Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Diablica
Diablica
Diablica
Ebook434 pages5 hours

Diablica

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Powieść, która powstała na orginalnym podłożu, nie goni za efaktami mającymi na celu jedynie sensację i rozrywkę czytelnika. Jest ona rozwiązaniem misternie trudnej zagadki psychologicznej."Zatrzymała się na środku sali. Z jej białych ramion, niby z marmuru toczonych, opadła tunika grecka. Obnażyły się okrągłe piersi, wznoszące się szybko upojeniem tanecznym. Oczy jej, podniesione w górę, biegły w jakowąś dal niezmierną. Nie widziała zachwyconych oczu dokoła. Nie słyszała szmeru podziwu. Goniła jeszcze słuchem dźwięki klawiszy, po których biegły wprawne ręce Andrzeja... Naraz stała się rzecz dziwna. Ukląkł przed nią z modlitewnie złożonymi rękoma młody malarz. Rumieniec gorący wybił mu na twarz. Jakby w ekstazie wołał:- Nigdy piekniejsze stopy nie dotykały ziemi! Jesteś wcieleniem wszystkich marzeń poetów. Za twój jeden uśmiech człowiek na śmierć się waży. Twój taniec jest mową. Opowiada o czarach, których nie wyda słowo, ani pędzel. Szczęśliwym jest ten, który widzi cię w tańcu...Słowa płynęły z jego ust, jak hymn modlitewny. Splatały się w harmonię dźwięków, w improwizację duszy szcytnej, poruszonej do głębi..."-
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateOct 30, 2018
ISBN9788711676813
Diablica

Read more from Leo Belmont

Related to Diablica

Related ebooks

Reviews for Diablica

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Diablica - Leo Belmont

    Przedmowa autora

    Powieść „Diablica" nie jest zwykłym romansem kryminalnym, goniącym za efektami, mającymi na celu jedynie sensację i rozrywkę czytelnika.

    Jest ona rozwiązaniem niezmiernie trudnej zagadki psychologicznej, rozwiązaniem, roszczącym prawo do ścisłości niemal matematycznej.

    Nader oryginalnym jest podłoże, na którym powstała.

    W roku 1913 bawiłem przez tydzień u znajomego w pewnym sanatorium dla nerwowo chorych pod Wiedniem. Po obiedzie spędzałem parę godzin w kółku ludzi, należących przeważnie do sfer artystycznych, na wielkiej oszklonej werandzie, na której przy czarnej kawie prowadziliśmy rozmowy o zagadkach duszy ludzkiej. Rej wodził w rozmowie młody powieściopisarz S., któremu już wówczas wróżono wielką sławę w świecie literackim na mocy kilku romansów, które sprawiły silne wrażenie w szerokich kołach czytelników. Uderzał on nas wszystkich niezwykłą intuicją, umiejętnością określania po krótkim wejrzeniu charakteru człowieka, a nawet odgadnięciem przedziwnym jego losów. Wyglądało to na jakiś dar nadnaturalny, któremu mimo woli oddawaliśmy głęboki hołd.

    Z oszklonej werandy widywaliśmy nieraz nowo przybyłego do sanatorium chorego, który unikał towarzystwa, chmurny chodził po ścieżkach parku, czasami gestykulował mocno, mrucząc coś do siebie, to znowu zatrzymywał się przy fontannie i stał długo nieruchomy w zamyśleniu, wreszcie przysiadał na ławeczce, wyciągał wielki zwój papierów z kieszeni i coś notował z nerwowym pośpiechem.

    — Zgadnij pan, kto to jest? — zapytał ktoś powieściopisarza S.

    — Jest to człowiek, który podjął zadanie nad siły — odpowiedział S. po krótkim namyśle. Człowiek, który stracił cały świat z oczu, pogrążywszy się w dążeniu do jednego celu. Prokurator albo sędzia śledczy, lub też urzędnik policji kryminalnej. Jest bliski pomieszania zmysłów … Mózg jego nie wytrzyma naporu myśli. Widzę śmierć na jego twarzy …

    Obecny przy tym lekarz odezwał się z uśmiechem:

    — Co do diagnozy przyznać muszę, że odgadłeś pan zadziwiająco trafnie. Chory jest w istocie detektywem. Nazywa się Fryderyk Gerold. Z wyjaśnień, których udzielił mi skąpo, wiem tylko tyle, że powierzono mu zbadanie pewnej tajemniczej zbrodni — niezmiernie oryginalnej — i że na tym tle zachwianą została jego równowaga duchowa. Stał się monomanem. I tu jeszcze pracuje wciąż nad tą sprawą, którą władze śledcze, jako nierozwikłaną, odłożyły do archiwów. Ale co do prognozy, sądzę, że omyliłeś się pan.

