Po chwili samolot toczył się podskakując po równej łące i zatrzymał się w pobliżu niepozornej drewnianej budki.

    To był Riazań. A właściwie nie Riazań — Riazania nie było widać — tylko duża zielona łąka. Na skraju łąki przy budce z cysternami stał samotny żołnierz opierając się o karabin.

    Clark i Murry poszli po zielonej łące. Chciało im się zapalić. Ziemia pod nogami trochę się kołysała, nogi stąpały jak po elastycznym materacu. Z daleka samolot przypominał niezgrabnego szarego szerszenia. Dwaj malutcy ludzie wlewali do niego wiadrami benzynę. Clark przypomniał sobie łowione w dzieciństwie motyle, na które wylewał z buteleczki eter. Motyle natychmiast zamierały, a pyłek na skrzydełkach pozostawał nietknięty. Napojony benzyną szary szerszeń zabrzęczał, gotując się do odlotu. Clark i Murry zawrócili pośpiesznie.

    Po dwóch godzinach w wielkiej sali portu lotniczego w Penzie przy dużym stole zjedli z apetytem jajka na miękko wypalając na zapas po trzy papierosy. Barker, który przez całą drogę poczynając od Riazania wymiotował, ponuro łykał herbatę. Na stopień samolotu wszedł jak na krzesło elektryczne — ze stoicką rezygnacją. Mechanik podstawił mu wiadro. Barker spytał Murry’ego, czy daleko jeszcze do następnego postoju? Murry odrzekł, że następny postój będzie mniej więcej wtedy, kiedy wiadro się zapełni. Taka jest przeciętna norma pasażerska.

    Barker już więcej nie pytał, może dlatego, że się obraził lub że miał zajęte usta: gdy tylko wystartowali, znowu zaczął chorować.

    Na dole, wśród niedbale rozrzuconych zagonów materiału, długą wstęgą centymetra wiła się Wołga. Niezliczone tarcze wody zastygłej w kotlinach sprawiały wrażenie dużych guzików z masy perłowej. Do samej Samary ciągnął się ten swoisty zakład krawiecki.

    W Samarze dowiedzieli się, że z powodu silnego przeciwnego wiatru samolot ma spóźnienie i nie zdąży dolecieć do następnego postoju w Orenburgu, gdzie zmierzch zapada o godzinie szóstej. Zanocują w Samarze, gdyż linia w tym roku nie jest jeszcze przystosowana do nocnych lotów. Dowiedzieli się o tym od niskiego szarookiego lotnika, który jutro miał ich powieźć dalej innym samolotem. Lotnik mówił po angielsku.

    Wzięli prysznic, zmienili kołnierzyki i zasiedli do kolacji. Pod koniec kolacji zjawił się lotnik.

    Clark i Murry zasypali go pytaniami.

    Lotnik opowiedział, że przelecieli już ponad trzecią część drogi: z Moskwy do Taszkientu jest zaledwie trzy tysiące pięćset kilometrów. Prace przy zorganizowaniu linii trwały sześć miesięcy. Po niewielkiej pauzie z przyjaznym uśmiechem dodał, że w Ameryce zorganizowanie linii tejże długości trwa trzy lata.

    Clark i Murry uśmiechnęli się.

    Lotnik, biorąc ich uśmiech za wyraz powątpiewania, natychmiast przytoczył nazwę amerykańskiej linii lotniczej, ścisłą długość w kilometrach, nazwę towarzystwa lotniczego, nazwisko inżyniera, który organizował linię, i ścisłe terminy początku i zakończenia prac… Mówił o tym z uprzejmym, trochę zawstydzonym uśmiechem, jak by przepraszał: „Wiem, to jest nietaktowne ze strony radzieckich inżynierów i robotników, że zrobili to samo sześć razy szybciej. Ale co ja na to poradzę, jeżeli rzeczywiście tak jest?…"

    Z tym samym zakłopotanym uśmiechem opowiedział, że od wiosny przyszłego roku linia zostanie przystosowana do lotów nocnych. Wówczas przelot będzie dokonywany bez noclegu: Moskwa—Taszkient — 18 godzin. Ich podróż jest ciekawa przez to, że daje możność spojrzenia z lotu ptaka na mapę wielkich prac, zmieniających koryto Wołgi. Co się tyczy pustyni, nad którą będą jutro przelatywać, to projekty jej nawodnienia są opracowywane, aczkolwiek jeszcze nie zatwierdzone. Czy panowie Amerykanie słyszeli coś o twórcy tych kolosalnych projektów?

    Nie, nic o nim nie słyszeli.

    A więc ich twórca, inżynier, niewątpliwie genialny inżynier, opracował kilka projektów jeszcze przed rewolucją i w 1915 roku przedłożył rządowi carskiemu. Projekty uznano za pomysł wariata, a ponieważ inżynier zabiegał o ich zrealizowanie, na wszelki wypadek wsadzono go do domu wariatów, skąd zresztą prędko go wypuszczono jako nieszkodliwego maniaka.

    Potem przyszła rewolucja, po niej wojna domowa, głód, zamieszanie. Inżynier wciąż opracowywał swoje projekty: nawadniał pustynie, zmieniał kierunki biegu rzek, osuszał morza, przekształcał klimat. Władza radziecka w kleszczach blokady, ze sparaliżowanym transportem, walczyła o to, by zasiać chociaż część uprawnej ziemi. A inżynier proponował nawodnić pod zasiew setki tysięcy hektarów bezwodnych pustyń.

