Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Kapłanka miłości
Kapłanka miłości
Kapłanka miłości
Ebook276 pages3 hours

Kapłanka miłości

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Opowieść o życiu słynnej francuskiej kurtyzany Ninon de Lenclos. Historia kobiety znanej z urody, dowcipu i inteligencji, uwielbianej przez wielkie postacie XVII wieku m. in. Moliera czy Nicolasa Boileau.Autor opisuje losy de Lenclos, począwszy od młodości aż po późną starość, wplatając w nie subtelnie obraz Francji pod rządami Ludwika III i jego następcy, Ludwika IV.-
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateOct 5, 2018
ISBN9788711676776
Kapłanka miłości

Read more from Leo Belmont

Related to Kapłanka miłości

Related ebooks

Reviews for Kapłanka miłości

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Kapłanka miłości - Leo Belmont

    Nazywam się Anna de Lenclos. Urodziłam się w r. 1612 w Paryżu. Jak przez mgłę wspominam swoje dzieciństwo w małym domku dzielnicy Nôtre Dame. Mój ojciec, poczciwy szlachcic z Touraine i żołnierz duchem i ciałem, spędził żywot w bojach. Awanturnik z zamiłowania, rzucał się w tysiące niebezpieczeństw i gotów był służyć szablą pierwszej lepszej szalonej głowie z ówczesnych magnatów, dzierżących najemne wojska. Dobroduszny i radosny swoim śmiechem zarażał towarzyszy broni. Wśród ustawicznych wojen swojej epoki, przebywając stałe w obozach, pod murami miast obleganych i w polu, to w Langwedocji, to przy La Rochelle, to w Piemoncie — miał niewiele czasu, aby nas odwiedzać. Z rozrzewnieniem wspominam te gorąco wyczekiwane jego odwiedziny, podczas których obsypywana byłam przezeń pieszczotami i czekoladkami, tańczyłam na jego kolanach, jak na koniku, śpiewałam i słyszałam z jego ust zwrócone ku mnie słodkie imię: „Ninon!" Jego krótki pobyt był zawsze przeniknięciem słonecznego promienia w chmurne życie, jakie wiodłyśmy obie — ja i matka.

    Pani Lenclos pochodziła ze znanej w Orleanie rodziny Abra de Raconis. Ojciec poślubił ją ze względów stanowych, nie z miłości. W tego rodzaju małżeństwach zawsze jedno jest ofiarą; rola ta z winy ojca przypadła mej matce, która, spostrzegłszy chłód męża, starała się swój żal zagłuszyć przesadną pobożnością. Trzy razy dziennie chodziła na mszę do katedralnego kościoła; odmawiała dziesięć razy koronki; zniewalała mnie do udziału w tych pobożnych praktykach niewątpliwie w zasadzie budujących, ale dziecko w moim wieku napełniających nudą. Wynik starań był odwrotny, albowiem odwrócił mnie od zainteresowania się sprawami religii. Bywałam w życiu pobożna tylko przez kaprys, a kaprysy moje nigdy nie były długotrwałe.

    Moim podręcznikiem przy nauce czytania był traktat św. Franciszka Salezego, a ćwiczenia pisemne były westchnieniami modlitewnymi. Po półrocznej nauce napisałam do ojca, bawiącego wówczas w obozie pod Tours, list następującej treści:

    Wielce Szanowny Ojczulku!

