Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Pan Lecoq
Pan Lecoq
Pan Lecoq
Ebook365 pages4 hours

Pan Lecoq

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Jeden z pierwszych kryminałów w dziejach literatury. Jego akcja rozgrywa się w latach 60. XIX w. w Paryżu. Agenci śledczy zatrzymują mężczyznę, który przyznaje się do potrójnego morderstwa w owianym złą sławą szynku Pieprzniczka. Zostaje on zamknięty w więzieniu, ale gdy zdaje się, że sprawa została wyjaśniona, jeden z agentów zaczyna podważać słowa mężczyzny. Wkrótce pojawiają się kolejne ofiary. Rozpoczyna się śmiertelna gra z mordercą.
LanguageJęzyk polski
PublisherKtoczyta.pl
Release dateJul 17, 2020
ISBN9788382177886
Pan Lecoq

Related to Pan Lecoq

Related ebooks

Reviews for Pan Lecoq

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Pan Lecoq - Émile Gaboriau

    Émile Gaboriau

    Pan Lecoq

    Warszawa 2020

    Spis treści

    Część pierwsza

    Rozdział I

    Rozdział II

    Rozdział III

    Rozdział IV

    Rozdział V

    Rozdział VI

    Rozdział VII

    Rozdział VIII

    Rozdział IX

    Rozdział X

    Rozdział XI

    Rozdział XII

    Rozdział XIII

    Rozdział XIV

    Rozdział XV

    Rozdział XVI

    Rozdział XVII

    Rozdział XVIII

    Rozdział XIX

    Rozdział XX

    Rozdział XXI

    Rozdział XXII

    Rozdział XXIII

    Rozdział XXIV

    Rozdział XXV

    Rozdział XXVI

    Rozdział XXVII

    Rozdział XXVIII

    Rozdział XXIX

    Rozdział XXX

    Rozdział XXXI

    Rozdział XXXII

    Rozdział XXXIII

    Rozdział XXXIV

    Rozdział XXXV

    Rozdział XXXVI

    Rozdział XXXVII

    Rozdział XXXVIII

    Rozdział XXXIX

    Rozdział XI

    Rozdział XLI

    Rozdział XLII

    Część druga

    Rozdział I

    Rozdział II

    Rozdział III

    Rozdział IV

    Rozdział V

    Rozdział VI

    Rozdział VII

    Rozdział VIII

    Epilog

    Część pierwsza

    I

    Dnia 20 lutego 18xx roku, w samą niedzielę zapustną, ront policyjny wychodził około godziny jedenastej w nocy z komisariatu mającego swą siedzibę przy dawnej Rogatce Włoskiej w Paryżu.

    Zadaniem oddziału było zbadanie, czy i o ile znajduje się wszystko w należytym porządku w rozległej dzielnicy miasta położonej pomiędzy drogą do Fontainebleau a pobrzeżem Sekwany oraz pomiędzy bulwarami a fortami miasto okrążającymi.

    Pustynne te w owych czasach przestrzenie cieszyły się bowiem bardzo złą sławą. Okolice te nocą były uważane za do tego stopnia niebezpieczne, iż nawet żołnierzom, którzy dostali pozwolenie na spędzenie wieczoru w teatrze lub na koncercie, było nakazane wracać do fortu nie inaczej jak w grupach po trzech lub czterech co najmniej.

    Był to punkt zborny najgorszych szumowin miasta, podmiejskich bandytów i dezerterów,

    Gdy dzień dla tych wyrzutków społeczeństwa był udany, urządzali sobie oni tam właśnie uczty podlewane obficie okowitą, rumem, absyntem, szampanem nawet czasami, zależnie od tego, co się zrabować udało.

    Orgie te odbywały się w opuszczonych domostwach lub ruinach fabryk, które dawniej tam istniały

    Wszelkie wysiłki władz bezpieczeństwa, ażeby dzielnicę tę oczyścić z niebezpiecznych żywiołów, okazywały się daremne.

    Śledzeni, osaczani, przepędzani z miejsca na miejsce, nikczemnicy wracali z nieprzełamanym uporem do tych miejsc mających dla nich nieodparty jakiś urok, wobec którego policja była bezsilna, aczkolwiek każda obława tam urządzana dawała zawsze połów obfity.

