Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Błyskawice: Powieść historyczna z czasów rewolucji francuskiej
Błyskawice: Powieść historyczna z czasów rewolucji francuskiej
Błyskawice: Powieść historyczna z czasów rewolucji francuskiej
Ebook405 pages5 hours

Błyskawice: Powieść historyczna z czasów rewolucji francuskiej

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

„Błyskawice” to powieść historyczna Teodora Jeske-Choińskiego, której tło stanowi zbliżająca się rewolucja w XVIII-wiecznej Francji. W trakcie burzliwych wydarzeń na próbę wystawiona zostaje miłość pomiędzy szlachcicem Gastonem de Clarac, konserwatystą oraz wielkim patriotą, a Zofią de Laval, zwolenniczką postępu i oświecenia. Połączyła ich miłość, pozycja społeczna oraz wspomnienia z dzieciństwa. Czy różne wizje świata zdołają ich rozdzielić?
LanguageJęzyk polski
PublisherKtoczyta.pl
Release dateJul 17, 2020
ISBN9788382177909
Błyskawice: Powieść historyczna z czasów rewolucji francuskiej

Related to Błyskawice

Related ebooks

Reviews for Błyskawice

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Błyskawice - Teodor Jeske-Choiński

    Teodor Jeske-Choiński

    Błyskawice

    Powieść historyczna z czasów rewolucji francuskiej

    Warszawa 2020

    Spis treści

    TOM I

    CHAPTER I

    CHAPTER II

    CHAPTER III

    CHAPTER IV

    CHAPTER V

    CHAPTER VI

    CHAPTER VII

    CHAPTER VIII

    CHAPTER IX

    CHAPTER X

    CHAPTER XI

    CHAPTER XII

    CHAPTER XIII

    TOM II

    CHAPTER I

    CHAPTER II

    CHAPTER III

    CHAPTER IV

    CHAPTER V

    CHAPTER VI

    CHAPTER VII

    CHAPTER VIII

    CHAPTER IX

    CHAPTER X

    CHAPTER XI

    CHAPTER XII

    CHAPTER XIII

    CHAPTER XIV

    CHAPTER XV

    TOM I

    I

    Przed hotel hrabiny de Bar zajechał najęty powóz.

    Było jeszcze zbyt wcześnie, jak na dobrze urodzoną i dobrze wychowaną mieszkankę Paryża osiemnastego stulecia. Godzina jedenasta zaledwie.

    Młody, przystojny blondyn w mundurze rotmistrza dragonów, wysiadłszy z powozu, stał przez kilka chwil przed bramą, namyślając się: wejść czy nie wejść?

    Przybył wczoraj do Paryża z prowincji, znad rzeczki Lot, z miasteczka Clarac, i uważał sobie za obowiązek zacząć pobyt w stolicy od wizyty u kuzynki, z którą niegdyś, gdy byli oboje dziećmi, bawił się w męża i żonę. Przebrawszy się w oberży po dalekiej podróży, zawiadomił panią de Bar, młodą wdowę, o swoim przybyciu, prosząc o wyznaczenie godziny przyjęcia. Pachnący bilecik wezwał go na godzinę jedenastą.

    Dla niego, dla żołnierza i myśliwego, który widział prawie codziennie wschodzące słońce, była to godzina bardzo późna, połowa dnia, ale wielki świat paryski nie uznawał

    obyczajów tak prostackich. Oficer wiedział, że żadna z dam światowych nie opuszcza łóżka przed południem, a o pani de Bar słyszał, iż należy do najlepszego towarzystwa stolicy.

    Wejść, nie wejść? Czy nie za wcześnie? Prosiła na godzinę jedenastą... Jeżeli jej przeszkodzi, jej wina...

    Zakołatał do bramy.

    Odźwierny wskazał mu schody, prowadzące na pierwsze piętro; lokaj na zapytanie: czy pani hrabina przyjmuje o tej porze? - odpowiedział: pani hrabina czeka na pana wicehrabiego.

    Uprzedziła więc służbę... nie przyszedł zbyt wcześnie... nie okaże się natrętnym...

    Za uchylonymi drzwiami odezwał się głos niewieści:

    – Proszę cię, Gastonie!

    Wsunął się bez szelestu, na palcach do pokoju, którego głównym meblem była toaletka damska, spowita cała w tiule i koronki, ustawiona w pobliżu okna, wychodzącego na północ.

    Pełne, ale spokojne światło dnia, niezmącone drżącym blaskiem słońca, padało na młodą, ładną kobietę, siedzącą przed dużym lustrem.

    Dwoje czarnych, błyszczących oczu zwróciło się ciekawie na gościa. Z błyskawiczną szybkością ogarnęło spojrzenie tych oczu urodziwą postać wicehrabiego, zanim się ładne usta hrabiny uśmiechnęły przyjaźnie.