    Mam jedenaście lat, jestem zdrowa i mocna. Ale na pewno rozchoruję się, jeżeli będę zmuszona nadal co ranka uczęszczać trzy razy na mszę, odprawianą przez podagrycznego kapłana, który zużywa 12 minut na przejście ód listów apostolskich do ewangelii, przy czym my, dzieci, musimy wstawać za każdym jego przyklęknięciem. Wszystko to, włącznie z późnymi powrotami na śniadanie skutkiem jego powolnych ruchów, wcale mnie nie bawi. Ze względu na zdrowie swojej córki musisz temu rychło położyć kres. Ojcze! Ale jak?… Nic prostszego! Wyobraź sobie, że niebo zamiast mnie dało Ci chłopca. Wtedy musiałabym być wychowywana nie przez matkę, lecz przez Ciebie, i już dziś władałabym bronią i jeździłabym konno, co przypadłoby mi bardziej do smaku, niż to wieczne przesuwanie paciorków przy Ave, Pater i Credo. Słowem, ten list oświadcza Ci krótko, że nie chcę być dziewczyną. Miej tedy na względzie mój zamiar zostania chłopcem i pomyśl nad tym, jak masz mi dać najprędzej wychowanie odpowiednie do mojej nowej płci.

    Pełna poważania dla Ciebie

    Twoja mała Ninon

    W tydzień po wysłaniu przeze mnie w tajemnicy tego wspaniałego listu, pan de Lenclos przybył do nas, objął mnie radośnie i zawołał: „Zwiąż prędzej swoje manatki. Zabieram cię do Tours".

    Moja matka krzyczała, płakała, przytaczała tysiące rozsądnych argumentów, powoływała się nawet na stos Joanny d’Arc, aby dowieść mi, że moje miejsce jest przy niej. Ale wbrew wszystkiemu jeszcze tego wieczora opuściłam tonącą we łzach biedną kobietę i rącze konie pocztowe uniosły mnie wraz z ojcem w wymarzoną podróż.

    — Więc stanowczo zamierzasz być mężczyzną? — pytał.

    — Stanowczo, ojcze!

    — Uznajesz to za możliwe?

    — Jeśli ty się zgodzisz…

    — Ba! naturalnie… Ale musiałabyś zdjąć kieckę…

    — Zdejmę!

    — I włożyć spodnie i kaftan.

    — Włożę!

    — Ach, ty głupiutka! — śmiał się.

    — Tato! Biorę tę rzecz poważnie.

    — Widzę. To mi wystarcza, mała. Daję słowo honoru, odtąd jesteś chłopakiem! A gdybyś zechciała znów stać się dziewczyną, będziesz miała do czynienia ze mną!

    Był w siódmym niebie, bawił się wybornie.

    W Tours najlepszy krawiec postawił siedmiu pomocników na nogi, abym nazajutrz po obudzeniu się już miała kostium wytwornego szlachcica. Nie brakło niczego — ani kapelusza filcowego z pióropuszem, ani szarawarów, satynowego kaftana, płaszcza z jedwabiu, ani wreszcie szabli. Z początku moje pięty kłóciły się z szablą, ale po kilku uwagach ojcowskich nauczyłam się nosić ją jak należy.

    Oficerowie regimentu pana de Lenclos nie szczędzili mi pochwał z powodu mojej pięknej postawy. Uważałam się szczerze za mężczyznę i postępowałam odpowiednio. Ojciec zabierał mnie na parady. Nauczyłam się fechtunku i jazdy konnej. Współzawodniczyłam z mężczyznami w klęciu i wyzwiskach. Żywością i niepohamowaniem zdobyłam miano „wcielonego diablątką". Pragnęłam, aby to moje koszarowe życie dłużyło się bez końca. Niestety! Hugenoci powstali przeciw królowi i pułk ojcowski otrzymał rozkaz wyruszenia w pole. Pan de Lenclos oświadczył mi, że nie może mnie zabrać ze sobą w bój. Rozpłakałam się.

    — Więc mam znowu zostać dziewczyną?! Powrócić na msze do katedry?!

    — Nie! Pociesz się, dziecko. Jutro zawiozę cię do siostry, baronowej de Montaigu, która w Loches posiada zamek na brzegu Indry. Jest bezdzietna; rada będzie cię poznać, bo jesteś jej spadkobierczynią. Zostaniesz u niej do końca wojny. Kiedy rozgromimy tych błaznów, hugenotów, wrócę po ciebie.