    Bo młodzieniec ten ma krzepki organizm. Jestem pewny, że po kilkumiesięcznym wypoczynku powróci zupełnie do zdrowia i będzie mógł na nowo jąć się pracy …

    Wszelako nazajutrz nie zauważyliśmy chorego na ławeczce u fontanny, gdzie zwykł przesiadywać. Sądziliśmy, że zaniechał wyjątkowo przechadzki w parku o stałej godzinie. Wtem zjawił się lekarz. Był blady i wzruszony. Podszedł wprost do S. Głos mu drżał, gdy rzekł:

    — Jestem zdumiony. Zgadłeś pan … pobiłeś moją wiedzę lekarską swoją intuicją … Fryderyk Gerold dziś w nocy zmarł nagle … Wylew krwi do mózgu … Fatalny rezultat natężonego myślenia …

    Zapanowała głucha cisza.

    Tegoż wieczoru doktor przyniósł nam wielki zwój rękopisów, noszących tytuł: „Protokóły Fryderyka Gerolda w sprawie zabójstwa Jerzego Winharda".

    Odczytywaliśmy je w kółku naszym przez całą noc. Byliśmy porwani tymi notatkami. Nie zdarzyło się nam czytać nic równie ciekawego z dziedziny psychologii kryminalnej. Chodziło o najniezwyklejszą w świecie sprawę. Rozumieliśmy, czemu mózg Fryderyka Gerolda, śledzącego ją i z obowiązku i z zamiłowania, ugiął się pod jej ciężarem. Rozprawialiśmy o tej sprawie aż do świtu.

    Zdania podzieliły się mocno. Niektórzy twierdzili, że cała ta sprawa była fantazją szaleńca. Jej źródło, jej perypetie wydawały się niemożliwością. Inni rzucali domysł, że detektyw po prostu tworzył powieść, z którą nie potrafił się uporać. Starał się zawikłać swoją fantastyczną sprawę w ten sposób, że ani on sam, ani tym bardziej nikt inny, nie był w stanie logicznie powiązać dziwacznych wypadków i zagadek, dla których nie istniało sensowne rozwiązanie.

    To ostatnie zdanie podzielał nawet przenikliwy S. I ostatecznie na tym poglądzie zatrzymało się nasze towarzystwo. Wszelako protokóły Gerolda uderzyły mocno moją wyobraźnię i obudziły we mnie ambitną myśl, z którą nie zdradziłem się przed obecnymi w obawie, że będę wyśmiany — iż ta na pozór nonsensowna sprawa, w której było tyle przedziwnie subtelnych rysów psychologicznych, tyle niezmiernie ciekawych scen, po głębszym przemyśleniu daje się rozwiązać w zgodzie z logiką.

    Poprosiłem lekarza, aby pozwolił mi przepisać protokóły Gerolda. Po powrocie do domu sporządziłem przekład ich z oryginału niemieckiego, opracowałem treściwie w stylu literackim, układając tym sposobem „Prolog — do którego stworzyłem w charakterze rozwiązania powieść „Diablicę.

    Czytelnicy mojego romansu mają tedy prawo osobiście doszukiwać się innych rozwiązań dla zagadkowej sprawy, której rozwiązanie stargało siły nieszczęśliwego Fryderyka Gerolda, i ocenić, czy to rozwiązanie, które stworzyła moja wyobraźnia, odpowiada bardziej wszystkim wymogom tego nad wyraz trudnego zadania, niż ich możliwe domysły w poszukiwaniu istotnego winowajcy zbrodni, spełnionej w Pąrk-Hotelu.

    Ponieważ pracowałem nad tym zadaniem sumiennie i w porywie szczerego natchnienia, mam prawo zastosować do mego utworu sąd własny: „se non e vero e ben trovato", — a jeżeli jest to zarozumiałość, powiem: „feci quod potui; faciant meliora potentes"a

    Leo Belmont

    Prolog

    O szczęście kobiety

    Rozdział I

    Najoryginalniejsza sprawa

    W biurze prywatnego detektywa Fryderyka Gerolda zjawił się pewnego dnia niezwykły gość.

    Gerołd, młodzieniec lat 24, który wypróbował już wiele zawodów, bez większego zresztą powodzenia, a mocno wierzył w swój dowcip, spryt i zdolność obserwacji, sądził, że natrafił wreszcie na zawód właściwy, na drogę do sławy i fortuny, ofiarując publiczności usługi swego biura, noszącego szumne miano „Błyskawica".

    Zdawało się, że właśnie tego klienta oczekiwał. Przynajmniej tak osądził, przypatrując się wedle swego zwyczaju przez okienko gabinetu znajdującemu się w poczekalni gościowi, który przerzucał machinalnie dzienniki, ale widocznie ich nie czytał, tonąc w głębokim zamyśleniu.