    Próbowano mu perswadować, że prace jego są nie na czasie, skierować go do powszednich, wykonalnych zadań, ale inżynier upierał się przy swoim. Wówczas, by sprawdzić, czy przypadkiem jednak nie zwariował, skierowano go do szpitala psychiatrycznego. Lekarze zapoznali się z jego olbrzymimi projektami i zdecydowali, że inżynier cierpi na manię wielkich wymiarów.

    Inżynier wciąż pisał memoriały, w których wykładał istotę swoich projektów. Z memoriałów w sposób oczywisty wynikało, że zawrócić bieg rzeki nie tylko można, ale po prostu trzeba. I stawało się w ogóle niezrozumiałe, dlaczego dotąd tego nie zrobiono. Inżynier powielał memoriał na hektografie i rozsyłał do wszystkich instytucji radzieckich.

    Tak minął okres odbudowy i Kraj Rad wkroczył w okres rekonstrukcji. Piętnasty Zjazd Partii wypowiedział się za planem wielkich robót i za natychmiastową budową socjalizmu. Inżynier miał szczęście żyć w epoce wielkiej wędrówki ludów z kapitalizmu do socjalizmu.

    Wezwano inżyniera do Stalina. Ze wzruszeniem wyłożył swe bardzo proste, bardzo oczywiste projekty. Włączono je do wykonania w drugiej pięciolatce.

    Gdy inżynier wracał z Kremla, w skroniach huczały mu tętna jak radioodbiorniki. Po raz pierwszy zrozumiał, że po to, by móc wykonać jego bardzo proste, bardzo oczywiste projekty, potrzebny był ten dokuczliwy terkot karabinów maszynowych, przeszkadzający mu pracować nocami, te głodne lata w komórce opalanej krzesłami i piętnaście lat upartej wytężonej pracy całego kraju, w której nie brał żadnego udziału.

    Inżynierowi przydzielono przestronną willę, asystentów, techników, kreślarzy, specjalistów od nawadniania. Puste salony, zapchane stołami kreślarskimi, wypełniły karabinowym terkotem szturmowe brygady maszynistek. Od willi w górę — do państwowych organów planowania i w dół — do spokojnych, śpiących w odwiecznych korytach rzek — pobiegły przewody.

    Inżynier w szarej, roboczej kurtce chodzi po posadzce wielkiej sali od dużej tablicy do stołu z rozwiniętymi arkuszami kreśleń. Pociągnięciem kredy na tablicy zmienia kierunek biegu rzek, zarysami kanałów przecina bezwodne pustynie, ruchem ręki rozpędza chmury i przemieszcza olbrzymie masy powietrzne. Bezradny maniak w ramach kapitalizmu, bezpłodny fantasta w oderwaniu od mas, które dokonały rewolucji, staje się potężnym zwycięzcą przyrody od chwili, gdy stał się głośnikiem klasy przetwarzającej świat.

    Tak lub mniej więcej tak mówił szarooki lotnik. Potem uśmiechał się z zakłopotaniem jak człowiek, który spostrzegł, że przez cały czas mówi o swoim zdrowiu i o swoich sprawach nie zapytawszy przedtem o zdrowie i rodzinę rozmówcy. Chcąc widocznie naprawić to przeoczenie, spytał:

    — No, a jak tam u was w Ameryce? Co z kryzysem?

    Powiedział to takim tonem, jak by zapytał: „A jak się ma pański wujaszek w Ameryce?"

    Chwilkę wszyscy milczeli.

    — Wszyscy tu macie przesadne pojęcie o amerykańskim kryzysie — odrzekł Barker. — Oczywiście nasze państwo ma w danym momencie pewne trudności i nikt temu nie przeczy. Ale Stany Zjednoczone to zbyt solidne i bogate przedsiębiorstwo i nie ma podstaw do obawy, by nie przezwyciężyło tych trudności w możliwie najkrótszym czasie. A w ogóle ten „kryzys" całkiem niepotrzebnie tak was tu cieszy. Kiedy wasze państwo miało trudności, a jego ludność marła z głodu, Stany Zjednoczone, zamiast złośliwie się cieszyć, pomagały waszym głodującym. Teraz, gdy dzięki naszej pomocy przezwyciężyliście te trudności, zapominacie o tym i zaczynacie szydzić z naszych.

    Lotnik wciąż jeszcze się uśmiechał.

    — Wydaje mi się, że w danej chwili pan to trochę wyolbrzymia — powiedział wreszcie. — Jesteśmy bardzo wdzięczni panu Hooverowi i amerykańskim obywatelom za pomoc okazaną w swoim czasie naszym głodującym, ale rozmiary tej pomocy były bardzo nieznaczne i zapewne pan sam nie wierzy poważnie, byśmy zlikwidowali głód dzięki Ameryce. Obywatele naszego kraju z kolei pomagali, jak panu wiadomo, głodującym górnikom Anglii podczas ich strajku. Niewątpliwie, jeśli wasi robotnicy i farmerzy znajdą się w podobnej sytuacji, robotnicy naszego kraju okażą im dużą pomoc. Czyż nie wpływa na zmniejszenie bezrobocia w Ameryce to, że przemysł niektórych waszych stanów pracuje wykonując prawie wyłącznie nasze zamówienia? Jak panowie wiecie, nasze państwo jest obecnie jedynym poważnym klientem waszego ciężkiego przemysłu, płacącym gotówką w złocie, i ratuje dziesiątki i setki tysięcy amerykańskich robotników przed bezrobociem. Czy nie tak?