    Nazajutrz już w różowym humorze jechałam przez piękną aleję, wśród wspaniałych kasztanów, na końcu której spostrzegłam skromny, ale świadczący o dobrobycie i wygodach zameczek. Wyszła nam na spotkanie dama o miłej powierzchowności, mogąca liczyć około czterdzieści pięć lat. Objęła ojca i obsypała mnie pocałunkami. Była to moja ciotka. Wdowa od lat piętnastu pocieszyła się dawno po stracie męża. Uśmiechała się tak, jak mój ojciec. Po godzinie znajomości byłyśmy już przyjaciółkami.

    Wiedząc o moim kaprysie, potrafiła go uszanować, nazywając mnie z poważną miną swoim „drogim i ślicznym bratankiem". Jako takiego przedstawiła mnie młodemu księciu de Marsillac, którego matka, księżna Larochefoucauld a przyjaciółka baronowej, przysyłała co roku na czas letnich ferii do zamku nad Indrą.

    Franciszek Larochefoucaulda książę de Marsillac, wychowanek kolegium jezuickiego w Laflèche, był ode mnie o rok starszy. Z twarzy jego tchnęła nieśmiałość i serdeczna miękość, które byłyby odpowiedniejsze na moim obliczu. Kosztowało mnie to nieco trudu, zanim skłoniłam go, aby bawił się ze mną.

    Wiedziałam, że ćwiczył się nieco w fechtunku, i udałam, że wątpię w jego umiejętności w tej sztuce. Urażony pobiegł po swoją szpadę.

    I odtąd biliśmy się na szpady od rana do wieczora w salonie, korytarzach, wszędzie, a tak bezustannie, że moja ciotka i matka Franciszka, zmęczone ustawicznym szczękiem, od którego pękały im głowy, musiały uciec się do surowego zakazu, aby położyć kres tej bijatyce.

    Ciotka z każdym dniem była mniej zachwycona z powodu metamorfozy, która tak bawiła mego ojca. Ten — mówiąc nawiasem — nazajutrz po przywiezieniu mnie odjechał do pułku. Porzuciwszy fechtunek, uprawiałam inne zajęcia również nieodpowiednie dla mojej płci. Wdzierałam się na drzewa po pisklęta z gniazd, sama puszczałam się łodzią na jezioro, szłam strzelać do saren w lesie, wziąwszy potajemnie gwintówkę gajowego.

    Pewnego dnia zamknięto mnie wraz z małym księciem w bibliotece za karę. Nie pomogły nasze obietnice, iż zaprzestaniemy figlów. Nigdy słońce nie wydało się nam jaśniejsze, a książki nudniejszymi. Wabił nas pogodny dzień i zielony ogród. Zmierzyłam wysokość okna pierwszego piętra nad ziemią. Wynosiła 15—18 stóp. „Wyskoczymy! — rzekłam do Marsillaca. Lękał się, że złamiemy kark. Stanęłam na parapecie i pociągnęłam go za sobą. Upadek był straszliwy. Na szczęście, upadliśmy na trawnik, co zapobiegło fatalnym skutkom. Ochłonąwszy, zawołałam: „Żyjemy! A więc żywo… nogi za pas! Inaczej chwycą nas i znowu uwiężą.

    Nie wiem, ile zadeptaliśmy wówczas pięknych klombów, obierając najkrótszą drogę. Marsillac szedł za mną. Jak dwie szybkobieżne gazele przemknęliśmy obok domku ogrodnika. Nie zauważeni, znaleźliśmy się wnet za bramą parkową.

    — Dokąd teraz? — spytałam towarzysza.

    — Wszędzie, dokąd zechcesz — odparł.

    — Więc do Tours!

    — Zgoda. Ale co tam będziemy robili?

    — Na honor! Będziemy walczyli w armii królewskiej.

    — Ależ… jesteśmy zbyt młodzi.

    — Co?! Masz dwanaście lat, ja — jedenaście. Władamy szablą. Czego więcej trzeba?