    Obcy musiałby wydać się ciekawym człowiekiem nawet mniej skłonnemu do badań obserwatorowi, niźli był nim Gerold. Był wysokiego wzrostu, mógł liczyć lat pięćdziesiąt. Wchodząc do salonu, pochylił się mocno, jakby starość lub choroba osłabiły jego organizm. Ale teraz, gdy siedział, przewracając niedbale dzienniki, oczy pod ściągniętymi brwiami utkwiwszy w próżnię, nie sprawiał wrażenia słabości. W śmiałej wyobraźni Fryderyka Gerolda kształtował się na jego widok obraz drapieżnego zwierza, gotowego do skoku. Najmocniej uderzało widza jego czoło — potężne, wydatne, panujące nad całym wyrazem twarzy. Była to niewątpliwie postać myśliciela. „Profesor matematyki" — zadecydował Gerold, przeczuwając, że p. Jerzy Winhard (takie było nazwisko gościa, wylitografowane na bilecie wizytowym), zjawił się doń w jakiejś sensacyjnej sprawie.

    Wyszedł doń, i zawarł z nim osobistą znajomość. O tej pierwszej rozmowie z Winhardem opowiadał Gerold później nieraz, barwiąc opowieść różnymi fantastycznymi szczegółami. Ale co do jednego punktu nie dopuszczał wątpliwości.

    Twierdził, że od pierwszej chwili, gdy padło na człowieka spojrzenie nieznajomego, zatracało się pod nim własną wolę. „Można było jeszcze myśleć, miało się jeszcze własny rozum, ale czynić musiało się to, czego on żądał" — tak usprawiedliwiał później swoją rolę w całej tej sprawie.

    Nadaremnie po pierwszym przedstawieniu, kryjąc się w cieniu, podczas gdy na gościa padało światło lampki elektrycznej (było to umyślne umiejscowienie klientów) starał się Gerold badać twarz nieznajomego podczas rozmowy. Ostro wyciągnięta twarz z głęboko osadzonymi oczyma nie zdradzała uczuć Winharda. Zdawało się, że nie wyraża ona ani bólu, ani przestrachu, ani niepokoju wewnętrznego. Gerold w gościu swoim stwierdził jedynie godną podziwu zdolność panowania nad sobą.

    — Potrzebuję pana — rzekł Winhard. — Musisz pan w najbliższym czasie całkowicie oddać się na moje usługi. Czy masz pan czas wolny?

    Chcąc podrożyć się nieco, Gerold powoływał się na trudność zastąpienia swojej osoby w biurze, po czym wymienił znaczniejszą sumę za każdy dzień swoich usług, niepokojąc się, że może przeholował. Ale gość niedbale machnął ręką:

    — Dobrze, zapłacę panu za tydzień z góry.

    A kiedy Winhard kładł przed nim stumarkowe bilety, detektyw upewnił się, że nadszedł epokowy wypadek w jego życiu. Nieznajomy przystąpił do wyłożenia treści swojej sprawy:

    — Obowiązkiem pańskim będzie tylko uporżądkować poszlaki, których panu dostarczę … Potrafisz to pan?

    Z całym zapałem zarozumienia młodości Gerold jął rozwodzić się nad swymi talentami.

    — O, nie znajdziesz pan w tej mierze nikogo bardziej powołanego ode mnie. Przyswoiłem sobie wszelkie wiadomości i talenty, jakich wymaga mój zawód. Chwytam nąjdrobniejsze szczegóły zbrodni na miejscu i wysnuwam z nich najlogiczniejsze wnioski. Posiadam dar charakteryzacji, zmieniający mnie do niepoznania. Mogę panu przedstawić moje fotografie, jako ulicznego handlarza, praczki, kominiarza, angielskiego lorda itd. Prócz tego znam sport — zajmowałem się atletyką — walką francuską, dżu-dżitsu — potrafię sobie dać radę z mocnym napastnikiem. Jeżeli chodzi o przytomność umysłu, orientuję się niezwykle szybko. Na koniec wiem o tym, że mój zawód wymaga w dzisiejszych warunkach pomocy nauki — i studiowałem wiele … To chyba wystarczy? …

    Winhard uśmiechnął się:

    — Mieszkam na pierwszym piętrze w Park-Hotelu. Zajmiesz pan pokój obok mnie i będziesz grał rolę mego służącego …

    — Ucharakteryzuję się wybornie …

    — O! to jest zgoła zbyteczne — odparł gość, obrzuciwszy spojrzeniem detektywa i powściągając ironiczny uśmiech. Proszę, działaj pan bez igraszek. Nie czyń nic ponad potrzebę. Sprawa jest poważna. I bez maski ujdziesz pan za służącego.