    Clarkowi zdawało się, że lotnik chce dodać: „A bezrobotni inżynierowie przyjeżdżają do nas pracować…" Ale tamten nic już nie dodał.

    — Przyjechałem tu pracować w swoim zawodzie, a nie dyskutować o polityce, bo to mnie nie obchodzi — oświadczył zirytowany Barker. — Myślę, że w ogóle pora już spać. Dobranoc panom!

    Murry, który z zainteresowaniem słuchał opowiadania lotnika, powiedział z przekonaniem:

    — Partia dużo traci zatrudniając pana na tym stanowisku. Z pana doskonały mówca i urodzony agitator. To nie jest racjonalne, że musi pan całe życie spędzać w powietrzu, skazany na przymusowe milczenie.

    Lotnik nagle spoważniał.

    — Pan się myli. Po pierwsze jestem bezpartyjny…

    Murry i Clark wymienili niedowierzające spojrzenia.

    — Panowie nie wierzą? Po co miałbym ukrywać! Rozumiem, że u was w Ameryce… Ale przecież u nas partia, jak wiadomo, jest legalna. Zapewniam panów, że jestem bezpartyjny. Być może często sam nad tym ubolewam. Podczas wojny domowej nie wstąpiłem do partii, właściwie nie wiem dlaczego. Sądziłem, że o władzę radziecką można walczyć również poza partią. A teraz… wiecie, panowie, z jakim trudem dopuszczają do naszej partii inteligentów nie posiadających jakichkolwiek znaczniejszych zasług rewolucyjnych. A jakież są moje zasługi? Z tego powodu, że znajduję się poza jej szeregami, partia, oczywiście, nic nie traci. Nie jestem mówcą, brak mi poważnego politycznego wykształcenia. A przy tym mój zawód, rzecz jasna, skazuje mnie na stałe oderwanie od mas. Zmienić zaś zawód w moim wieku jest trudno. Polatam jeszcze dwa, trzy lata i pewnego pięknego dnia komisja lekarska uzna mnie za nie nadającego się… Serce szybko się zużywa. Zrobią mnie wówczas gdzieś w stepie kierownikiem portu lotniczego, żebym wymachiwał chorągiewką. Będę miał dużo wolnego czasu, zabiorę się do samokształcenia. W powietrzu tego się nie odczuwa. Tam myśli za mnie silnik i kompas, który wskazuje kierunek. A na ziemi potrzebny jest inny kompas. A więc, z tego prostego powodu, do partii się nie nadaję.


    Kiedy Clarka obudzono, było jeszcze prawie ciemno. Z ziemi unosiły się gęste opary. Samolot warczał szykując się do lotu. Zdawało się, że to rży znowu dziennym biegiem ziemia.

    Murry, Barker i Rosjanin stali już przy samolocie, nastroszeni i zmarznięci, z podniesionymi kołnierzami płaszczy. Wskazująca kierunek wiatru pasiasta „kiełbasa" na maszcie bezradnie zwisała jak pusty rękaw człowieka bez ręki. Lotnik, podobny w swym kombinezonie do nurka, krzątał się przy silniku. Wszyscy milczeli w skupieniu.

    Po chwili samolot już leciał nad śpiącym miastem, wrzynając się jak traktor w nietkniętą caliznę nocy. Na horyzoncie wyraźnie zaznaczała się biała miedza świtu. Jednostajny huk silnika kołysał do snu. Clark sam nie zauważył, jak się zdrzemnął oparłszy głowę o ścianę kabiny.

    Kiedy się obudził, był już dzień. W dole, jakieś dziesięć metrów od samolotu, ciągnęły się nieskończone śnieżne pola pełne wykrotów i wzgórków. Tu i tam wzdymały się w górę nieruchome fontanny śniegu, gotowe lada chwila zawadzić o skrzydło samolotu. Clarkowi wydało się, że przelatuje nad Biegunem Północnym.

    Przetarł oczy, usiłując przekonać siebie, że wciąż jeszcze drzemie, ale dziwaczny krajobraz śnieżny nie znikał — przeciwnie, samolot opadł jeszcze o kilka metrów, widocznie szykując się do lądowania na tej śnieżnej równinie.

    Obejrzał się na swoich towarzyszy podróży. Wciśnięty w kąt Murry patrzył w zamyśleniu na bezkresne białe pola. Barker, pochylony nad wiadrem, obojętnie wymiotował. Rosjanin spał snem sprawiedliwego ze zwieszoną na pierś głową.

    Clark przekonał się ze zdziwieniem, że wysokościomierz na silniku wskazuje 1800 metrów. Spojrzał jeszcze raz w okno i nagle w przetainie między dwoma pagórkami zobaczył, niby przez głęboki przerębel, daleko w dole zielony szmat ziemi. Lecieli nad ławicą obłoków.