    – Z szarej poczwarki nieśmiałego chłopczyka z palcem w umorusanej buzi wykluł się i rozwinął ładny, barwny motyl. Witaj mi, Gastonie - odezwała się hrabina.

    I dwoje okrągłych, białych, obnażonych ramion wyciągnęło się spod różowego peniuaru do gościa.

    – Umorusany chłopczyk z palcem w buzi nie zapomniał swojej ślicznej kuzynki, którą miał szczęście zabawiać kiedyś w Clarac - mówił wicehrabia Gaston de Clarac, dotykając lekko ustami palców podanych rąk. - Poznałby ją po stu latach po jej cudownych oczach, świecących kuszącym blaskiem gwiazdy wieczornej.

    Temu zdawkowemu komplementowi towarzyszył wytworny ukłon dobrze wychowanego szlachcica XVIII stulecia.

    – Prosiłam cię na jedenastą, abym cię mogła powitać bez świadków - hrabina wskazała kuzynowi miejsce na taborecie obok toaletki. - Rodzice zdrowi, prawda? Wujmarszałek zawsze krzepki i czynny? Naturalnie! Stary żołnierz nie lubi próżniactwa. Winnice wasze rodzą obficie? Rozumie się. Błogosławiona dolina nadloteńska płynie od wieków najlepszym białym winem Francji. Wszystko u was dobrze? Nie wątpię o tym. Czytam odpowiedź

    pomyślną na twojej zdrowej rumianej twarzy szczęśliwego wieśniaka. Jacy wy szczęśliwi na prowincji, na wsi!

    Pytania te i uwagi rzucała hrabina szybko, nerwowo, końcami ust, nie czekając na odpowiedź, zajęta więcej zwierciadłem niż gościem.

    Krzątały się przy niej dwie pokojowe, dziewczyny młode, ładne, zręczne, ubrane w krótkie, podkasane spódniczki, zakryte z przodu białymi, muślinowymi fartuchami. Ich ręce, obnażone powyżej łokci, pracowały skrzętnie nad upiększeniem pani, co im wcale nie przeszkadzało rzucać od czasu do czasu zalotnych spojrzeń w stronę wicehrabiego. Jedna z nich opinała hrabinę w gorset, druga przygotowywała grzebienie do czesania.

    – Błogosławiona dolina ujęta w widły Garonny i Loty zawodzi nas już trzeci rok z rzędu - odezwał się wicehrabia. - Źródła wina wyczerpały się.

    – Czy być może? Ach, prawda! Czytałam w którejś z ostatnich broszur ekonomicznych, że urodzaj znów tego roku nie dopisał w różnych częściach kraju. Nie wiedziałam, że także u was. Gdzież ta broszura?

    Na toaletce, pomiędzy mnóstwem buteleczek, słoików, szpilek i wstążek, walało się kilka broszur treści filozoficznej i ekonomicznej.

    – Kuzynka nie nudzi się tą ciężką lekturą? - zapytał wicehrabia.

    – Może się czasem i nudzę, mój drogi, ale cóż robić? Nauka jest dziś w modzie, jak niedawno temu była modną literatura piękna. Rozyno, ściskasz mnie zanadto w pasie...

    Chemia, fizyka, matematyka, filozofia, od pewnego czasu także ekonomia polityczna zmiotły z naszych toaletek i biurek romanse, tragedie, poezje. Jesteśmy tu wszystkie tak uczone, iż dziwimy się same swojej mądrości. Uśmiechasz się? Zobaczysz sam. Zawiozę cię jeszcze dziś do pani de Beauharnais, gdzie się twoje oczy drwiące... dobrze ci z tym drwiącym uśmieszkiem w mądrych oczach... i twoje uszy niewierne przekonają o naszej erudycji tak głębokiej, iż ci się w głowie zawróci od tej głębi... Filipino, masz dziś ciężką rękę; zamiast zerkać na pana wicehrabiego, niecnoto, uważaj pilniej na grzebień... Od lat trzech słuchamy, mimo oporu księdza Garnier, tego niepoprawnego wstecznika, wykładów w College Royal, gdzie zachwycamy się mądrością Lalande’a i Condorceta.

    – Tych ateuszy? - wtrącił wicehrabia.

    – O, jak się zacofanie, po staroświecku wyrażasz, kuzynku z głuchej prowincji. Z

    Honolulu przyjeżdżasz, z Otaiti? Mówi się filozofów, boskich filozofów. U nas są wszyscy uczeni, astronomowie, matematycy, chemicy, botanicy, równocześnie filozofowie, bo wszyscy wierzą tylko w rozum.

    – I panie z towarzystwa? - zapytał wicehrabia.

    – Całe nasze towarzystwo filozofuje. Kłaniamy się dziś wszyscy, składamy wszyscy hołd powinny jednemu tylko bożkowi, któremu na imię Rozum. I Filipina filozofuje, bo zamiast mnie uważnie czesać, słucha naszej dysputy... Robimy porządek z całą stęchłą przeszłością.