    — Do Tours jest jednak 9 mil drogi. A mnie już nogi bolą.

    — W pierwszej napotkanej wsi weźmiemy powóz.

    — Ba! A czym zapłacimy? Mam tylko talara.

    — A ja złoto!

    Pokazałam dwa luidory, pozostawione mi przez ojca na wyjezdnym. Marsillac nie miał już nic do nadmienienia. Luidor oznaczał wolność i jej rozkosze. Księcia już nie bolały nogi. Nie zastanowiwszy się nad tym, że nasza swawola zmartwi baronową i mamę Larochefoucauld, z rozkoszą zagłębiliśmy się w gąszcz lasu, nie dbając o cierniste krzaki, które drapały nam twarze i rozdzierały szaty. Byle najdalej od zamku, aby sparaliżować pogoń. Była noc, gdy wyszliśmy z leśnej gęstwy na drogę.

    Wokół nas była pustka i cisza. Nigdzie śladów człowieka. Marsillac gwizdał. Czułam, że dodaje sobie odwagi. Mnie również ogarnął lęk. Drzewa sprawiały wrażenie olbrzymów, gałęzie zdawały się ich rozpostartymi rękami, aby mnie porwać. Gdzieś w zmierzchu zamajaczył cień skały. Szepnęłam z trwogą:

    — Zdaje się, że wilk zagradza nam drogę.

    — To prędzej lew! — odparł z powagą mój towarzysz.

    To mnie rozśmieszyło. Lęk przeszedł. A kiedy Marsillac westchnął: „Jak wygodnie i bezpiecznie byłoby siedzieć teraz w fotelu w salonie — zgromiłam go surowo: „Wstydź się! Jesteś tchórzem… i nie rozumiesz rozkoszy wolności.

    Zawstydził się. Szliśmy dalej, udając przed sobą odwagę i wesołość, choć oczekiwaliśmy w każdej chwili napadu wilków lub bandytów. Naraz serca zabiły nam radośniej. Ujrzeliśmy w dali światełko. Zwiastowało ono zagrodę włościańską. Przyspieszyliśmy kroku i znaleźliśmy się wkrótce przed wrotami jakiejś chatki. Ale radość ustąpiła przerażeniu. Wpadły na nas z wyciem dwa buldogi. Za chwilę, przewróceni natarciem, leżeliśmy oboje w błocie.

    Nie wiem, co by się stało, gdyby jakiś męski głos nie odwołał psów. Na progu chaty stał wieśniak. W pierwszej chwili wziął nas za włóczęgów i zgromił ostro. Nasze umorusane twarze i podarta odzież nie świadczyły o nas dobrze. Ale niebawem zrozumiał swój błąd i zaprosił nas do domowego ogniska.

    — Zajmij się, Żaklino, tymi paniczykami! — wołał do żony. — Nasze psy poturbowały te biedactwa. Przede wszystkim trzeba je przebrać.

    Stara poczciwa kobieta, na zlecenie męża, dała nam w zamian za naszą zniszczoną odzież ubrania syna, który — jak nas poinformowano — został zabity na wojnie rok temu.

    — Oto nauka dla was — mruczał stary — aby nie opuszczać domu rodziców i nie wyrywać się do awantur wojennych.

    — Wasz syn umarł na polu chwały, a król potrzebuje żołnierzy! — przerwałam. — Dajcie nam lepiej jeść, bo umieramy z głodu.

    Zaproszono nas do stołu i uraczono wyborną sarniną. Nasyciwszy się, wpadłam w zapał wojenny i opowiadałam, jak to zamierzamy wygarbować skórę Hiszpanom. Stara Żaklina załamała ręce: „Co też takie dzieciaki mogą napleść, zlituj się Boże!"

    — Dzieciaki?!… Masz szczęście, pani Żaklino — zawołałam — że nie nosisz brody. Inaczej wypadłoby ci odpowiedzieć za takie słowa!