    Obracając w ręku banknoty, Gerold przełknął gorzką pigułkę. Zrzekając się z konieczności miłej dlań charakteryzacji, chciał przynajmniej rozważyć z mocodawcą swoim teorię przyszłego śledztwa; jął tedy rozwodzić się nad jej potrzebą i wyliczać różne rodzaje przestępstw, które odkrywa się tym lub owym systemem. Ale gość przerwał mu wyniośle potok wymowy i jednym ze swoich zwykłych spojrzeń zmusił go do milczenia:

    — Nie potrzebujesz pan nic odkrywać! Słyszałeś pan już — poszlaki ja sam panu dostarczę. A teorie możesz budować do woli i … zachowywać dla siebie. Nie przyszedłem tu, aby prowadzić z panem pouczające rozmowy. Zapakuj pan niezbędne rzeczy i … udaj się za mną.

    — Ależ wyjaśnienia … — jąkał detektyw, który czuł się w tej chwili bardzo nieszczęśliwym i gdyby nie nęciło go wysokie honorarium, byłby zrzekł się sprawy, którą dawano mu z takim lekceważeniem jego systemu i zdolności.

    — Wyjaśnienia?! Ach, te otrzymasz pan aż do zbytku. Wszakże angażuję pana po to, żebyś otrzymał wyjaśnienia.

    Młody detektyw odetchnął z ulgą. Jego dziwaczny gość ostatecznie godził się przerwać ten stan naprężonej ciekawości. Aby nie ominąć pomyślnej sposobności, Gerold szybko sięgnął po blok i ołówek.

    — Kiedy i gdzie dokonana została ta ohydna zbrodnia? Kto padł jej ofiarą?

    Winhard spoglądał chłodno na podnieconego śledczą gorączką młodzieńca i odparł sucho:

    — Ta ohydna zbrodnia jeszcze nie została dokonana.

    A widząc rozczarowanie Gerolda, dodał:

    — Ale nie lękaj się pan… ona będzie dokonana. Dziś, jutro, albo któregoś z dni następnych … O! to będzie sprawa bardzo zajmująca dla pana …

    Gerold teraz patrzył na gościa tak, jakby wątpił o zdrowiu jego zmysłów.

    — Ależ czemu nie zapobiec zbrodni, skoro wiadomo z góry?!… — wykrzyknął.

    — Dowiesz się pan o wszystkim we właściwym czasie — odparł tamten …

    — Lecz jaka zbrodnia? …

    — Mord!

    — U licha! Któż jest, tj. kto będzie zamordowany?

    — Ja! — odparł spokojnie Winhard. — Czy jest pan gotów? I powstał…

    To wszystko wyglądało na żart. Ale człowiek który powoływał Gerolda, z góry opłacając jego śledczą misję, nie wyglądał na takiego, który lubi żartować. Jego ton, cała postawa świadczyły o niezłomnej powadze.

    Detektyw w 10 minut był gotów. Z ręcznym sakwojażem znalazł się przy wyjściu i w ślad za swoim dziwacznym klientem szedł ku swemu przeznaczeniu …

    Wchodził w okres najbardziej wstrząsających i najciekawszych wrażeń swego życia.

    Rozdział II

    Na miejscu przyszłej zbrodni

    W charakterze służącego przyszedł Gerold do hotelu, w którym Winhard na pierwszym piętrze zajmował trzy wielkie pokoje z oknami, wychodzącymi na park.

    Tuż obok znajdował się mały pokoik dla prywatnego lokaja — przyszłe mieszkanie Gerolda.

    Młody detektyw, wysiadając z powozu i idąc śladem swego rzekomego pana, nie tracił ani chwili czasu; starał się być czujnym obserwatorem i z każdego szczegółu wyprowadzał wnioski.

    Z pełnego powagi respektu, z jakim milcząca służba hotelowa powitała Winharda, wniósł o wielkim jego bogactwie. Położenie hotelu i jego renoma świadczyły o tym również. Był to hotel, w którym bogacze stołeczni zwykli byli odpoczywać po kilka tygodni, korzystając z ciszy ustronia, nie zrzekając się przyjemności komfortu i bliskości miejsca swoich interesów i napawając się powietrzem wielkiego cienistego parku. Był to raczej azyl dla bardzo zamożnych, niż hotel dla przyjezdnych z daleka.

    O tym wiedział zresztą już dawniej. Ale co go zwłaszcza uderzyło, to spotkanie na samym wstępie do hotelu z p. Eugeniuszem Altritterem — na pozór drobiazg, ale taki, który wyrył się w obserwacyjnej pamięci detektywa, jako rzecz, mogąca mieć znaczenie w przyszłości.

    Oto na schodach pierwszego piętra stał jakiś człowiek źle ubrany, odbijający od kosztownego urządzenia hotelu zaniedbanym strojem i zakurzonym kapeluszem. Wsparty o balustradę spoglądał w dół na halę, w której siedzieli eleganccy panowie w cylindrach i snuli się cichymi krokami zwinni lokaje. Gerold ocenił ze sposobu zachowania się tego człowieka, że był on tu gościem; jako dostawca hotelu, zjawiłby się z pewnością tylnymi schodami.