    Hrabina zadzwoniła.

    – Z Bogiem, z religią z tradycją rycerską, z uszanowaniem dla tronu, dla monarchii, z całą, słowem, głupotą naszych ciemnych przodków? - wtrącił wicehrabia.

    – Znów się uśmiechasz. Pozwól sobie, nie obrażę się... Piotrze, czy nie zapomniałeś o kwiatach do obiadu? A Pawłowi powiedz, żeby skoczył do modystki i przypomniał jej o stroju dojazdy konnej; gdyby się spóźniła, przeniosę się do innego magazynu...

    Przywołany dzwonkiem kamerdyner znikł za drzwiami.

    – Tak, filozofia wymiotła z naszych głów wszystkie niepotrzebne śmieci przeszłości, stargała wszystkie pęta, które ciemnota przodków nałożyła na rozum ludzki. Jeże-liś ciekawy, powie ci to wszystko lepiej ode mnie margrabia de Condorcet, którego zobaczysz dziś u pani de Beau-harnais. Nudny trochę, suchy, ten sławny pan matematyk i filozof, ale podobno bardzo mądry.

    – Podobno?

    Hrabina pogroziła kuzynowi długim, białym palcem długiej, białej ręki.

    – Cięty masz języczek, Gastonie, ale kuzynowi wolno. Podobno... Bo ja wiem? Tak mówią. Przyznam ci się otwarcie, iż mnie ten cały rejwach naukowy czasami okropnie nudzi, ale cóż chcesz? Hrabina de Voisenon zawstydza lekarzy swoją mądrością medyczną; margrabina de Voyer i hrabina de Coigny krają z większą rozkoszą gnijące trupy niż wybredny smakosz doskonale upieczonego bażanta; margrabia de Nesie, hrabina de Brancas, margrabina de Pons, nawet ta strojnisia, hrabina de Polignac, palą się do chemii, jak się imperator Hadrian palił do pocałunku Antinousa; każda z dam z towarzystwa uczy się czegoś, dysputuje, chce uchodzić koniecznie za filozofkę. W takim otoczeniu niepodobna być nieukiem. Prąd chwili niesie nas, jak potok wezbrany, nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co. Filozofowie powiadają, że do światła, do prawdy, do wolności. Być może. Nie moją rzeczą poddawać krytyce obietnice uznanych przez cały świat mędrców. Co do mnie, wiem tylko, że nam, kobietom z towarzystwa, wygodniej z wiarą filozofów, z wiarą w rozum ludzki i w nieomylność natury niż z ponurym ascetyzmem chrześcijaństwa, który skrępował ciało i jego instynkty. Bardzo przyjemnie wiedzieć i wierzyć, że małżeństwo dozgonne jest nadużyciem, nieznośną tyranią mężczyzny, że wstydliwość niewieścia jest niepotrzebnym konwenansem, za co niech będzie cześć i chwała boskiemu Diderotowi. Zresztą, moda nakazuje być filozofem.

    – Zdaje się, że argument ostatni przekonuje najwięcej mądrą główkę mojej ślicznej kuzynki.

    – A ciebie to dziwi, uszczypliwy kuzynku? Gdyby moda kazała chodzić na czworakach, chodziłabym na czworakach. Ale a propos czworaków! Dlaczego nie widziałam dziś jeszcze mojej małpeczki, Rozyno?

    – Poszła na spacer ze służącym, proszę pani hrabiny.

    – A pieski?

    – Antoni karmi je właśnie czekoladą.

    – Chcę je zobaczyć natychmiast po śniadaniu. Mimi nie miała wczoraj humoru, może się przejadła. Puf lizał ciągle łapkę, może mu ją ktoś nadepnął. Przepraszam cię, Gastonie.

    Mówimy o różnych rzeczach i wielu innych, wyjąwszy te, od których powinniśmy byli właściwie zacząć. Jesteś w Paryżu... Czy wolno zapytać, w jakim celu przybyłeś do naszej rozkosznej wieży Babel? Może mogę ci być w czymś użyteczną. Rozporządzaj moim czasem i moimi stosunkami, proszę.

    – Jesteś równie dobrą, jak piękną, kuzynko - rzekł rotmistrz, całując hrabinę w obnażone ramię. - Przysłał mnie tu ojciec do króla z pokłonem, z hołdem. Nie bardzo było mi spieszno z tym hołdem, którego królowie żądają od nas, starej szlachty, bo nam, młodym, zesztywniał kark i grzbiet, zginać się w pałąk w ukłonie dworskim nie lubimy, ale wiesz, że mój ojciec nie znosi oporu. Powiedział po żołniersku: Oto dwa tysiące dukatów; jutro wsiądziesz do dyliżansu, pojedziesz do Paryża i pokłonisz się od siebie i ode mnie królowi, swojemu urodzonemu wodzowi, jak czynili twoi przodkowie. Przyznam ci się, kuzynko, że wolałbym iść w ogień, na kule i groty niż w ten rój trutni i szerszeni dworskich. Hrabina roześmiała się.