    W omawianym wypadku jednakże nadzieje takie zdawały się być mniej uzasadnione ze wzglądu na pogodę, która była haniebna. Po paru śnieżnych dniach bowiem i przymrozku nastąpiła właśnie odwilż, która sprawiła, iż błoto było powyżej kostek. Wiał przy tym północno-wschodni wiatr, przejmujący chłodem do szpiku kości. Na domiar złego opadła mgła do tego stopnia gęsta, że się nie widziało wyciągniętej ręki,

    – Psia służba! – zaklął jeden z agentów.

    – Niewątpliwie – przyznał starszy agent oddziałem dowodzący – i jestem pewien, że gdybyś tak miał choćby tylko ze trzydzieści tysięcy franków rocznej renty, tobyś ani pomyślał o podobnym spacerze.

    Słowa te były przyjęte głośnym śmiechem przez ogół agentów, nie tylko ze względu, iż żart był nie najgorszy ostatecznie, lecz z tej przyczyny zwłaszcza, iż starszy agent, piastujący godność inspektora, był bardzo przez swych podwładnych nie tylko za swe zdolności szanowany, ale i lubiany nawet.

    Inspektor był rzeczywiście urzędnikiem dosyć cenionym w prefekturze, ze względu na to, iż jego działalność niejednokrotnie była uwieńczona pomyślnymi wynikami. Nie był on może orłem w swym zawodzie, brakowało mu lotności bowiem, znał jednak swój fach wybornie. To powodzenie wyrobiło w nim pewność siebie, która zastępowała talent i intuicję.

    Pewność siebie i rutyna nie było to jednak wszystko. Inspektor był ponadto jeszcze i człowiekiem niezaprzeczenie już odważnym.

    Lat miał około czterdziestu pięciu, budowę ciała silną, rysy twarzy ostre, małe wreszcie, piwnej barwy oczy pod krzaczastymi brwiami.

    Nazywał się Gévrol, podkomendni dawali mu jednak miano Général (Generał).

    Przydomek ten schlebiał jego próżności; podwładni wiedzieli dobrze o tym.

    Oddział szedł początkowo wcale nie najgorzej oświetlonymi ulicami, biorąc pod uwagę późną godzinę zwłaszcza. Okna licznych winiarń zastępowały latarnie. Nie było w tym nic dziwnego. Karnawał upijał się po szynkach i szalał po publicznych balach.

    Z otwartych gdzieniegdzie okien buchały na przemian to piosnki pijackie, to znów krzyki wściekłości.

    Od czasu do czasu oddział zatrzymywał się dla przyjęcia raportu kryjącego się w zaułkach domów agenta,

    Damy jednak stawały się coraz rzadsze, aż wreszcie oddział wszedł na drogę, którą z trudem tylko rozpoznać było można pomiędzy polami.

    W tym miejscu wyprawa kroczyła w warunkach, które z każdym krokiem stawały się przykrzejsze. Liczne kałuże, bezdenne bioto, nieuprzątnięte rumowiska wreszcie – utrudniały pochód.

    Tutaj nie było już świateł, nie było szynków, nie było śmiechu i pijackich okrzyków, panowały natomiast pustka, mrok i milczenie,

    Agenci kroczyli wydłużonym szeregiem, jeden za drugim, jak kroczyć zwykli Indianie po wojennej ścieżce.

    Gdy oddział był przy końcu nieistniejącej de facto ulicy Château-des-Rentiers – rozpaczliwy krzyk rozdarł nagle powietrze.

    Krzyk ten, w miejscu tym i o tej godzinie, miał swą przerażającą wymowę, toteż cały oddział odruchowo, bez komendy, stanął jak wryty i jakby jeden człowiek.

    – Tak przeraźliwie i rozpacznie krzyczeć może jedynie walczący ze śmiercią! Gdzieś kogoś mordują! Ale gdzie? Cicho!! Słuchajmy.

    Wszyscy wstrzymali oddech, nasłuchując. I niedługo, nie upłynęło kilkunastu sekund nawet, jak ponowny krzyk przedarł powietrze, jak ostrze noża.

    – Ehe!... – zaopiniował inspektor – to w Pieprzniczce.