    — No, no! Nie gniewaj się, młodzieńcze! — odparła dobrotliwie stara. — Lepiej pomyślmy o tym, jak was umieszczę na noc, abyście się wygodnie przespali.

    Stary gdzieś się zawieruszył, a pani Żaklina zajęła się słaniem łóżek.

    — Mam dwa łóżka. Jedno wam odstąpię. A sama prześpię się przy moim starym.

    Rumieniec wstydu wystąpił mi na twarz. Dopiero teraz oceniłam wyniki mojej żądzy przygód — naraziłam swoją niewinność na niebezpieczeństwo. Zawstydzona uczyniłam propozycję, która wbrew mojej dobrej woli zabrzmiała jak bezwstyd.

    — Wolałbym podzielić łoże z panią!

    — Co takiego? — oburzyła się Żaklina. — Nie jestem jeszcze taka stara. Cóż by mąż mój powiedział na to?

    Marsillac śmiał się.

    — No, to proszę o inny pokój! — rzekłam.

    — Ależ mamy tylko jeden pokoik. Nie kapryś, młodzieńcze, i rozbieraj się. Pora spać!

    — Zapłaćmy za wieczerzę i udajmy się w dalszą drogę do Tours — zwróciłam się do Marsillaca.

    — Ani myślę! — zawołał. — To szaleństwo! Jestem zmęczony. Kładę się spać. A i tobie radzę uczynić to samo.

    Za chwilę leżał w łóżku.

    — O, co za miękkie posłanie! — rozkoszował się. — No kładź się przy mnie. Jutro czekają nas wielkie trudy podróżne. Musimy się wyspać.

    Pojmowałam, że dalszy opór może zdradzić moją tajemnicę. Szybko i dyskretnie rozebrałam się i zawinęłam w kołdrę, zajmując miejsce przy Marsillacu.

    A zaraz potem dało się słyszeć szczekanie psów — następnie zaś słowa gospodarza, zapraszającego kogoś do wnętrza: „Tutaj! tutaj!"… Nim zdołałam zastanowić się nad tym, jakich to gości sprowadził nam gospodarz, czyjeś ręce odsłoniły firanki alkowy i zabrzmiał mi nad uchem oburzony głos ciotki:

    — Fe! Potworna dziewczyno! Śpisz z chłopcem?!


    Wraz z ciotką przybyła pani de Larochefoucauld i służba. Tej ostatniej, która chichotała zbyt głośno z powodu zabawnej sytuacji, w której nas zastano, zgorszone damy poleciły wyjść. Ciotka wyciągnęła mnie z łóżka. To samo uczyniła z synem matka Marsillaca. Cała ta eskapada miała żałosny wynik. Ciotka rozwinęła pakiet, przyniesiony przez służbę, i odezwała się surowo:

    — Nie sądź, że będę znosiła dłużej twoje błazeństwa. Masz tu odzież, która przystoi twojej płci. Ubierz się żywo!

    Miałam łzy w oczach. Marsillac nachylił się ku mnie:

    — Więc ty byłaś dziewczyną?! Czemuś mi tego nie powiedziała?

    — Wyszło mi to z pamięci! — zaniosłam się od płaczu.

    — Uspokój się! Będę cię kochał teraz tysiąc razy bardziej! — zawołał Marsillac.

    Obie panie spojrzały po sobie.

    — Ależ to są jeszcze dzieciaki — rzekła pani de Larochefoucauld. — Nie było się o co niepokoić.

    Przed chatą oczekiwała karoca, otoczona przez hajduków, trzymających zapalone pochodnie. Jak dowiedziałam się później, była to wyprawa, urządzona przez ciotkę po spostrzeżeniu naszej ucieczki. Wieśniak, który dał nam gościnę, był gajowym ciotki i sprowadził pościg na właściwą drogę.