    – Poznaję Claraca - mówiła. - Zdawałoby się, że wam szychowa korona spadnie z głowy, gdy się pokłonicie królowi. Ale nie obawiaj się. Ludwik XVI jest tak dobrym, tak łatwym w stosunkach królem, tak uprzejmym gospodarzem zamku wersalskiego, iż najsztywniejsze karki wychodzą z jego domu bez gorzkiego uczucia poniżenia. Jutro weźmiesz moją karetę i pojedziesz do Wersalu; dam ci kilka słów do wielkiego szambelana, żebyś nie był narażony na protekcjonalne spojrzenia mniejszych piesków dworskich.

    Ktoś stuknął lekko w uchylone drzwi i do pokoju wsunął się, zgięty w ukłonie, z bladym uśmiechem zdawkowej uprzejmości na starannie wygolonej twarzy, młody człowiek w czarnych, jedwabnych sukniach, w czarnych pończochach i w trzewikach, spiętych srebrnymi sprzączkami.

    – Ach, kochany księże... Ksiądz de Courcel - prezentowała hrabina -

    najprzyjemniejszy ze wszystkich kaznodziei paryskich... Rozyno, te loki z lewej strony dotykają prawie ramienia; podnieść je trochę... Czy można dziś pojechać konno do Lasku Bulońskiego?

    Ksiądz w sukniach świeckich, którego stan duchowny poświadczały tylko biała koloratka i czarny płaszczyk, sunął więcej, niż szedł, ku hrabinie, ruszając się z wytworną swobodą skończonego dworaka. Skłoniwszy się wicehrabiemu, zajął miejsce na taborecie po drugiej stronie toaletki.

    – Trochę dziś chłodno, ale pogodnie - odezwał się dźwięcznym wyrobionym głosem kaznodziei. - Lasek

    Buloński zaroi się niewątpliwie od amazonek. Wielka szkoda, że hrabina nie zaszczyciła wczoraj naszego zebrania u księstwa Bedford. Bawiliśmy się doskonale.

    – Nie mam zaufania do zebrań towarzyskich w domach angielskich. Ci wyspiarze są zwykle tak chłodno zarozumiali, spoglądają na nas, żwawych Francuzów, z takim uśmiechem lekceważącym, iż mrożą swobodną konwersację. Ile razy zdarzyło mi się być u księstwa Bedford, doznawałam zawsze wrażenia, iż nas Anglicy nie na to proszą, żeby nas bawić, lecz na to, żeby się nami bawili.

    – Doskonała obserwacja - potwierdził ksiądz - muszę ją puścić w obieg. Anglicy spoglądają na nas w istocie z wyżyn swojej swobody konstytucyjnej jak na duże dzieci. Ale tym razem nie oni rej wodzili. Osią, dookoła której się wczoraj obracała konwersacja, był

    margrabia de Lafayette.

    – Lafayette? Margrabia jest w Paryżu? Jakże on wygląda, ten sławny obrońca wolności amerykańskiej? Opowiadaj, kochany ojczulku.

    – Bardzo przystojny, bardzo wymowny, bardzo wytworny. Iskry tryskają z jego oczu, kiedy mówi...

    Ksiądz de Courcel nie miał czasu dokończyć charakterystyki Laffayette’a, bo do pokoju wszedł lekarz domowy zapytać o zdrowie hrabiny. Zaledwie doktor pożegnał swoją pacjentkę, znalazłszy ją „świeżą, olśniewającą blaskami zdrowia i urody, zjawił się perfumiarz, zachwalający jakąś nadzwyczajną wodę, która miała przywrócić najstarszej twarzy „cerę pensjonarek klasztornych. Jeszcze de Bar nie zdążyła obwąchać wszystkich buteleczek perfumiarza, kiedy ukazał się handlarz małp i papug. Stawił się także kolporter uliczny z książkami, broszurami, gazetami, zgłosiła się w końcu modystka z próbkami najnowszych jedwabiów.

    Między jednym przekupniem a drugim wchodził jakiś diuk, margrabia, hrabia, kawaler; każdy z nich posiedział kilka, najwyżej kilkanaście minut, obsypał hrabinę garścią wonnych komplementów, opowiedział jakąś plotkę i wychodził, obiecując dalszy ciąg nowin dnia w Lasku Bulońskim.

    Pani de Bar oglądała, wybierała, kupowała, radząc się gości, przerywając ciągle robotę swoich pokojowych.