    Oryginalna ta nazwa doskonale określała tak miejsce samo, jak i jego bywalców. W żargonie podmiejskich szumowin z okolic Montparnasse, pijanego nazywają zapieprzonym; stąd miano złodziej pieprzowy określało rzezimieszka, którego specjalnością było obdzieranie pijanych.

    Podkomendni Gévrola nie zrozumieli jednak tego określenia, stojąc dalej bez słowa.

    – Jak to? – zadziwił się inspektor – czyżbyście nie znali szynkowni ciotki Chupin, tam ot, na prawo się znajdującej? Nuże więc, galopem, lecz ostrożnie, żeby kozła w jakim dole nie wywrócić!

    I, dając przykład, Gévrol puścił się szybkim biegiem, z przyciśniętymi do piersi pięściami, we wskazanym kierunku, pociągając tym przykładem cały oddział za sobą; nie upłynęła minuta, jak wszyscy agenci stanęli przed domostwem już z samego wyglądu wyjątkowo złowrogim, znajdującym się pośrodku pustynnych najzupełniej placów,

    Z tej prawdziwej nory zbójeckiej dochodziły owe zasłyszane krzyki, które nie ustawały, w ślad za nimi rozległ się w końcu huk dwóch wystrzałów.

    Dom był szczelnie zamknięty, poprzez otwory w kształcie serc w okiennicach wyrżniętych buchały jakby odbłyski szerzącego się wewnątrz pożaru,

    Jeden z agentów podbiegł do otworów tych, usiłując, po wydźwignięciu się w górę, rozpoznać, co się właściwie wewnątrz dzieje.

    Gévrol natomiast dobijać się zaczął do drzwi.

    – Hej tam!... otworzyć!! – zawołał.

    Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi.

    Dochodził tylko do uszu agentów odgłos dalej prowadzonej walki, przekleństwa, chrapania głuche, szloch głośny kobiety wreszcie.

    – Okropne! – zawołał w pewnym momencie agent u okiennicy zawieszony.

    – Otworzyć! – zawołał Gévrol ponownie – w imieniu prawa!

    Gdy zaś i ten zew pozostał bez odpowiedzi, odskoczył od drzwi, rozpędził się i potężnym ramieniem uderzył w nie jak taranem.

    Drzwi runęły od jednego uderzenia.

    Wtedy agenci zrozumieli od jednego rzutu oka, dlaczego agent przez okno do wnętrza zaglądający wołał: Okropność.

    Dolna izba Pieprzniczki przedstawiała taki widok, że nawet agenci bezpieczeństwa, ze wszystkimi okropnościami przecież obyci, Gévrola nawet samego nie wyłączając, stanęli jak wryci, zlodowacieli w zgrozie.

    Lampy olejne i świece zostały pogaszone na samym początku bójki najwidoczniej, gdyż izbę oświecały jedynie płomienie płonących na kominku kłód sosnowych. Stoły i stołki były wszystkie w całej izbie powywracane, zaś podłogę zaścielały odłamki rozbitych szklanek i butelek.

    Przed samym kominem, w poprzek, leżało na wznak dwóch mężczyzn, z rękoma rozrzuconymi, zupełnie już nieruchomych. Trzeci mężczyzna leżał pośrodku izby.

    W głębi, na pierwszych stopniach schodów do górnych izb prowadzących, siedziała kobieta fartuchem przysłaniająca oczy i jęczała cicho.

    Na koniec w drzwiach przeciwległych, do dalszych izb parterowych prowadzących, stał jakiś mężczyzna, wyprostowany, blady, z obłąkaniem w oczach i spoza ciężkiego stołu dębowego, jak zza barykady, spoglądał na leżących.

    Był to człowiek w sile wieku, średniego wzrostu, z pełnym zarostem na twarzy. Miał na sobie ubiór robotników pracujących przy wyładowywaniu statków. Odzież ta była w strzępach i poplamiona winem oraz krwią. Nie mogło być wątpliwości. To był morderca właśnie. Wyraz jego twarzy był przerażający. Szał, wściekłość, rozpacz i przerażenie widniały w jego oczach, śmiech jakiś okropny, konwulsyjny wykrzywiał jego twarz...

    Na szyi i policzku miał dwie rany obficie broczące krwią. W prawej ręce chustką obwiniętej trzymał on rewolwer pięciostrzałowy, z lufą w stronę ajentów wymierzoną.