    Wsiadłam do karocy milcząca i bezwolna. Wszystkie moje marzenia były zdruzgotane doszczętnie. Myślałam z przerażeniem o swoim przyszłym losie. W sukniach niewieścich czułam się jak lis schwytany w zastawione sidła. Ale Marsillac zdawał się być zadowolony z całego obrotu rzeczy. Wyczuwałam, jadąc naprzeciw niego w karecie z ciotką i jego matką, że kolana jego od czasu do czasu pieszczotliwie tuliły się do moich…

    Przy wysiadaniu zdołał mi szepnąć: „Kocham cię! Jesteś piękna jak anioł!" Przy tych słowach serce zabiło mi osobliwie. Znalazłszy się w swojej sypialni, przejrzałam się w lustrze. Potwierdziło ono opinię Marsillaca o mnie. Obudził się we mnie nagle instynkt kobiecości. Sny o życiu żołnierskim pierzchły. Przez całą noc marzyły mi się piękne suknie i wstążki. Natura mściła się, biorąc powrotnie panowanie nad moją płcią.

    Nazajutrz rano przez otwarte okno mego pokoju wpadł bukiet. Wyjrzałam na ogród. Był to Marsillac. Przesłał mi całusa ręką i zniknął. Drżącą dłonią podniosłam kwiaty. Znalazłam wśród nich karteczkę, która zapraszała mnie na schadżkę przy żywopłocie podczas poobiedniej drzemki ciotki i pani Montaigu.

    Ogarnęły mnie radość i przestrach. Wiedziałam, że nie uchodzi przyjmować zaproszeń na schadzkę, ale za nic w świecie nie mogłabym się jej wyrzec. Z jaką niecierpliwością oczekiwałam nadejścia umówionej godziny. Aby nie wzbudzić podejrzeń, starałam się tego dnia być najpokorniejszą siostrzenicą. Zapewniłam ciotkę, że wywietrzały mi już z głowy dawne głupstwa i że wstydzę się, iż tak długo grałam rolę chłopca. Była niezmiernie z tego rada.

    — Zauważyłaś pewnie — rzekła — że w nowych szatach jesteś piękna jak amorek. Nieprawdaż, margrabino?

    Pani Larochefoucauld kiwnęła głową. Marsillac miał minę pełną powagi i tylko ukradkiem spoglądał na mnie. Ja również nie zdradzałam niczym wzruszenia. Nie wiem, kiedy zdobyłam sztukę niewieściej obłudy. Oboje czekaliśmy chwili, gdy nasze opiekunki zdrzemną się po obiedzie. Marsillac wymknął się pierwszy z domu…

    Przy spotkaniu długo nie mogliśmy przemówić do siebie słowa. Młody książę pierwszy przerwał milczenie:

    — O, jakże ciebie kocham! Więc naprawdę jesteś dziewczyną? Pozwól, że ci się przyjrzę, że poznam cię na nowo. Ach! To nie sen… to cudowna prawda!

    Obsypał pocałunkami moje ręce, oczy, czoło. Drżąc, odpowiadałam na jego pocałunki. Wreszcie wyrwałam się z jego uścisków.

    — Lękam się, że ciocia i twoja mama obudzą się…

    — Cóż z tego? — odparł. — Gdyby mi chciano ciebie zabrać to… odbiję cię ze szpadą w ręku!

    — Przerażasz mnie, Franciszku!

    — Czemu tak drżysz?

    — Wstydzę się… Czynimy źle…

    — Nieprawda! Dobrze!

    — Gdy się czyni dobrze, nie trzeba się kryć. A my…

    — Ach! Klnę się, że będziesz moją żoną.

    — Ale kiedy?

    — Choćby zaraz… Uciekaj ze mną… Poszukamy księdza…

    — Ksiądz nie da nam ślubu. Jesteśmy za młodzi…

    — Do licha! Nie byliśmy za młodzi na żołnierzy.

    — To co innego. Prawą kościelne są niezłomne.

    — Więc co poczniemy, nieszczęśliwi?