    Swobodzie jej ruchów, odsłaniających wdzięki ładnej, trzydziestoletniej kobiety, dziwił się trochę wicehrabia de Clarac. Wprawdzie obcymi nie były mu zwyczaje i obyczaje wielkiego świata paryskiego, bo towarzystwo prowincjonalne naśladowało skwapliwie stolicę, ale wieś i mniejsze miasta szanowały jeszcze dawną staroświecką wstydliwość. I w Tuluzie, gdzie służył jako oficer Jego Królewskiej Mości, przyjmowały żony jego kolegów płeć brzydką przy toalecie, ale zasiadały przed zwierciadłem zwykle już ubrane. Panie gawędziły, a pokojowe ich poprawiały, kończyły fryzurę lub zapinały jakąś rozmyślnie zapomnianą haftkę.

    A pani de Bar w peniuarze, który nie zakrywał wcale jej pełnego biustu i obnażonych ramion, i w maleńkich, różowych pantofelkach, z których wychodziła cała stopa, ubierała się naprawdę w obecności mężczyzn.

    Trochę zbyt swobodną wydała się ta swoboda wielkiej damy paryskiej młodemu oficerowi z prowincji.

    Nareszcie, po godzinie była hrabina opięta, uczesana i upudrowana złotym pudrem, który jej czarne, bujne włosy zmienił w rudawe.

    Żegnając się z kuzynem, rzekła:

    – Nie zapomnij być dziś u mnie na obiedzie. I pana, naturalnie, panie księże, bardzo proszę. Po obiedzie pojedziemy do pani de Beauhamais na filiżankę kawy. Do widzenia...

    Ach, prawda, byłabym zapomniała. Mam nadzieję powitać wkrótce u siebie zamiast zwyczajnego ojca de Courcel, kanonika de Courcel, kanonika doskonale uposażonego.

    Błysk radości zaświecił w oczach młodego księdza.

    – Byłażby hrabina łaskawa wstawić się za mną u Jego Eminencji, kardynała de Rohan?

    – Użyłam całej swojej wymowy, aby przekonać Jego Eminencję, że tak oświeconemu, doskonale wychowanemu i miłemu księdzu, jak pan de Courcel, należy się najlepsza kanonia jego diecezji i zdaje mi się, że nie trudziłam się daremnie.

    – Nie wiem, doprawdy, czym zasłużyłem na takie względy. Pani hrabina dla mnie zanadto łaskawa.

    – Dla dobrych przyjaciół nie jest się nigdy zanadto łaskawym. A teraz do widzenia.

    Już była hrabina na progu sąsiedniego pokoju, kiedy się nagle odwróciła.

    – Kochany ojczulku, przepraszam, chciałam pana prosić o drobną grzeczność. Czy mogę?

    – Prawem hrabiny rozkazywać, obowiązkiem moim być z radością posłusznym.

    – Mówiła mi pani de Grouchy, że Greuze ma na sztalugach prześliczną główkę. Może by pan był łaskaw zajść do Greuze’a i zobaczyć ową główkę. Jeżeli w istocie tak ładna, jak twierdzi marszałkowa, powiększyłabym nowym dziełem mistrza z przyjemnościąmojągalerię.

    Lubię jego pędzel. Byłabym panu także bardzo wdzięczna, gdybyś zaszedł na chwilkę do księgarni Chevaliera i przejrzał najnowsze broszury. Ciekawsze, modniejsze, niech mi pan każe przysłać. A teraz już naprawdę do widzenia.

    Hrabina uśmiechnęła się do księdza, kuzynowi przesłała końcami palców od ust pocałunek i znikła za portierą.

    – Pan wicehrabia dawno w naszym miłym Babilonie? - zapytał ksiądz, wychodząc razem z rotmistrzem.

    – Dopiero od wczoraj.

    – Ale nie po raz pierwszy?

    – Byłem w Paryżu kilka razy. Ostatnim razem temu lat pięć.

    – W takim razie może pan nie wzgardzi moją znajomością stolicy, która zmieniła się bardzo od lat pięciu. Służę z przyjemnością.

    Rotmistrz spojrzał nieufnie na wytwornego księdza w sukniach świeckich. Wiedział

    on, że Paryż roi się od młodych księży, którzy pozostają z ołtarzem w związku bardzo luźnym. Jedni pełnią w bogatych domach służbę nauczycieli, inni bawią się w literaturę i dziennikarstwo, jeszcze inni dekorują po prostu swoimi koloratkami i płaszczykami salony, nie zajmując się niczym, odgrywając rolę filozofów, bezprzesądnych rezolutów, a wszyscy schlebiają, wysługują się osobistościom wpływowym za obiecaną nagrodę w formie jakiegoś intratnego beneficjum.

    Przeto zawahał się, namyślając się przez kilka chwil: przyjąć towarzystwo księdza czy odpowiedzieć mu wymijająco? Ale był szlachcicem francuskim osiemnastego stulecia, wcieleniem dobrego wychowania, uprzejmości, stawiał grzeczność na równi z honorem. Pan de Clarac nie mógł obrazić pana de Courcel.