    Przetainy między pagórkami zaczęły zjawiać się coraz częściej. Zielona skóra ziemi na dnie białych studzien kłuła oczy nienaturalną jaskrawością. Clark dojrzał wąziutką żmijkę rzeki, przyczajoną między kępkami drzew.

    Po chwili zwarta masa obłoków nagle oderwała się i jak olbrzymia biała kra odpłynęła w tył. Jakiś czas samolot leciał nad jednostajną zieloną równiną. Stopniowo zaczął się zniżać. Clark poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Mdliło.

    Zobaczył pod sobą miasto starannie rozłożone, jak pasjans na obracającym się stoliku. Clarkowi zakręciło się w głowie. Postanowił nie patrzeć i otworzył oczy dopiero wtedy, kiedy samolot dotknął ziemi. Ziemia pod dotykiem kół długo drgała, jak klacz odpędzająca dokuczliwego owada, póki nie zastygła w pokornej obojętności.

    Przez otwarte drzwi kabiny wpadło świeże powietrze. Clark ciężko wyskoczył na trawę. Ziemia umykała spod nóg jak pokład. Przeszedł parę kroków szeroko rozstawiając nogi i usiadł na ziemi. W źdźbłach trawy huczał wiatr. Położył się na wznak i mocno przylgnął do murawy wchłaniając całym ciałem błogie uczucie stabilizacji. Przemknęła nagle myśl, że ta nieruchomość jest pozorna — ziemia także obraca się dokoła słońca. Na samą tę myśl znowu zaczynało go mdlić.

    Leżał chwilę o niczym nie myśląc, póki nie zawołał go Murry. Zawstydził się: Murry i lotnik mogli pomyśleć, że zrobiło mu się niedobrze. Przypomniał sobie własne współczujące dowcipy pod adresem Barkera. Za nic nie chciał się ośmieszyć. Szybko wstał, zapalił papierosa, chociaż w tej chwili dym budził wstręt, i umyślnie niedbałym krokiem poszedł w kierunku portu.

    Murry i towarzysz rosyjski wsuwali z apetytem niezmienne jajka na miękko. Barkerowi, nieszczęsnemu i wymiętoszonemu jak powietrzna „kiełbasa" w bezwietrzny dzień, litościwa gosposia przygotowała sałatkę z pomidorów. Clark najchętniej także zamówiłby sobie taką sałatkę, ale swobodnym tonem poprosił o jajka i połknął je ze wstrętem.

    Przyszedł lotnik i uprzejmie zaproponował tampony z waty przepojone parafiną, chroniące uszy przed hukiem silnika. Żartobliwie poradził pasażerom pożegnać się z Europą, gdyż Orenburg jest ostatnim lądowaniem w tej części świata. Za Orenburgiem zaczyna się Azja.


    Za Orenburgiem zaczynała się Azja. Mimo że Clark obserwował bacznie drogę, nie udało mu się zauważyć żadnej wyraźnej granicy, żadnego słupa granicznego oddzielającego dwie strony świata. Bezkresna równina, która zaczęła się na długo przed Orenburgiem, stawała się coraz bardziej żółta i monotonna. Przypominała teraz ogromny stół pokryty rudą ceratą. Rozrzucone na niej rzadkie kępy czarnych kołaczy jurt i pierwsze wielbłądy, podobne do rosyjskich imbryków, spacerujących po stole na czterech cienkich nóżkach i majestatycznie potrząsających pokrywkami garbów — przekonały Clarka, że Europa pozostała w tyle.

    Jednostajny krajobraz i zmęczenie poprzednim etapem działały usypiająco. Clark, idąc za przykładem Rosjanina, który chrapał od samego Orenburga, tym razem usnął mocno i spał zapewne długo, gdyż obudził się świeży i rześki.

    Żółta równina wyglądała jeszcze bardziej pustynnie. W dole wił się w nieskończoność kabel toru kolejowego. Przez pustynię pełznie pociąg. Wygląda jak pocięta dżdżownica — ciągnąc z trudem kawałki swego ciała, pełznie do jakiegoś punktu opatrunkowego. Dobrnęła oto do takiego punktu, do stacji. Nie zrobiono jej opatrunku, poczołgała się dalej, do następnego przystanku. I tak od stacji do stacji przez całą pustynię.

    Jak pękające pęcherzyki na powierzchni gotującej się kaszy wyskakiwały na skorupie pustyni podobne do kraterów pryszcze. Miejscami skorupa, podobna do zastygłej lawy, lśniła wszystkimi kolorami tęczy. Zdawało się, że lecą nad księżycem — tak bowiem przedstawiają jego powierzchnię w podręcznikach kosmografii.

    Ale oto znany stos pudełek od zapałek — miasto, a za nim biały pas ratowniczy dla zabłąkanych samolotów — lotnisko.

    Rosjanin wysiadł w Aktiubińsku. Na lotnisku czekał na niego samochód. Żegnając się ze wszystkimi uścisnął ze szczególną wdzięcznością rękę lotnika, wsiadł do czekającego nań Forda i odjechał machając życzliwie z oddali cyklistówką.

    — Mówi, że w ciągu trzech miesięcy pierwszy raz wyspał się jak należy — opowiadał Clarkowi lotnik. — To czerwony dyrektor Aktiubstroju, wielkiej fabryki budowanej w stepie.