    – Poddaj się! – zakrzyknął Gévrol.

    – Wargi nieznajomego zadrgały, chciał najwidoczniej coś powiedzieć, lecz sparaliżowana wzruszeniami krtań odmówiła posłuszeństwa.

    – Nie udawaj no, mój drogi – mówił inspektor – dom test cały okrążony, choćbyś więc zabił jednego z nas, to i tak nie uszedłbyś naszych rąk, radzę więc: ręce do góry!

    – Jestem niewinny – przemówić na koniec zdołał osaczony, chrapliwym głosem.

    – Ależ oczywiście! Osąd jednak, co do tego, nie do nas należy.

    – Mnie napadnięto. Spytajcie się starej. Zabiłem, prawda, lecz miałem do tego prawo, broniąc własnego życia!

    Przy wymówieniu słów powyższych obwiniony uczynił ruch do tego stopnia groźny i zdeterminowany, że jeden z agentów szarpnął nagle Gévrola odciągając go poza mur ze słowy:

    – Ostrożnie, generale, łotr ten ma w dłoni rewolwer pięciostrzałowy, zaś słyszeliśmy dwa strzały dopiero!

    Inspektorowi jednak było nieznane uczucie bojaźni, odepchnął więc agenta i najspokojniej zbliżać się zaczął, sam bezbronny, do uzbrojonego, ze słowy:

    – Nie rób głupstw, mój chłopcze. Jeżeli sprawa twa jest dobra, co nie jest zresztą wykluczone, to nie psuj jej czynami szaleńczymi.

    Wyraz niepewności i wahania odmalował się na twarzy nieznajomego. Życie przeciwnika miał w swym ręku... Czy nacisnąć spust?...

    Na koniec się zdecydował; rzucił broń na ziemią i rzekł:

    – A więc mnie weźcie!

    Był to jednak manewr. Nie zrobił wprawdzie użytku z broni, lecz się i nie poddawał również, błyskawicznym ruchem rzucił się w tył i znikł agentom z oczu w ciemnościach izb dalszych.

    Gévrol rzucił się za uciekającym momentalnie, lecz stół w poprzek stojący powstrzymał jego kroki.

    – Ach – zawołał – ten nędznik uciec nam może!

    Lecz ten czyn mordercy jeden z agentów, ten sam, który zaglądał przez okno, przewidział z góry, obszedł więc dom dookoła i dostał się do szynkowni przez tylne wejście, a gdy zbrodniarz z domu już wybiegał, agent pochwycił go z tyłu w mocarne ramiona, a następnie z siłą i zręcznością wprost zdumiewającą, wciągnął go z powrotem do domostwa.

    Napastowany próbował się bronić, lecz wysiłki te pozostały bez rezultatu, w pewnym momencie stracił równowagą, zachwiał się i padł na ów stół dębowy, który był jego obroną do niedawna, ze słowy:

    – Już po wszystkim! Prusacy nadciągają!

    Ten czyn podwładnego agenta znalazł, rzecz prosta, uznanie w oczach inspektora.

    – Bardzo dobrze, mój chłopcze – powiedział – nawet doskonale, Widzę, że masz talent, toteż możesz zajść daleko, jeżeli natrafisz na jakąś dobrą sposobność...

    Tutaj Gévrol zatrzymał się, nie kończąc rozpoczętego zdania, zwłaszcza iż w oczach wszystkich agentów dojrzał zachwyt, podziw i uznanie dla postępku nowicjusza. Pochwyciła go zazdrość, dojrzał gasnący swój prestiż, toteż dodał pośpiesznie:

    – Byłeś wykonawcą mego planu, którego nie mogłem wyjawić jednak, ażeby nie pouczyć łotra.

    Agenci tymczasem już się załatwili z pochwyconym, krępując jego ręce i nogi,

    Nieznajomy nie bronił się zupełnie, biernie poddawał się wszystkiemu. Po nadmiernym wysiłku, nastąpiła u niego reakcja, oczy jego zmętniały i przygasły, ociężał cały, robiąc całym swym wyglądem wrażenie schwytanego w sieci zwierza.