    – Z wdzięcznością będę korzystał z doświadczenia księdza - rzekł rotmistrz.

    – Jeżeli pan nie ma w tej chwili nic lepszego do roboty, możemy pojechać do Lasku Bulońskiego.

    – Do Lasku Bulońskiego! - rozkazał rotmistrz woźnicy. Minęło już południe.

    Nad Paryżem, na pogodnym niebie błyszczało słońce, ale nie był to wulkan płomienny, sypiący z góry na dół potoki światła i żaru. Małe, chłodne, bezpromienne słońce grudnia walczyło daremnie z mroźnym oddechem zimy, który szedł od północy.

    Dzień pogodny wywabił na brudne, źle brukowane ulice bez bocznych chodników dla pieszych tłum ludzi. Ten tłum był jakiś cichy, milczący, osowiały. Wielkie mnóstwo obdartusów wlokło się leniwie wzdłuż domów. Na wszystkich rogach, na schodach kościołów, przed bramami bogatszych domów widać było gromadki żebraków.

    – Wesoły temu lat pięć Paryż posmutniał - zauważył wicehrabia.

    – Nędza odjęła lekkomyślnemu, wesołemu ludowi paryskiemu jego dawny humor -

    objaśnił ksiądz. - Chleb tak podrożał, że stał się zbytkiem dla ubogich.

    – I prowincję wysmagały okrutnie nieurodzaje ostatnich lat - mówił wicehrabia. -

    Bieda z nędzą rozgościły się nie tylko w chatach chłopskich, pastwią się nie tylko nad ubogimi. Do naszych zamków szlacheckich ciśnie się niedostatek drzwiami i oknami. Gdyby nie przywileje feudalne, wielu z nas nie miałoby z czego żyć.

    – Najgorsze, że nędza sączy w dusze ludu jad nienawiści do wszystkich, którzy nie umierająjeszcze z głodu. Niech się pan przypatrzy uważnie twarzom obdartusów i żebraków.

    Z urwaną w połowie klątwą, podobną do gniewliwe-go warknięcia złego psa, ustępowali biedacy z drogi powozom, które nie uważały za potrzebne zwracać uwagi na pieszych. Te wszystkie kabriolety, berlinki, dyliżanse, alemandy, saboty, gondole, powozy i powoziki najrozmaitszych kształtów, otwarte i zamknięte, pędziły po nierównym bruku co koń wyskoczy, jak gdyby oprócz nich nie było nikogo na ulicach. Tu i ówdzie podniosła się wśród tłumu pieszych groźna pięść lub błysło spode łba mściwe oko jaskrawym blaskiem nienawiści.

    – Lud paryski, obryzgiwany błotem ulicy, potrącany łbami koni, śmiał się dawniej, dowcipkował po swojemu, swawolił, a teraz warczy i grozi złem okiem - mówił ksiądz. -

    Idzie ulicami stolicy głuchy pomruk, pochwytny tylko, wyraźny dla tych, którzy patrzą z urzędu w serce ludu. My, księża, słyszymy w konfesjonale, w brudnych norach nędzarzy, dokąd nas śmierć wzywa z olejami świętymi, z ostatnim namaszczeniem, takie skargi i złorzeczenia, iż gdyby je mogli słyszeć nasi salonowi mędrkowie filozoficzni, nasi upudrowani, wyżabotowani reformatorzy, odeszłaby ich ze strachu o własną skórę ochota do wywracania istniejącego porządku. Ale oni nie uważają za potrzebne spojrzeć w duszę ludu, wsłuchać się w tłumiony płacz jego słusznych skarg, chociaż rozprawiają dziś bezustannie o duszy tego ludu.

    Wicehrabia słuchał zdziwiony. Ten światowy ojczulek, składający pięknym damom wizyty przy toalecie, załatwiający w mieście ich sprawunki, słuchał spowiedzi, chodził do chorych z wiatykiem? Wydawało mu się to nieprawdopodobne.

    Rozumny wzrok księdza dostrzegł zdziwienie, malujące się na twarzy oficera.