    Jego blada, źle ogolona, pomarszczona i chuda twarz wyryła się w pamięci detektywa. Jego niewypowiedzianie obojętne, znużone, wpółprzykryte powiekami oczy leniwie zwróciły się na wchodzących — ociężale podniosła się ręka do kapelusza i głucho zagrzmiał głos:

    — Dobry wieczór, panie Winhard!

    — Dobry wieczór, Altritter!

    Fryderyk Gerold zauważył sobie: Park-Hotel przyjmuje gościa podejrzanego charakteru i pan Winhard znajduje się z nim w stosunkach.


    Z danej mu przez Winharda godziny do zainstalowania się Gerold potrafił dobrze skorzystać.

    Udał się do portiera, aby wziąć odeń, jakoby na zlecenie swego pana, listę hotelowych gości.

    Z tą zdobyczą powracał do siebie powoli; powoli, bowiem nie zamierzał dosięgnąć zaraz swego pokoju. Jakkolwiek rozkład komnat hotelowych był jasny i główne schody znajdowały się tuż przed nim — udało mu się jednak zabłądzić. Szedł przez korytarz, który ciągnął się od przedsionka, minął drzwi czytelni i palarni i spodziewał się znaleźć tu boczne schody na pierwsze piętro.

    Ale miast oczekiwanych schodów natrafił tu na wielkie szklane drzwi, na których był napis: Sala koncertowa. Drzwi te były zamknięte.

    Młody detektyw powrócił rad ze siebie, iż zbadał, o ile to było możliwym, rozkład hotelu, nie zwracając niczyjej uwagi. Zaciekawiło go mocno, czy przez salę koncertową nie prowadzą drugie schody na pierwsze piętro. Byłby poprosił portiera o plan hotelu, ale nie miał po temu przyzwoistego pretekstu.

    Wszedłszy na pierwsze piętro, ciągnął dalej badania. Skonstatował, że szeroki, gruby dywan, zaściełający korytarz, na który wychodził szereg pokojów, niemal tłumił kroki i że elastyczna tkanina zaledwie na krótko zachowywała odcisk obcasów.

    Korytarz miał kształt kwadratu, obiegającego cały gmach. Szereg pokojów od strony wewnętrznej kwadratu widocznie posiadał okna, wychodzące na wielki dziedziniec. Gerold przypomniał sobie, że z westibulu wchodziło się do wielkiej kwadratowej sali jadalnej, nakrytej szklanym dachem.

    W kątach korytarza znajdowało się kilkoro drzwi zamkniętych. Gerold przypuszczał, że niektóre z nich muszą prowadzić ku wyjściom z hotelu. Badacz miejsca jeszcze niedokonanej zbrodni na razie zadowolił się tymi rezultatami. Wróciwszy do swego pokoju, jął studiować listę gości. Uderzył go brak nazwisk kobiecych. Oprócz jakiejś włoskiej hrabiny, zajmującej pokój na pierwszym piętrze wraz z pokojówką, nie było innej damy. Gerold mógł być dumny z siebie. Ustalił dwie ważne rzeczy — po pierwsze: obecność tego dziwnego gościa, Altrittera, którego zajęcie lista określała małomówiącym „komiwojażer", po wtóre: ów brak gości płci żeńskiej, przeczący zasadom statystyki, wskazujący, że Park-Hotel rządził się osobliwymi zasadami.

    Chodząc tam i na powrót do pokoju, Gerold zgodnie ze swoim usposobieniem tworzył już całą teorię. Odgadywał, że w hotelu zgromadzili się ludzie, mający związek z polityką.

    Potwierdzała to obecność na liście nazwisk cudzoziemskich. To tłumaczyło i dostęp ludzi niższej sfery w rodzaju Altrittera.

    — Tak jest — mówił do siebie Gerold — teraz rozumiem wszystko. Jerzy Winhard jest prześladowany przez swoich przeciwników politycznych. Stara się zgromadzić poszlaki zamierzonego nań zamachu, aby skompromitować partię przeciwną.

    Przejmował go podziw dla człowieka, który nie starał się przeszkodzić samemu morderstwu, gotów był oddać własne życie, chciał jeno napiętnować po śmierci swojej mordercę — dla celów wyższych!

    W tym stanie podnieconego nastroju stanął przed Winhardem.

    Ten zagłębiony był w pisaniu przy wielkim biurku. Gdy wszedł Gerold, odłożył pióro:

    — Jesteś pan gotów?

    — Gotów!

    W tonie, jakim Gerold wyrzekł to słowo, czuć było, że jest dumny z siebie, że pragnie się wypowiedzieć.