    Gdy Gévrol to zobaczył, zakomenderował natychmiast:

    – No, o tego możemy już być spokojni, już on nam teraz nie ucieknie, czas więc, byśmy pomyśleli o innych, Poświećcie mi jakoś, chłopcy, bo ogień, widzę, przygasł w kominku.

    I inspektor po słowach tych rozpoczął badanie od ludzi leżących przy kominku.

    Przede wszystkim stwierdzić się starał stan ich serc, lecz serca te już nie biły. Przybliżał następnie do ich ust szkiełko od zegarka... lecz pozostawało ono czyste, bez najmniejszego choćby śladu oddechu.

    – Nie ma co – powiedział po chwili – ci ludzie już nie żyją, Morderca doskonałe ma oko i bardzo pewną dłoń, jak się z tego okazuje. Pozostawmy ich tak, jak padli, aż do przyjścia sądu, i zobaczmy trzeciego.

    Ten trzeci – oddychał jeszcze.

    Był to zupełnie jeszcze młody człowiek, przyodziany w mundur żołnierza piechoty liniowej, bez broni. Pod rozpiętym mundurem widniała naga pierś.

    Podniesiono go ze wszelkimi możliwymi ostrożnościami, gdyż jęczał bardzo boleśnie, i posadzono, plecy o mur opierając.

    Otworzył wtedy oczy i gasnącym głosem zawołał:

    – Pić.

    Podano mu kubek wody natychmiast. Wypróżnił go z ulgą widoczną, a następnie odetchnął głęboko. Widoczne było, iż powracają mu siły.

    – Gdzie jesteś ranny? – zapytał inspektor.

    – W głowę, o tu – dał odpowiedź zapytany – cierpię straszliwie.

    Ten sam agent, który pochwycił mordercę, zbliżył się wtedy do rannego i zaczął badać jego ranę z fachowością i lekkością urodzonego chirurga.

    – To nic wielkiego – powiedział głośno, twarzą i oczami wyrażając jednak, iż ranę uważa za śmiertelną.

    Ranny uśmiechnął się tylko.

    – Już po mnie – powiedział – wiem to i czuję zbliżającą się już śmierć. Ale się nie skarżę, zasłużyłem na to.

    Po usłyszeniu słów tych, oczy wszystkich agentów zwróciły się w stronę mordercy, w mniemaniu, iż zapragnie on teraz wyzyskać to zeznanie na swą korzyść, pogłębić je, umotywować.

    Spotkał ich jednak zawód. Obwiniony nie uczynił najmniejszego ruchu, aczkolwiek słowa umierającego słyszał niezawodnie.

    – To ten nikczemny Lacheneur jest winien wszystkiemu. Jego to był pomysł i on mnie namówił – mówił dalej ranny głosem coraz bardziej słabnącym.

    – Lacheneur?

    – Tak jest. Jan Lacheneur, były aktor, który mnie znał wtedy jeszcze, gdy byłem bogaty. Otóż ten Lacheneur, widząc mnie w nędzy, przyszedł do mnie i przyobiecał mi dać ogromną sumę, tak iż mógłbym znów rozpocząć dawniejsze życie. Uwierzyłem mu, a teraz umieram tutaj, w tej oto norze, jak pies. Powiem wszystko. Ja zemścić się muszę! – dodał. – Wiem bowiem

    więcej, aniżeli mu się zdaje. Powiem wszystko.

    Umierający przeceniał jednak swoje siły. Uczucie nienawiści podnieciło na moment jego siły, lecz ten wysiłek właśnie przyśpieszył katastrofę. Dwukrotnie otwierał usta, lecz nie były już zdolne wydać głosu. Oczy stanęły mu w słup i tak zamarł w bezruchu.

    – Skończyło się – szepnął Gévrol.

    – Nie jeszcze – sprostował orzeczenie to młody agent, o którym wspominaliśmy już parokrotnie. – Za dziesięć minut zresztą, co najwyżej, będzie istotnie już po wszystkim. Niestety jedna nie powie on nam już jednego choćby tylko więcej słowa.

    – Ech – odpowiedział inspektor, powstając z kolan i starannie odkurzając spodnie. – I bez tego dowiemy się o wszystkim. Przecież ten chłopiec jest żołnierzem i ma na guzikach munduru numer swego pułku.

    Lekki uśmiech wybiegł na usta młodego agenta.