    Clark nie mógł zrozumieć, dlaczego trzeba było budować fabrykę w pustyni i co ona będzie tu wytwarzać? Lotnik, do którego skierował pytanie, zwrócił jego uwagę, że pustynia dopiero jest przed nimi. Aktiubińsk to ośrodek jednego z najbardziej urodzajnych rejonów Kazachstanu. Ziemia od wieków leżała tu nietknięta, a gdy zaczęto w niej dłubać, znaleziono złoża fosforytów, azbest, mikę, rudę miedzi — co kto chce…

    W domku portu lotniczego czekał na pasażerów nakryty stół. Do stołu siadło ich pięciu. Piątym był cywil w średnim wieku z rozpiętym kołnierzem koszuli. Twarz i szyję miał brązową od słońca, nawet włosy jak by się opaliły — prześwitujące tu i ówdzie srebrne pasemka nie sprawiały wrażenia siwizny, po prostu wyglądały, jak by spopielały w słońcu.

    Lotnik wziął z parapetu kawałek wapienia, rozłupał, powąchał i podał Clarkowi. Z wapienia unosił się cierpki zapach ropy naftowej. Lotnik śmiejąc się zaczął o czymś rozmawiać z kierownikiem lotniska. Clark zrozumiał jedynie powtarzające się parę razy słowo „fakir". Na próżno usiłował zetrzeć z rąk uporczywy zapach ropy naftowej i pytającym wzrokiem patrzał na swych rozmówców.

    Pauza pierwsza

    O fakirach

    Szeroką powodzią płynie step. Samotne jurty pływają na powierzchni niby czarne meduzy. Rude susły jak ryby pluskają się w bujnej trawie. Przeciągle świszczą susły naśladując wiatr i przysłuchuje się im wicher, przyczajony nieruchomo między łodygami traw.

    Szeroką piaszczystą deltą ciągnęło się miasto Aktiubińsk. Piaszczyste rzeki ulic płyną w niziutkich gliniastych brzegach. Wolno przepływają obładowane wozy zaprzężone w wielbłądy. Miasto szeroką deltą przechodzi w step, w ciszę, w żółte mgły.

    Pomknęli po stepie samotni włochaci jeźdźcy, niby spazmy wielkiego strachu dotarli do gardzieli aułów. Nad stepem ukazał się nigdy dotąd nie widziany ptak. Cień jego olbrzymich skrzydeł ślizga się nakrywając jeźdźca wraz z koniem, gardłowy jego klekot, wyprzedzając koński kłus, przetacza się przez odległe obozowisko.

    Ptak przyleciał do miasta Aktiubińsk. Okrążył je trzykrotnie i osiadł w stepie. Ukryci w burzanach pasterze widzieli, jak z ptaka zlazł niewielki człowiek, jak zabrał go nadjeżdżający samochód i powiózł do miasta.

    Lotnik przez cały dzień unosił się nad stepem. Za pół roku nad tymi okolicami przejdzie wielka linia powietrzna. Tuż za lotnikiem szli już ludzie, by wygolić w stepie okrągłe łysiny placów i lotnisk. Lotnik latał przez cały dzień i zmęczył się jak koń. Chciało mu się spać, a nie miał gdzie nocować. Wówczas do samolotu podjechał sekretarz komitetu rejonowego i zabrał lotnika do siebie na nocleg.

    Sekretarz był kawalerem. Jego mieszkanie pachniało samotnością: emaliowany imbryk, filiżanki i zakurzone szyby okien spoglądały nieżyczliwie, pochmurnie, nie ugłaskane kobiecą ręką. Sekretarz trzy lata mieszkał w stepie bez wyjazdu, zżółkł i obrósł szczeciną. Przez całą drogę milczał i pogwizdywał pod nosem. Jak by go przedrzeźniając, złośliwie gwizdały za samochodem susły.

    Przy kolacji sekretarz nagle się rozgadał; lotnikowi sprawiało przyjemność to, że musi siedzieć, słuchać bez przerywania i samemu nie mówić. Słowa, uzbierane w ciągu trzech lat, trysnęły wartkim strumieniem wypchnąwszy szczelny korek milczenia. Sekretarz opowiadał o swym rejonie; mówił liczbami, a były to liczby astronomiczne. Wynikało z nich, że fosforytów z jego rejonu starczy na cały Związek Radziecki, a ropą naftową można by zatopić cały świat.

    Lotnik w milczeniu oglądał pokój. Cały był zawalony książkami, wszystkie zaś traktowały o ropie naftowej. Skąd w pustyni ropa naftowa? Czy facet nie dostał bzika z samotności?

    Wreszcie lotnik nie wytrzymał i spytał:

    — Wy to wszystko czytacie?

    — Czytam — odpowiada sekretarz i nie spuszcza z lotnika surowych oczu.

    Od tego spojrzenia lotnikowi mrówki pobiegły po plecach.

    — No i co, wszystkoście już przeczytali? — spytał, by przerwać niezrozumiałą ciszę.

    — Tak, wszystko, ale mało mi to pomaga.

    Sekretarz zaczął się użalać — centrum go nie popiera, chce przerwać poszukiwania w jego rejonie, on zaś upiera się, że ropa tu jest.

    Lotnik słucha przez grzeczność: niech opowie nowemu słuchaczowi wszystko, co mu leży na sercu.