    Tym razem spojrzenie Winharda było jakoś miększe. Widocznym było, że chce dać możność Geroldowi wyjaśnienia wszystkiego, co miał na sercu. Detektyw skwapliwie pochwycił sposobność i rozgadał się:

    — Uczyniłem spostrzeżenia, które są nićmi do kłębka pańskiej tajemnicy … Wiem, że to jest tajemnicą nie tylko pańską, lecz i osób trzecich. Wiem, że z dobrej woli zdecydowałeś się pan zlekceważyć niebezpieczeństwo, które wisi nad panem, ale uważam za swój obowiązek rozciągnąć czujność …

    Winhard mierzył Gerolda uważnym spojrzeniem, jakby mówiącym: „Może nie doceniłem pańskich zdolności" — i zarumieniony rozradowaniem Gerold jął rozwijać swoją teorię:

    — O ile wiem procent dam w hotelach pierwszorzędnych w Europie dochodzi trzydziestu; czasem tę cyfrę przekracza. W „Park-Hotelu" jest tylko jedna dama! Ten fakt nie uszedł mojej uwagi — mówi on bardzo wiele. A potem … ów jegomość, który spotkał pana na schodach! Wyznaję, iż w pierwszej chwili sądziłem, że w pańskiej przeszłości są jakieś punkty ciemne — że ten człowiek zna pańskie tajemnice — że szantażuje pana … Ale starczyło krótkie zastanowienie, abym zrzekł się tej myśli. Gdyby ów jegomość wycisnął od pana pieniądze, niewątpliwie byłby lepiej ubrany …

    …„Ale zdarzają się inne wypadki; kiedy ludzie różnych pozycji socjalnych schodzą się ze sobą … kiedy książę idzie ręka w rękę z człowiekiem z nizin… Tak jest! wspólność idei, celu, ideału zgładza różnice … Panie Winhard! czy pragniesz, abym ci rzekł coś bliższego o idei, która … panuje nad tobą, która jednym tajnym łańcuchem wiąże gości Park-Hotelu? … Czy chcesz?" …

    Już Gerold błyskawicznym wspomnieniem ogarniał wszystkie znane mu partie, które gotowe były do spisku — Karlistów, Orleanistów itp. Ale Winhard odrzucił mu krótko: „Nie, nie chcę!"

    Z twarzy jego zniknął wyraz uwagi. Nerwowo bawił się piórem.

    — Ale dlaczego?!

    — Bo pan nudzisz mnie nieskończenie swoimi teoriami i hipotezami. Byłbym panu wdzięczny, gdybyś raczył zamilknąć i przede wszystkim ściśle wysłuchać moich informacji.

    Gerold skurczył się zawstydzony. Miał znowu przed sobą to wejrzenie, które nakazywało mu, jedno — posłuszeństwo.

    Rozdział III

    Śledztwo przed zbrodnią

    Ciężkimi krokami szedł Winhard ku drzwiom.

    Detektyw stąpał za nim.

    — Spójrz pan! on wejdzie tędy.

    Gerold milcząco oglądał boczne drzwi do gabinetu …

    — Przyjrzyj się pan dobrze tej klamce.

    Gerold nachylił się i przez kilka sekund badał mosiężną klamkę.

    — Klamka pokryta jest cienką warstwą tłuszczu — skonstatował.

    — Tak. Celem tej substancji jest zachowanie odcisku palców przestępcy. Pojmuje pan?

    — Tak jest.

    — Są to jedyne drzwi nie zamknięte na moje własne zamki i klucze. Rozumiesz pan?

    Gerold kiwnął głową.

    — Jaką drogę obierze człowiek, który wejdzie przez te drzwi? — egzaminował Winhard.

    Detektyw rozglądał się. Nie czynił najmniejszego wysiłku, aby uchylić się od tego egzaminu. Od chwili, gdy Jerzy Winhard rzekł mu: „ten człowiek wejdzie przez te drzwi" — detektyw nie miał najmniejszej wątpliwości, że tak właśnie się stanie.

    — A o której godzinie to zajdzie? — spytał.

    — To będzie rankiem. Ale ja będę spał wówczas ledwo od godziny.

    — Obierze zatem tę drogę— rzekł Gerold mimo woli przyciszonym głosem. I szedł powoli od drzwi bocznych ku wielkiemu stołowi w środku pokoju w kierunku wejścia do sypialni. Musiał po drodze w pewnym miejscu odsunąć krzesło, stojące przy stole, aby dogodnie przesunąć się pomiędzy krzesłem i ścianą.

    — Czy odsunie on na bok krzesło? — spytał Winhard, który z dziwacznym ukontentowaniem śledził każdy ruch detektywa.

    Gerold przekładał sobie:

    — Jeżeli zobaczy to krzesło, postara się przejść pomiędzy nim a ścianą, nie poruszając go — zadecydował.

    Będzie bowiem unikał wszelkiego szumu. A o tej godzinie będzie dosyć jasno, aby mógł dojrzeć krzesło, jeżeli ono dokładnie na tym miejscu stać będzie znowu.

    — Tu wszystko stoi zawsze na tym samym miejscu. Postaw pan krzesło na dawne miejsce i przejdź teraz.