    – Obawiam się, że pan generał jest w błędzie – powiedział.

    – Co takiego?! – zdumiał się Gévrol.

    – Panie generale... mundur niczego nie dowodzi jeszcze i jestem prawie pewien, że ten nieszczęśliwy nie jest żołnierzem. Zechciej spojrzeć, generale, na włosy tego chłopca. Jak bardzo są długie one, niemal że na szyję mu spadają. Czyż w pułku pozwolono by na to, ażeby żołnierz był ostrzyżony nie według przepisów?

    Uwaga ta nie mogła być dla inspektora zbyt przyjemna. Szybko się jednak opamiętał.

    – Cóż ty sobie myślisz, że ja oczy w kieszeni noszę może? Spostrzeżenie twe i mojej nie uszło uwagi. Wytłumaczyłem je sobie jednak w ten sposób, że ten żołnierz był na urlopie, no i żałował pieniędzy na fryzjera. Lecz dość te] gawędy – zakończył poirytowanym głosem. – Ten żołnierz przecież nie jest świadkiem jedynym, który opowiedzieć by nam mógł o wszystkim, co zaszło. Mamy ciotkę Chupin przecież, ta nie umarła, chwała Bogu!

    Mówiąc to, inspektor szedł już ku starej, która nieprzerwanie siedziała na schodach, ciągle szlochając.

    Gévrol szorstkim ruchem zdarł właścicielce szynku fartuch z głowy, a wtedy ukazała się jej twarz, zniszczona życiem, wódką i nędzą, twarz stara, pomarszczona, żółta jak pergamin, z ceglastymi wypiekami na wystających kościach policzkowych,

    – Wstawaj, czarownico – zawołał inspektor – twoje płacze bynajmniej nas nie wzruszają. Do więzienia by cię wtrącić warto za te trucizny, jakimi tutaj twych gości raczysz.

    Stara powiodła złymi i zaczerwienionymi oczami po całej izbie, a następnie zaczęła płaczliwym głosem:

    – O, co za nieszczęście!... Co za straszne, niepowetowane nieszczęście spadło na mnie. Przecież ci łajdacy zniszczyli całe urządzenie mej kawiarni.

    Czcigodna matrona biadała nad swymi potłuczonymi szklankami jedynie, leżące w jej domu trupy były jej najzupełniej obojętne.

    – Gadaj no – zawołał Gévrol – w jakich okolicznościach rozpoczęła się ta bójka?

    – A cóż ja wiedzieć mogę?... Dałam im wina, a potem poszłam na górę naprawiać odzież mego syna, gdy wtem usłyszałam hałas i wymysły. Oczywiście rzuciłam się natychmiast w stronę schodów, lecz widziałam tylko tyle, że ci trzej byli stroną napastującą, zaś ten który pozostał i którego związaliście panowie, nie jest niczemu winien, biedaczek. Gdyby tak był tutaj mój syn Polyte, to byłby do bójki nie dopuścił na pewno! Lecz ja, słaba kobieta, cóż poradzić mogłam? Krzyczałam tylko, ile mi sił starczyło.

    Po wypowiedzeniu tych słów, stara jędza z powrotem usiadła na stopniu, dając tym do zrozumienia, że już powiedziała wszystko.

    Ale Gévrol brutalnie postawił ją z powrotem na nogi.

    – Jeszcześmy nie skończyli naszej rozmowy – powiedział – musisz nam udzielić nieco więcej szczegółów.

    – A to jakich? – hardo odpowiedziała szynkarka. – Kiedy ja nic nie wiem i nic nie widziałam.

    Inspektorowi zaiskrzyły się gniewem oczy.

    – Cóż byś powiedziała, stara, gdybym ja cię tak zaaresztował?

    – Powiedziałabym, iż jest to wielką niesprawiedliwością.

    – Nie przeszkodzi to temu, iż stanie się ona faktem, jeżeli i dalej iść zechcesz uporem, i jestem pewien, iż dwutygodniowy twój pobyt w Więzieniu Świętego Łazarza będzie miał wpływ doskonały na ruchliwość twego języka.