    Przegadali tak do godziny drugiej w nocy. Lotnikowi ze zmęczenia dwoiło się już w oczach. Sekretarz widocznie to spostrzegł i przeprasza:

    — Całkiem was zmordowałem… No, to kładźcie się…

    A sam zaczyna przygotowywać się do snu w tym samym pokoju.

    Położyli się. Lotnik już zasypiał, wtem słyszy, że sekretarz znowu do niego mówi:

    — Spicie?

    Westchnął:

    — Nie.

    „Widocznie nie uda mi się pospać — myśli lotnik. — Mój rozmówca zbyt jest czymś zdenerwowany."

    Sekretarz uniósł się na posłaniu, zaskrzypiały deski.

    — Przeklęci fakirzy— powiada — nie dają mi spokoju.

    — Fakirzy? Dlaczego fakirzy?

    — Interesuje mnie ich nauka. Zdarzyło mi się obserwować jednego z nich w cyrku. Arcyciekawy typ. Ponakłuwał się cały szpilkami, gwóźdź wbił w dłoń, agrafkę wetknął w język — i nic. Rozumiecie? Nic. Co to ma znaczyć?

    — Właściwie — tłumaczył sennie lotnik — to sprawa dosyć prosta. Podobno siła sugestii. Człowiek może doprowadzić się do tego, by zupełnie nie odczuwać bólu. Przecież najstraszniejsze — to widok krwi, a w ciele są takie miejsca, gdzie jest mniej naczyń krwionośnych. Fakirzy kłują tam, gdzie wiedzą, że krew się nie ukaże.

    Słyszy, że sąsiad maca ręką po parapecie.

    — Weźcie — powiada podając mu coś w ciemności.

    — Co to jest?

    — Szydło. Spróbujcie się ukłuć lub lepiej ja was ukłuję i zobaczymy: ukaże się krew czy nie?

    Lotnik również uniósł się na posłaniu.

    — Ależ zmiłujcie się. Przedtem, nim się kłuje, trzeba wiedzieć gdzie, a ja nie jestem fakirem.

    Potarł zapałkę i zapalił papierosa, chociaż wcale nie chciało mu się palić.

    I nie zmrużył oka do rana. Słyszał, że sąsiad także nie śpi, przewraca się z boku na bok. Diabli wiedzą, co mu jeszcze strzeli do głowy?

    Rano sekretarz sam odwiózł lotnika do samolotu. Żegnając się długo potrząsał jego ręką:

    — W Moskwie na pewno was odnajdę. Przyjadę zaraz po kampanii siewnej.

    Lotnik poleciał swoją trasą i zapomniał o Aktiubińsku, fakirach i sekretarzu…

    …W pół roku później nową trasą z Moskwy do Taszkientu wyleciał pierwszy samolot pasażerski. Prowadził go ten sam lotnik: znał step jak własną kieszeń, nie mógł zmylić drogi. Kiedy samolot obniżył się nad Aktiubińskiem, lotnik przypomniał sobie pierwsze poznanie się z tymi okolicami. Przy obiedzie zaczął rozmowę z kierownikiem portu lotniczego. Gadali o tym i owym i co słychać w rejonie.

    — A wiecie — powiada kierownik — tej wiosny znaleziono u nas ropę. Olbrzymie bogactwa.

    — Naprawdę?

    — Daję słowo!

    Lotnik musiał nocować w Aktiubińsku. Dowiedział się, że sekretarz jest ten sam co pół roku temu. Dosiadł konia i pojechał wprost do niego, do mieszkania w mieście.

    Sekretarz ujrzawszy go zaczął ściskać mu rękę wołając:

    — Jest ropa!.

    — Opowiedzcie dokładnie — poprosił lotnik — jak to się stało?

    Opowiedział chętnie.

    Po kampanii siewnej pojechał do Moskwy. Z początku nie chciano go tam nawet słuchać. Już uprzednio na skutek jego nalegań trzy razy przyjeżdżali inżynierowie do Aktiubińska, wiercili i nic nie znaleźli. „Marzy wam się ropa — powiadają mu w centrum — i szastacie państwowymi pieniędzmi na niepotrzebne poszukiwania. Z takim samym powodzeniem możecie wiercić dziurę na Biegunie Północnym. Ani grosza więcej nie damy".

    Musiał odejść z niczym.

    Ale nie ustąpił. Sterczał w Moskwie dwa tygodnie, dotarł do samego przewodniczącego Najwyższej Rady Gospodarki Ludowej.

    — Jest nafta! Zróbcie ostatnią próbę. Dajcie mi dwóch inżynierów nafciarzy według mojego wyboru, a przekonacie się, że nafta się znajdzie.

    Odprawiliby go zapewne z kwitkiem, ale wtrącił się do tej sprawy czerwony dyrektor Aktiubstroju, którego właśnie wyznaczono na budowę. Zainteresował się całą sprawą, poparł, gdzie należy, no i w końcu otrzymali zezwolenie.

    Sekretarz wybrał inżyniera nafciarza — Rosjanina, i studenta Instytutu Górniczego — Kazacha. Przywiózł ich ze sobą do Aktiubińska.

    Inżynierowie liczyli, mierzyli, zaczęli wiercić. Trysnęła fontanna ropy.