    Gerold usłuchał. Nie mógł przecisnąć się przez wąskie miejsce, nie ocierając się o tył krzesełka. Ach! — wykrzyknął zdumiony — tu są pułapki! …

    — Tak! rozumiesz pan?

    Winhard stał przy nim i pokazywał mu w miejscach, gdzie się otarł, na ścianie i na poręczy krzesła drobne płatki wełny i nitki z jego odzienia.

    I z coraz rosnącym podziwem dla Winharda szepnął Gerold:

    — Rozumiem! To będą poszlaki!

    — Unikaj pan wstąpienia na ten kwadrat posadzki — rzekł Winhard. Pod nim znajduje się elektryczne urządzenie, które wstrzymało bieg ściennego zegara.

    Gerold rzucił okiem na zegar, który, poruszony ręką gospodarza, znowu wprawiony został w ruch.

    Zatem z góry było tu przygotowane narzędzie dla określenia sekundy, kiedy tajemniczy „on" przejdzie tędy.

    Przejdzie — po co?

    Gerold widział w wyobraźni tajemniczą postać, która, zbliżając się do drzwi sypialni, musowo stąpała na zdradziecki kwadrat, notujący godzinę zbrodni — wdzierała się dalej z morderczym narzędziem w dłoni.

    Mimo woli krzyknął — tak wyraźnie ujrzał błysk noża. Przetarł ręką oczy. Nie! to nie była fantazja. Na stoliczku przy łóżku w istocie leżał błyszczący sztylet, zaostrzony z obu stron.

    Winhard pochylił się nad nim:

    — Musisz pan nerwy bardziej trzymać na wodzy … tak to jest nóż.

    Coś skłoniło detektywa, że przeniósł oczy z noża na gardło mówiącego. Ale pod wpływem spokoju tamtego opanował Gerold dreszcz słabości. I już mocnym krokiem dostąpił do nocnego stolika — szedł po miękkim białym dywanie, tłumiącym kroki — i wziął nóż. I tu na rękojeści była warstwa tłuszczu, zachowująca odciski palców.

    — Ostrożnie, ten nóż jest niebezpieczniejszy, niż pan sądzisz — uprzedził Winhard.

    Gerold szybko odłożył nóż. Teraz przykląkł, aby zbadać dywan, na którym odbiły się precyzyjnie wszystkie jego kroki, gdy wszedł do sypialni.

    — Ten dywan jest preparowany — wyjaśnił Winhard — za pomocą materii kleistej. Włos jego przyciśnięty nie prostuje się sam. Ale przyprowadzę go zaraz chemicznie do stanu dawnej elastyczności.

    Uważny Gerold spostrzegł teraz, że jedno miejsce tuż przy samym łóżku było pokryte warstwą grafitu. Człowiek, nachylający się nad śpiącym, z trudnością mógł uniknąć wstąpienia na zdradziecki grafit. Gerold troskliwie zebrał odrobinę grafitu na kartkę notatnika i schował do kieszeni. Nie stawiał w tej sprawie pytań — sam starał się odgadywać mądre pułapki Winharda.

    Mierzył teraz odległość pomiędzy drzwiami i łóżkiem, między łóżkiem i oknem — badał, jak daleko sięgnąć można okiem od drzwi lub okna w głąb sypialni. Wyjrzał też z jej okien do parku, gdzie wśród kwadratów strzyżonych drzew wiły się wąskie ścieżki. Z zapałem zapisywał krótko w notatniku rezultaty swoich spostrzeżeń.

    A tak mocno uległ wpływowi Winharda, że ten olbrzymi absurd — prowadzenie śledztwa w sprawie morderstwa w obecności człowieka, który sam przeznaczał siebie na przyszłą ofiarę, nie dochodził wcale do jego świadomości.

    — Przedwstępne badania skończyłem — rzekł do Winharda.

    — Doskonale! Znasz pan przygotowania na przyjęcie moich gości. Niebawem poznasz ich samych.

    — Kiedy?

    — Dziś, jutro, najbliższych dni. Nie mogę jednak panu wprost ich przedstawić. Ważne powody nie pozwalają mi tego uczynić. Zresztą nie kieruję moich podejrzeń przeciw nikomu wprost. Rozumiesz pan? — nie oskarżam nikogo! … Ale jestem w stosunkach z wielu osobami. Widuję je i rozmawiam z nimi w tym pokoju, lub odwiedzam je gdzie indziej. Pańskim zadaniem będzie znajdować się w pobliżu mnie tutaj — i obserwować. Nic więcej! …

    Po chwili milczenia Winhard rzekł:

    — Jeżeli poweźmiesz pan przeciw komuś podejrzenie — będzie to pańską rzeczą. Jeżeli z uwagi na swoje przyszłe zadanie zechcesz dowiedzieć się czegoś o moich znajomych, dam ci środki po temu. Bacz pan — pokój, w którym przyjmuję gości, jest środkowy. Sypialnię zwiedziłeś pan. Na lewo jest pokój, który sąsiaduje z pańskim, mającym osobne wejście z korytarza. W tym pokoju godnym uwagi jest tylko jedno urządzenie — które pozwoli panu niepostrzeżenie obserwować wszystko, co zachodzić będzie w moim gabinecie. Będziesz pan tam przebywał w ciągu dnia. Obowiązki swoje obejmiesz za godzinę. Pański dzień roboczy kończyć się będzie o dziesiątej wieczór. Po tej godzinie nie masz pan prawa czynić tu żadnych spostrzeżeń!