    — Marsillac! Będziemy czekali cierpliwie i tymczasem nie będziemy się całowali. Pocałunek jest dozwolony dopiero po ślubie.

    — Kto ci powiedział takie głupstwo?!

    — Jeanetta, pokojówka baronowej powiedziała to ogrodnikowi Marcelemu, gdy ją całował tak jak ty mnie…

    — A on co na to?

    — Śmiał się i całował ją dalej.

    — A widzisz!

    — Lecz on nie miał słuszności. Chcesz?… Zapytamy spowiednika mojej cioci.

    Na te słowa padł na ławkę i zalał się łzami.

    — Jezu! Co ci jest? — pytałam z trwogą.

    — Czy to ja jestem winien temu, że zmieniłaś się w dziewczynę? Że jesteśmy za młodzi? Jeżeli nie pozwolisz, abym cię całował, wracam do siebie i przebiję się szpadą.

    — Na Boga!… Nie chcę, abyś umierał. Całuj mnie, całuj…

    Pokój był zawarty. Powróciliśmy do domu po wielu pocałunkach. Na szczęście nasze panie jeszcze spały…

    Tak zaczęła się moja pierwsza miłość. Owe dni, spędzone na zamku Loches, były najszczęśliwszymi w moim życiu. Nasze pocałunki były czyste jak nasze dziecięce dusze. Spotykaliśmy się co dnia na miejscu pierwszej schadzki dla tych niewinnych pieszczot i błogich snów. Ostatni miesiąc wakacyjny był rajskim miesiącem dla nas obojga.

    Ale oto zaczęto mówić o wyjeździe Marsillacą. I łzy zastąpiły radość.

    — Ninon! Co pocznę z dala od ciebie?

    — A ja? O, Marsillac! Czeka mnie gorzkie życie.

    — Nie zapomnisz mnie, Ninon?

    — Nigdy!

    — Ach! Daj mi pamiątkę, którą mógłbym przycisnąć do ust. Kosmyk twoich włosów.

    — Utnij sobie sam, Marsillac.

    Podałam mu złote nożyczki, dar baronowej. Oboje łkaliśmy. Uchylił mego kapturka i ściął ze skroni włosy tak obficie, że bodaj wyłysiałam w tym miejscu. Jemu zdawało się, że posiadł bogactwa całego świata.

    Kolegium jezuickie nastawało na obecność uczniów przy wznowieniu zajęć. Rozłąka musiała nastąpić. Wylewaliśmy oboje gorzkie łzy przy pożegananiu. Matka Marsillaca i moja ciotka przypisały to uczuciu przyjaźni. Odprowadziłam kochanego spojrzeniami rozdzierającej tęsknoty, dopóki uwożący go wraz z matką pojazd nie zniknął na zakręcie alei. W uszach brzmiała mi, jako jedyna osłoda smutku, rzucona szeptem przy pożegnaniu obietnica:

    — Będziemy korespondowali… Znalazłem sposób…

    Niedługo łamałam sobie głowę nad tym, jaki to był sposób. Bo rychło potem przywiozła mi list od Marsillaca pokojówka baronowej, Jeanetta, oświadczając, że mogę z całym zaufaniem przesyłać przez nią odpowiedzi. Skorzystałam z tego skwapliwie.

    Monotonię mego życia na zamku w Loches przerwał niespodziewanie przyjazd mego ojca. Ranny dość poważńie w walce z hugenotami, otrzymał urlop i zjechał w gościnę do siostry. Zdziwił się, zastawszy mnie w niewieścich szatach. Ale pogodził się z tym szybko. Wysłuchawszy opowieści ciotki o moich figlach w roli chłopca, śmiał się do rozpuku i oświadczył: „Gdyby wytrzymała w tej roli do lat osiemnastu, wyrosłaby z niej śliczniutka herod-baba!"

    Nie mogąc nalegać na to, abym wiodła żywot sprzeczny z moją płcią,

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1