    Okazało się, że poprzedni inżynierowie byli szkodnikami, wszyscy należeli do jednej szajki. Zmówili się, by wiercić tam, gdzie ropy nie mogło być.

    — A pamiętacie? — powiada lotnik. — Pytaliście mnie w nocy o fakirów. Wziąłem was wtedy za wariata i bałem się spać z wami w jednym pokoju.

    Sekretarz roześmiał się.

    — Ależ, przyjacielu, tej nocy właśnie pomogłeś mi odkryć cały sekret! Powiedziałeś: kłują tam, gdzie z góry wiedzą, że krew się nie ukaże. Wtedy nagle rozjaśniło mi się w głowie. Już przedtem czułem, że coś kręcą, ale nie miałem pewności. Tej nocy utwierdziliście mnie ostatecznie w moich przypuszczeniach…


    Szeroką powodzią płynie step. Samotne jurty pływają na powierzchni, niby czarne meduzy unoszą się na nim. Cienkie fontanny ropy, jak woda z nozdrzy wieloryba, tryskają nad stepem. Dym z samotnego komina zagubionej w stepie fabryki chemicznej ściele nad równiną szare pakuły. Wdychając ostry dym i słodkawy zapach ropy kichają zakatarzone susły i oślepione światłami reflektorów wpadają nocą pod wzdęte łapy samochodów.

    Rozdział pierwszy

    (ciąg dalszy)

    Sadowiąc się w kabinie Amerykanie zauważyli, że miejsce Rosjanina, który wysiadł w Aktiubińsku, zajął cywil w koszuli z rozpiętym kołnierzykiem.

    Lotnik spytał, czy nie chcą przejechać się „powietrznym samochodem"? Zgodzili się, chociaż żaden z nich dobrze nie wiedział, co to jest.

    Samolot wzbił się i jakiś czas leciał na normalnej wysokości, potem zaczął szybko opadać. Clark pomyślał, że zepsuł się silnik i będą musieli przymusowo lądować w stepie. Samolot prawie dotykał ziemi, ale nie siadał. W dole, na poziomie kół samolotu, biegły gęste jak częstokół słupy telegraficzne. Nagle tor kolejowy skręcił w lewo i znikł.

    Samolot mknął nad stepem. Z rzadka spotykane stada wielbłądów galopowały na oślep ogłuszone hukiem silnika. Na widok sunącego nad ziemią samolotu pastuch w futrzanej stożkowatej czapie rzucił się do panicznej ucieczki. Gdy olbrzymi cień machiny doganiał go, padł na ziemię.

    Step gwałtownie uciekał w tył, jak morze podczas odpływu. Clarkowi zdawało się, że pędzi po nim wyścigowym samochodem z szybkością dwustu kilometrów na godzinę. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego lotnik nazwał ten koszący lot „samochodem powietrznym".

    Z rozpędu nadleciał nad małe miasteczko, które rozpostarło po stepie płaskie domki podobne do cegiełek kiziaku. W miasteczku był wiec. Na placu — ciżba wozów zaprzężonych w wielbłądy i gęsty tłum ludzi w futrzanych spiczastych czapkach. Na widok nadciągającej machiny wielbłądy poniosły. Z głowami odrzuconymi w tył na długiej wygiętej szyi przebierały w zapamiętaniu nogami, niczym czworonogie strusie. Strach jednym tchnieniem zmiótł tłum z placu.

    Znowu chlusnął step i w jego odpływie znikło miasto, jak nagle wynurzająca się wysepka zalana nadbiegającymi zielonymi falami. Potem i te fale odpłynęły; ziemia przekształciła się w jednolitą piaszczystą mieliznę.

    Po dwóch i pół godzinach zwariowanej jazdy wylądowali w białym kręgu lotniska.

    Tu mieli przenocować. Przyszedł lotnik. Wysłuchawszy entuzjastycznych okrzyków Clarka i Murry’ego, powiedział żartobliwie, że zgodnie z prawem należałoby go oddać pod sąd za naruszenie wszystkich zasad lotu. Ale pasażerowie świadczyliby w jego obronie, gdyż koszący lot pozwolił uniknąć kołysania, które na tym odcinku bywa szczególnie przykre.


    Czełkar pozostał w pamięci Clarka jako mętne, niesamowite jezioro o białych brzegach, podobne do galarety w porcelanowym talerzu.

    Za Czełkarem popłynęła drobno sfalowana piaszczysta równina, wzburzona tu i ówdzie niewielkimi pagórkami. Były to te właśnie lotne piaski — barchany — które zasypują całe karawany i osiedla. Kiedy zaczyna dąć huragan, kędzierzawe piaski nagle zrywają się z miejsca i pędzą na oślep, jak stado oszalałych baranów. Clark wyobraził sobie alarmowy dźwięk dzwonków uwiązanych do szyi galopujących w panice wielbłądów, rudy obłok kurzu, nadciągający z szybkością stepowego pożaru, suchy złowieszczy szelest biegnącego stada i spłoszone jurty, zwinięte jak namioty, uciekające w pustynię na cienkich nogach wielbłądzich.

    Po godzinie samolot leciał nad martwą gładką posadzką z niebieskiej majoliki. Było to Morze Aralskie. Otaczająca je pustynia chłeptała długimi językami piaszczystych mierzei niebieską wodę. Morze w swym bezruchu wydawało się nierealne. Przypominało Clarkowi polerowane metalowe płytki, łudząco podobne do rozlanego atramentu.