    Audiencja była skończona.

    Gerold polecił numerowemu, aby mu przyniósł obiad do pokoju. Ale zaledwo dotknął jadła, pogrążony w zadumie. Zagadkowość jego zadania dopiero teraz rzuciła mu się w oczy. Odkąd nie był w bezpośrednim zetknięciu z Winhardem, rzeczy przyjmowały dlań inny pozór. Szalona idea, że człowiek z całą powagą kładzie narzędzie śmierci w ręce swego mordercy — przestawała być zrozumiałą.

    Wszystko, co przed chwilą w suchym głosie Winharda było prostym i jasnym, stawało się teraz fantastycznym i nieprawdopodobnym.

    Czy w ogóle jest możliwym, iżby ktoś godził się na to, aby go zamordowano?

    Zdarzają się samobójcy — ale oni sami kierują narzędziem śmierci, nie ufają obcej ręce.

    Na próżno Gerold starał się osobiście wmyśleć w stan duszy Winharda. A jeżeli to nie jest możliwością? … Czym w takim razie miało być jego zadanie? Wszakże wówczas wszystkie przygotowania ku pojmaniu zabójcy były tylko komedią. Jakiż cel mogła mieć komedia — i jak daleko zamierzał poprowadzić ją ów człowiek, który miał spojrzenie zbyt jasne, przenikliwe, poważne, aby go można było posądzać o skłonność do żartu, lub o szaleństwo?! Zadanie zdało się wariackie — ale mocodawca bynajmniej nie sprawił wrażenia wariata! …

    Przez całą godzinę wolną, której udzielił mu Winhard, ważył Gerold wszelkie możliwości. Mózg jego pracował usilnie, męczeńsko. Aż wreszcie po godzinie Gerold doszedł do wniosku, który zdawał mu się jedynie pewnym i rozwiązującym zagadkę:

    — Ten człowiek jest szwindlerem na tle ubezpieczenia na życie!

    Rozdział IV

    Wzrok chciwca

    Przychodzę dziś nieco za wcześnie. Prawdopodobnie będę dla pana niemiłym gościem.

    Tak mówił do Winharda człowiek, którego nieporządny ubiór tyle dał do myślenia Geroldowi.

    Był to ów Eugeniusz Altritter, który poprzedniego dnia powitał go na schodach. Teraz stał na wprost siedzącego przy biurku Winharda, nerwowo uderzając po poręczy krzesła.

    Ze swego posterunku obserwacyjnego Gerold zauważył mocniej, niż wczoraj, zuchwały wyraz tej twarzy, zdradzającej znużenie oraz zaniedbanie w całej postaci.

    — Nie! mile mi pana powitać — odparł Winhard, witając gościa niedbałym kiwnięciem głowy i nie przerywając sobie zajęcia, które polegało na porządkowaniu tysiącmarkowych asygnat, które wyjmował z kieszeni i układał w paczki na biurku.

    — Zaraz zakończę swoje rachunki — dodał. Wziął karteczkę i zapisał liczbę po przeliczeniu banknotów. Było tu 18 sztuk tysiącmarkowych.

    Trudno odmalować spojrzenie gościa, utkwione w pieniądze. Była to chciwość pochłaniająca, biorąca zdobycz oczyma w posiadanie. Z wolna pochylał się ku piszącemu.

    — Zaraz służę panu … To mój tygodniowy bilans. Wiesz pan, że lubię mieć sprawy w porządku.

    — Przyzwyczajenie wcale nielogiczne na świecie, z którego porządków tak mało rozumiemy — odparł Altritter. Ruchy i sposób mówienia zdradzały, że zwykł obracać się w dobrym towarzystwie.

    Z uśmiechem iście obłąkanym jął zbliżać się ku Winhardowi. Ten, odrywając się od rachunków, zakrzyknął nań nagle, jakby nawołując go do opamiętania się:

    — Panie Altritter!

    Gość nie zawstydził się bynajmniej, iż tamten pochwycił go na pożądliwym spojrzeniu. Mówił powoli, namiętnie, z gorzkim naciskiem, do słuchającego go z uwagą gospodarza:

    — To, co leży tu — jest wiele … bardzo wiele. Pan masz zbyt mało fantazji, aby to sobie wyobrazić. Nazywasz liczbę i sądzisz, żeś wszystko wyraził. Ale co znaczy ta cyfra w przyjemnościach, w

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1