    – Widząc mnie u pani de Bar w roli uprzejmego świa-towca - rzekł z uśmiechem -

    zaliczył mnie pan do znanego we Francji gatunku owych próżniaczych ojczulków paryskich, owych nędznych karierowiczów, którzy plamią stan duchowny. Niech się pan nie tłumaczy, ma pan bowiem prawo nie ufać księdzu, który skrada się przez salon do godności kościelnych. Ale jako Francuz osiemnastego stulecia, wie pan równie dobrze jak ja, że wszystkie posady, godności, zaszczyty, beneficja rozdaje u nas od lat stu łaska lub kaprys kobiety, że nie płeć mocna rządzi Francją, lecz słaba. Powie pan słusznie: cóż tobie, księdzu, po intratnym beneficjum? Niestety, nie jestem tylko księdzem. Sześcioro ubogiego rodzeństwa czeka na moje fiolety w dziurawym zamku bretońskim. Siostry zostaną starymi pannami, bracia się zmarnują, jeżeli pani de Bar nie zdoła wyżebrać dla mnie u kardynała Rohan jakiej dobrej kanonii. Jako szlachcic z prowincji zna pan doskonale smutne stosunki naszej kasty. W starych, dziurawych, wyszczerbionych zamczyskach szlachty wiejskiej ubóstwo drwi z naszych spleśniałych pergaminów, tradycji historycznych i szumnych tytułów.

    Życzliwym okiem spojrzał teraz pan de Clarac na pana de Courcel. I on należał do owej szlachty wiejskiej, która, oddalona od dworu królewskiego, od źródła zaszczytów i złota, sypała się w gruzy, z każdym pokoleniem uboższa.

    Byli już w Lasku Bulońskim.

    Z dwu stron, z miasta i do miasta, tam i na powrót przesuwały się obok nich barwne, migotliwe szeregi jeźdźców. Przepyszne konie kłusowały, galopowały alejami, niosąc na grzbietach piękne panie i wytwornych panów. Grzywy, splecione białymi, czerwonymi, zielonymi, złotymi wstęgami, unoszone w ruchu, falowały w powietrzu; błyszczały siodła i uździenice gęsto nabijane srebrem i drogimi kamieniami, co chwila uchylały się kapelusze panów i pochylały się piórami strojne głowy pań.

    Słynny doktor Tronchin, „Rousseau medycyny", i jego następcy: Lorry, Barthes, ulitowawszy się nad bladą, więdnącą cerą pań, nakazali płci pięknej używać ćwiczeń fizycznych, poruszać się dużo na świeżym powietrzu. Doktorowie Tronchin, Lorry, Barthes byli doktorami modnymi, światowymi. Więc wsiadł cały wytworny światek paryski na konia i galopował przed obiadem w Lasku Bulońskim, lecząc cerę i nerwy zniszczone, wyczerpane, rozstrojone nocnymi biesiadami, zabawami, dysputami.

    Ciekawie rozglądał się wicehrabia po tym barwnym tłumie, któremu drożyzna chleba nie odjęła humoru, bo nie odczuwał na sobie jej okrucieństwa. Co chwila zatrzymywała się któraś z amazonek, przywołując do swego boku uśmiechem kuszącym któregoś z przejeżdżających panów. Szeptano, śmiano się, gawędzono wesoło.

    W pełnym galopie przemknęła obok powozu Claraca jakaś młoda dama. Pędziła tak szybko, iż miała zaledwie czas rzucić księdzu de Courcel uśmiech przyjazny. Siedziała doskonale, ze swobodą doświadczonego jeźdźca, na czarnej klaczy, której grzywa mieniła się złotymi i srebrnymi wstęgami. Ogień śmiałej, odważnej młodości tryskał z czarnych oczu damy, ubranej w krótką, zieloną amazonkę, spod której było widać płytkie trzewiki z różowej skóry bez obcasów, i w zielony żakiet męski. Szeroki krawat z białej gazy, zawiązany fantazyjnie, zakrywał jej szyję, na włosach, ujętych z tyłu w warkocz zakończony kokardą, miała kapelusz wełniany, ożywiony pióropuszem.

    Kilka razy obejrzał się za nią pan de Clarac.

    – Żwawa niewiasta - wyrzekł, gdy zniknęła w tłumie jeźdźców.

    – Żwawa i śmiała nie tylko na koniu - objaśniał ksiądz. - Jest to hrabianka de Laval, kuzynka utalentowanej hrabiny de Laval, zawzięta filozofka i gorliwa apostołka idei przewrotowych. Zdaje się, że ma jakiś majątek w pańskich stronach, nad Lotą czy Garonną.

    Zobaczy ją pan dziś u pani de Beauharnais.

    II

    – Więc pani wierzy naprawdę, panno hrabianko, że rozum ludzki może zastąpić rozum Boga... Przepraszam, poprawiam się ze wstydem - rozum przesądu, który nasi ciemni przodkowie nazywali Bogiem?

    – Uważam z przyjemnością, milordzie, że zaczynasz się powoli uczyć mowy naszych filozofów. Będziemy mieli z pana wkrótce pociechę.

    – Któż by się nie chciał uczyć mowy, płynącej słodką muzyką z pięknych ust uroczych cór Francji?

    – Coraz lepiej. Wasza Lordowska Wielkość robi w Paryżu nadzwyczajne postępy.

    Maluczko, a będzie pan tak uprzejmy, jak nasi panowie.