    Słowa te sprawiły na ciotce Chupin wrażenie stosu elektrycznego. Obleśna maska momentalnie znikła z jej twarzy, jędza wyprostowała się momentalnie, spojrzała zuchwale w oczy Gévrola, wreszcie zaczęła miotać wymysły i przekleństwa na agentów, oskarżając ich, że sobie coś upatrzyli do całej jej rodziny, bo już aresztowali najniewinniej jej syna, chłopca najzacniejszego. A zresztą – ona więzienia bynajmniej się nie lęka, owszem – niech ją biorą, nie będzie się kłopotać przynajmniej o utrzymanie.

    Inspektor nawet nie próbował nakazywać milczenia rozwścieczonej babie, zwłaszcza iż wszyscy agenci śmiali się do rozpuku. Odwrócił się od niej jedynie i zwrócił do mordercy ze słowy:

    – Ty przynajmniej nie odmówisz nam wyjaśnień?

    Obwiniony, po paru chwilach wahania się, w te odezwał się słowa:

    – Powiedziałem wam już wszystko, co miałem do powiedzenia. I raz jeszcze upewniam was, że jestem niewinny. Ten oto człowiek, który z mojej padł ręki, na parę chwil przed śmiercią potwierdził moje twierdzenie. To samo powiedzieć może ta oto kobieta. Czegóż chcieć możecie więcej? Gdy mnie sędzia badać będzie, powiem może coś więcej, lecz teraz nie wydobędziecie ze mnie jednego choćby słowa więcej.

    Było to powiedziane tonem tak stanowczym, iż Gévrol nie próbował już badać dalej zbrodniarza. Z doświadczenia wiedział, iż najbardziej wyrafinowani złoczyńcy najczęściej głębokie zachowują milczenie, chcąc sobie tym ułatwić obronę i utrudnić śledztwo.

    Zatwardziali zbrodniarze wiedzą dobrze, iż jedno nieostrożne słowo na pierwotnym śledztwie lekkomyślnie wypowiedziane obraca czasami w niwecz całą obronę, toteż milczą oni najczęściej uparcie, zaś mówią dopiero po długich namysłach, na co mają aż nadto dosyć czasu w więzieniu.

    W tej samej chwili agenci zawiadomili inspektora, iż domniemany żołnierz wyzionął właśnie ducha.

    – Ha, w takim razie – powiedział inspektor – nie mamy tutaj, moje dzieci, nic więcej do roboty. Rozluźnijcie więc pęta na nogach obwinionego, tak by mógł swobodnie nogami poruszać i wraz z nim udamy się do komisariatu, by zdać raport wyższej władzy z tego, cośmy tutaj widzieli. Ciotka Chupin również pójdzie z nami. Tutaj zaś dwóch z nas pozostanie na straży.

    Wtedy najmłodszy z agentów, ten sam, który pochwycił mordercę, podszedł do inspektora ze słowy, iż chciałby pomówić z nim na osobności.

    Przychylając się do prośby tej, inspektor wyszedł na dwór wraz z agentem, a gdy odeszli kilkanaście kroków w głąb podwórza, rzekł:

    – Cóż takiego masz mi do powiedzenia, mój chłopcze?

    – Pragnąłbym się dowiedzieć, generale, co pan myśli o całej tej sprawie?

    – O, sprawa jest najzupełniej jasna. Po prostu czterech łotrów zeszło się w tej jaskini rzezimieszków; przy sprzeczce ten z nich, który miał rewolwer, zamordował innych. Oto wszystko.

    – Uważasz więc, inspektorze, iż nie trzeba przeprowadzać żadnych badań, że wszelkie poszukiwania są zbędne?

    – A na co? Sprawa jest przecież prosta jak igła!

    Młody agent zapadł w milczenie.

    – A jednak mnie się zdaje – odezwał się po chwili – że sprawa ta nie jest tak bardzo jasna, jak się to na pozór wydawać może. Ja coś wyczuwam...

    – Co?... Wytłumacz się, proszę.

    – Czyż można umotywować niepokój psa myśliwskiego? Jego węch jest podrażniony – oto wszystko. Taki właśnie niepokój jest we mnie. Nie wiem nic, a jednak coś czuję.

    Gévrol, zwolennik teorii pozytywnych, na faktach opartych, wzruszył majestatycznie ramionami.