    Woda ciągnęła się na południe do samego widnokręgu, niebieska i nienaturalna. Niby wyrzucone na brzeg meduzy, wolno rozpływały się w słońcu i piasku niebieskie zatoki oddzielone od morza piaszczystym przesmykiem. Znowu biały wojłok piasków nieskończony i nudny jak opera. W szczelny korek pustyni zamykający całą Azję upartym świdrem wkręca się żmijowata Syr-Daria.

    Po jeszcze dwóch etapach samolot około południa zaczął się zbliżać do celu. Niby zielona wyspa wśród żółtego oceanu pustyni wynurzyła się na widnokręgu oaza taszkiencka. Oko, znużone jednostajną żółcizną, zapamiętało zielone kwadraty ogrodów, obramowane wąską taśmą aryków, jak powtarzający się deseń wspaniałego wschodniego chałatu. Clark odłożył książkę i z ulgą patrzał w okno. Miasto leżało na zielonym suknie ogrodów jak nie dokończona partia domina.

    W kancelarii lotniska czekał na Amerykanów pracownik przedstawicielstwa rządu tadżyckiego, jako tako mówiący po angielsku. Otwarty samochód powiózł ich po miękko ubitym kurzu szerokich alei obramowanych szpalerami wysokich topól podobnych do cyprysów. U stóp topól wesoło, szemrały aryki. Uparte szpalery zieleni, towarzyszące każdej ulicy, i aryki, jak psy biegnące nieodstępnie z obydwu stron samochodu, przypominały, że całe miasto jest zbudowane na piasku, wydarte pustyni rękami wielu pokoleń. Poprzez skorupę rozpalonej jezdni dyszała pustynia obłokiem niezmordowanego kurzu. Kurz długą wstęgą ciągnął się za jadącymi z przeciwnej strony samochodami wiozącymi smagłych Azjatów z tekami wypchanymi jak walizy.

    Wolno posuwająca się arba odwijała z olbrzymich kół długi rękaw drogi. Na arbie beztrosko drzemał woźnica w pstrym chałacie. Siedział tam chyba tylko po to, by w porównaniu z nim jeszcze większe wydawały się sążniowe szprychy kół.

    Na skrzyżowaniu droga była zatarasowana. Ulicą wolno posuwała się karawana obładowanych wielbłądów. Karawana szła w pustynię przy tęsknym pobrzękiwaniu kołyszących się dzwonków. Każdy dzwonek miał swój odrębny dźwięk, a wszystkie razem zlewały się w jakiś niesamowity żałosny jazz. Ziemia pod nogami Clarka wciąż jeszcze się kołysała i całe miasto zdawało się kołysać niby olbrzymi juk na wielbłądzim garbie pustyni.

    Potem, za szeregiem topól, popłynęły domy że szkła i betonu, podobne do oranżerii. Za szklanymi ścianami zamiast palm zieleniały zwisające z sufitu klosze lamp i kołysały się kolorowe kwiaty na wzorzystych tiubetejkach ludzi pochylonych nad stołami.

    Clark pomyślał, że w tych cieplarnianych instytucjach, o nazwach niezrozumiałych jak szyfr: OSPS, KP/b/Uz, OGPU — kierujących ruchem wielbłądzich karawan, aryków — przy biurkach z rozpostartymi na nich mapami, opracowuje się strategiczne plany generalnego ataku na pustynię. I całe to miasto-oaza jest właśnie kwaterą główną wielomilionowej armii, oblegającej bezkresny przestwór morza piasków, zmuszając je do cofania się krok za krokiem w kierunku nieruchomego odmętu niebieskiej majoliki, by wreszcie zepchnąć do morza.

    Domy znikały i znowu się ukazywały. Wiele z nich nie wykluło się jeszcze z łupiny rusztowań. Oblężenie zanosiło się na długo i kwatera główna rozlokowała się, umacniała na zdobytych pozycjach według wszelkich zasad wojny pozycyjnej.

    Wieczorem, po odpoczynku w hotelu, uprzejmy pracownik przedstawicielstwa zawiózł Amerykanów, by obejrzeli stare miasto. Samochód zataczał pętle po zaułkach, wśród glinianych domów-szkatułek bez okien (okna wychodziły na podwórka).

    Właściwie trudno było mówić o mieście — była to makieta miasta, ulepiona z gliny przez pracowitych pradziadów architektury. Patrząc nań rozumiało się, dlaczego właśnie Azjaci, nie znający bardziej trwałego materiału od gliny, wymyślili legendę o bogu, który wylepił z gliny makietę człowieka.


    O świcie nadszedł samochód z lotniska. W małej kancelarii Amerykanie zastali już Rosjanina, który leciał z nimi od Aktiubińska.

    Przyszedł nowy lotnik, spojrzał do książki pokładowej i o coś zaczął się sprzeczać z kierownikiem. Potem zwrócił się do pasażerów, wskazał na Rosjanina, Murry’ego i Clarka i gestem kazał im iść za sobą. Podnieśli się wszyscy czterej. Lotnik wskazał Barkerowi na krzesło, dając tym do zrozumienia,

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1