    – Przybyłem do szlifierni nadsekwańskiej z mocną, a nieprzymuszoną wolą pozbycia się wszelkich chropowatości Albionu, by wrócić nad Tamizę tak gładkim, tak oszlifowanym jak brylant amsterdamski - chciałem powiedzieć, jako światowiec paryski.

    – Widać już na panu, milordzie, skutki naszej szlifierni. Z uśmiechem pogroziła hrabianka de Laval lordowi

    Chesterfield wachlarzem.

    – Albowiem z oczu pańskich sypią się już iskry złośliwości naszych dowcipnisiów.

    – Jakżebym śmiał - bronił się lord Chesterfield.

    – Pomóżcie mi, panowie, przekonać tego niewiernego Tomasza, z którego Paryż nie zdołał jeszcze wywabić stęchłych zapachów chrześcijaństwa. Będziecie mieli zasługę przed Rozumem, zyskując dla jedynie prawdziwej wiary, dla religii oświecenia, tak miłego i mądrego pro-zelitę.

    Mówiąc to, zwróciła się hrabianka do grupy panów, którzy otoczywszy kominek, rozmawiali półgłosem z panią domu.

    Byli po doskonałym obiedzie, jakim hrabina de Beau-harnais raczyła swoich gości od kilku lat dwa razy w tygodniu, we wtorki i czwartki. Z sali jadalnej przeszli do salonu, gdzie gawędzili przy czarnej kawie o nowinach naukowych i literackich.

    Dobrze znanym był ten salon błękitny myślącej, dys-putującej, piszącej Francji i znakomitym cudzoziemcom. Jan Jakub Rousseau, Buffon i Mably olśniewali tu ciekawych słuchaczy swoimi śmiałymi doktrynami; Voltaire’a tu wieńczono. Przeszła i przez niego cała fala nowych idei, które błyskały nad królestwem Burbonów od lat czterdziestu, przeszła z lekkim szelestem wytwornej pogawędki ludzi dobrze wychowanych. Dorat i Col-lardeau, Collć i Crebillon, Mercier i Retif de la Breton-ne, margrabia de Condorcet i Bailly, baron Anacharsis Clootz i ksiądz de Barthelemy, filozofowie, uczeni, poeci i ekonomiści zabawiali się w błękitnym salonie pani de Beauharnais podminowywaniem gmachu pojęć, wyobrażeń, zwyczajów i obyczajów, na który złożyły się praca twórcza i doświadczenie Francji lat tysiąca.

    Voltaire, Rousseau, Mably i Buffon nie ożywiali już błyskotliwymi teoriami i rakietami dowcipu konwersacji w salonie pani de Beauharnais; odeszli oni po dokonanej pracy życia w światy inne, nie doczekawszy się, na swoje szczęście, wcielenia doktryn, w które wierzyli jak w objawienie, zwiastujące szczęśliwość powszechną. Ale duch ich nie opuścił błękitnego salonu, był obecny na wszystkich zebraniach w gościnnym hotelu przy ulicy Touraon - wymowniejszy, potężniejszy, spoza grobu.

    Oto oderwał się od grupy, która otaczała kominek, czterdziestokilkuletni pan, którego blada twarz nosiła na sobie ślady bezsennych nocy. Jego głowa rasowa, przypominająca wyrazistym profilem i dużym, orlim nosem typowe głowy Burbonów, była szczególną mieszaniną dwóch charakterów. Wysokie, rozwinięte czoło i głęboko osadzone oczy, zdające się patrzeć gdzieś daleko, w przestrzeń bezkresną, wskazywały śmiałego myśliciela, ogarniającego szerokie widnokręgi; miękkie zaś, apatycznie obwisłe usta odsłaniały słabą wolę, naturę chwiejną. Usilna praca w gabinecie bez słońca, powietrza i ruchu starła z tej twarzy rozumnej barwy zdrowia, umalowawszy ją zgniłą bladością roślin piwnicznych.

    Był to margrabia de Condorcet, słynny matematyk i filozof, dożywotni sekretarz Akademii Umiejętności, ostatni z żyjących pionierów zbliżającej się rewolucji.

    – Bardzo się dziwię - odezwał się, zbliżywszy się do hrabianki de Laval - że lorda Chesterfielda trzeba nawracać do naszej religii. On to raczej miałby prawo być we Francji krzewicielem naszej nowej ewangelii, prawdy bowiem tej ewangelii przyszły do nas z jego ojczyzny. Gdyby nie Locke, Hobbes i Hume, nie mielibyśmy może Voltaire’a, encyklopedystów i Rousseau.

    Lord Chesterfield, trzydziestoletni, wysoki, dobrze zbudowany brunet, spojrzał na nikłą postać uczonego przez zmrużone powieki. Chochlik satyry uśmiechał się drwiąco w jego bystrych oczach.

    – Widocznie nie jesteśmy tak uzdolnieni jak Francuzi - rzekł - kiedy się zasady filozofów

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1