    – Roi ci się jakiś melodramat, widzę. Oczyma romantyka widzieć ci się zapragnęło w Pieprzniczce matki Chupin rendez-vous wielkich panów, za robotników i żołnierzy poprzebieranych, tak właśnie jak to widywałeś na scenkach teatrzyków bulwarowych. Szukaj w takim razie, mój chłopcze, szukaj... Ja ci tej zabawy bynajmniej nie zabraniam.

    – Pozwalasz mi więc, panie inspektorze, bym robił poszukiwania na własną rękę?

    – Nie tylko pozwalam, ale nawet ci to nakazuję. By ci to zaś ułatwić, ciebie właśnie wraz z którymkolwiek innym agentem pozostawię tutaj na czatach. Jeżelibyś zaś dojrzał w tej sprawie coś takiego, czego ja nie dojrzałem, no to daję ci pozwolenie na to, byś mi kupił parę nowych okularów.

    II

    Agent, któremu Gévrol pozostawił wolność poszukiwań na swą rękę, był zupełnym jeszcze nowicjuszem w dziedzinie poszukiwań kryminalnych.

    Nazywał się Lecoq.

    Był to chłopiec dwudziestopięcioletni, bez żadnego nieomal zarostu jeszcze, mizerny, o bladoróżowych wargach, lecz z potężną za to ciemną czupryną. Wzrostu średniego, bardzo harmonijnej jednak budowy, przy czym jego ciało każdym ruchem przejawiało ogromną siłę.

    Zewnętrznie nie wyróżniał się niczym, oczami chyba, których spojrzenie było ponad zwykłą miarę bystre i wyjątkowo przenikliwe; nos jego również nie był przeciętny, kształtny, prosty, o nozdrzach bardzo rozwiniętych i ruchliwych.

    Był synem bogatej i bardzo szanowanej rodziny normandzkiej, a jako taki otrzymał wychowanie bardzo staranne i dobre.

    Studiował właśnie prawo na uniwersytecie w Paryżu, gdy w jednym tygodniu dowiedział się o śmierci obojga swych rodziców, a także, iż umarli oni zupełnie zrujnowani.

    Pozostał więc na świecie zupełnie sam i bez żadnych środków do życia.

    O prowadzeniu dalszych studiów na uniwersytecie nie mogło być w tych warunkach mowy. Zaczął szukać pracy, lecz zdobycie jej dla początkującego jest zawsze bardzo trudne. Proletariatu bez pracy jest zawsze bardzo dużo w Paryżu. Wziął się do dawania lekcji, potem przepisywał papiery u adwokata, jakiś czas był statystą w teatrze, potem zbierał ogłoszenia, był subiektem w księgarni... lecz nigdzie jakoś nie mógł zagrzać miejsca.

    Na koniec znalazł posadę sekretarza u pewnego astronoma, będącego powagą w swej dziedzinie, barona Mosera, Przepędzał tam dnie na przepisywaniu i dodawaniu sum sprawiających swym ogromem zawrót głowy. Otrzymywał za to sto franków miesięcznie i tak przebył pięć lat, aczkolwiek monotonia pracy doprowadzała go do szaleństwa.

    Po pracy wracał do swej izdebki na poddaszu, gdyż na najmniejszą choćby rozrywkę nie mógł sobie pozwolić, i marzył. Marzył o tym, by się wzbogacić od razu, nagle, jednym jakimś śmiałym czynem,

    By myślom tym dać postać realną, jego bujna imaginacja wynajdywała nadzwyczajne kombinacje i fortele.

    Pomysły te były tak świeże, nowe, nigdzie i nigdy niepraktykowane, iż Lecoq doszedł do przekonania, że istnieje w nim nie tylko instynkt wynalazcy, ale i jakby geniusz zła, zbrodni. Wszystkie dokonane w Paryżu zbrodnie i wielkie kradzieże krytykował z nieugiętą logiką, ujawniając całą wadliwość ich pomysłu i nieudolność wykonania.

    Mówił wtedy do siebie, że gdyby tylko chciał... to zrobiłby to na pewno lepiej, tak iż jego czyn byłby zawsze pomyślnym uwieńczony wynikiem i nigdy nie zostałby odkryty. Czyny zbrodnicze – o ile je oprzeć na obliczeniach ściśle naukowych – zawieść nigdy nie mogą. Fantazjowania na ten temat stały się u niego

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1