Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

O, Matko!
O, Matko!
O, Matko!
Ebook210 pages2 hours

O, Matko!

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Matka. Słowo odmieniane na różne sposoby, niosące ogromny ładunek emocjonalny. Przywołuje w pamięci sentymentalne wspomnienia oraz rozmaite odczucia.
Trzynastu autorów, trzynaście sylwetek matek. Każdy z nas nakreślił odmienny charakterologicznie portret matki, z uwzględnieniem aspektów psychologicznych i społecznych. Osadziliśmy bohaterki naszych opowiadań w różnych miejscach, nadaliśmy im różne imiona oraz pokazaliśmy je w różnych sytuacjach. Wszystko po to, by docenić trud, jaki wkładają w macierzyństwo.
Życzmy Wam miłych wrażeń oraz głębokich refleksji!
Agnieszka Krizel - Koordynator projektu


Matka - kocha, ubóstwia, chroni swoje dziecko... Tylko czy zawsze i na pewno? Wzruszające, ciepłe, ale także szokujące historie,
od których nie można się oderwać!
Alexa Lavenda

Matka – najpiękniejsze słowo świata. Słowo, które skrywa ładunek emocji, których nie sposób opisać, czy wyrazić słowami. Opowiedziane w tej antologii historie mówią właśnie o miłości matczynej, najpiękniejszej, bezwarunkowej,
niezwykle silnej, choć często trudnej, bardzo wymagającej i niezrozumianej.
Sandra Jędrowiak, blog Miłość do czytania

„O, Matko!” to imponujący zbiór opowiadań pełen refleksji, wymownego przekazu i przejmujących emocji, który chwyta za serce, prowokuje do zadumy i nie pozwala długo o sobie zapomnieć. Jestem w pełni usatysfakcjonowana. Po stokroć polecam!
Krystyna Meszka, blog Literacki Świat Cyrysi
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateApr 30, 2019
ISBN9788381660242
O, Matko!

Related to O, Matko!

Related ebooks

Reviews for O, Matko!

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    O, Matko! - Praca zbiorowa

    Michał Biarda, Monika Hołyk-Arora, Małgorzata Kasprzyk, Elżbieta Kosobucka, Marika Krajniewska, Aneta Krasińska, Agnieszka Krizel, Piotr Podgórski, Alicja Podgrodzka, Marlena Rytel, Wanda Szymanowska, Agnieszka Zakrzewska, Beata Zdziarska

    O, Matko!

    © Copyright by Michał Biarda, Monika Hołyk-Arora,

    Małgorzata Kasprzyk, Elżbieta Kosobucka Marika Krajniewska, Aneta Krasińska, Agnieszka Krizel, Piotr Podgórski,

    Alicja Podgrodzka, Marlena Rytel,

    Wanda Szymanowska, Agnieszka Zakrzewska, Beata Zdziarska

    & e-bookowo 2019

    Korekta: Katarzyna Krzan

    Projekt okładki: e-bookowo

    Fotografia na okładce: pixabay.com/MabelAmber

    ISBN e-book 978-83-8166-024-2

    ISBN druk 978-83-8166-025-9

    Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

    www.e-bookowo.pl

    Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

    Wszelkie prawa zastrzeżone.

    Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

    bez zgody wydawcy zabronione

    Wydanie I 2019

    Konwersja do epub i mobi A3M Agencja Internetowa

    Patronat medialny:

    OD AUTORÓW

    Pomysł stworzenia wspólnej antologii powstał spontanicznie, a jego główną inicjatorką była poetka i blogerka Agnieszka Krizel (Recenzje Agi), która często patronowała naszym wcześniejszym powieściom. Zdecydowaliśmy się uczcić w ten sposób Dzień Matki, ponieważ nikt przed nami tego nie zrobił – na rynku dominowały antologie świąteczne, walentynkowe i wakacyjne. Jednak nie zdołalibyśmy zrealizować tego pomysłu, gdyby nie Pani Katarzyna Krzan, redaktor naczelna wydawnictwa e-bookowo, której serdecznie dziękujemy. Mamy nadzieję, że nasze opowiadania spodobają się Wam i Waszym Mamom.

    Podjęliśmy wspólną, jednogłośną decyzję, by dochód ze sprzedaży naszej antologii w całości zasilił konto Fundacji pani Ewy Błaszczyk „Akogo?".

    TO MY I NASZE KSIĄŻKI

    Michał Biarda: Królik w lunaparku

    Monika Hołyk-Arora: m. in. Kryzysowy plan życiowy, Jestem tobą, Pierścień Hurrem

    Małgorzata Kasprzyk: Rodzinne rewolucje, Podwójne życie, Miłość w Ustroniach

    Elżbieta Kosobucka: Mój pomysł na życie, Ty i ja dwa różne światy

    Marika Krajniewska: m.in. Białe noce, Era kobiet, Och, Elvis!

    Aneta Krasińska: m.in. Finezja uczuć, Odroczone nadzieje, W sieci uczuć

    Agnieszka Krizel: tomik poetycki Mode de Vie

    Piotr Podgórski: Trzy razy miłość, Zagubione życie

    Alicja Podgrodzka: Jeżyk zwany Pajacykiem

    Marlena Rytel: m.in. Kiedy znów zaświeci słońce, Sebastian i przyjaciele

    Wanda Szymanowska: m.in. Zielone kalosze, Niebieskie sandały, Lardżelka

    Agnieszka Zakrzewska: m.in. Do jutra w Amsterdamie, Pocztówki z Amsterdamu, Niebo nad Amsterdamem

    Beata Zdziarska: Zagubiony szlak, Szepty sumienia

    Od wydawcy

    Bycie mamą to wyzwanie, misja, udręka, koszmar, ale i źródło przeogromnej satysfakcji. To lęk, paraliżujący strach, ale i radość, której nie da się z niczym porównać. Macierzyństwo przynosi bolesne rozczarowania, które trzeba zaakceptować, bo nie można inaczej. Ale nie ma piękniejszej roli, w której może się sprawdzić kobieta.

    Nie ma szkół dla matek, nie ma kursów i szkoleń, choć egzaminy zdaje się niemal codziennie. Każda z nas wszystkiego uczy się sama, bo musi przejść przez to sama. Nieprzespane noce, wyczerpanie, które odbiera chęć do życia, huśtawki nastrojów. A tymczasem dzieci rosną i nagle, bez uprzedzenia te maleństwa, którym dopiero zakładałyśmy tysięczną pieluchę, idą na studia, wyprowadzają się z domu, przyprowadzają partnera i cała historia zaczyna się od początku.

    Opowiadania, które znalazły się w antologii „O, Matko!" pokazują różne oblicza macierzyństwa, udowadniając, że choć matka jest tylko jedna, to jest dla nas wszystkim.

    Kochająca córka i mama trzech córek

    Katarzyna Krzan

    Michał Biarda

    Egzamin

    z macierzyństwa

    Dwóm najlepszym matkom na świecie – Agacie i Beacie.

    Wy nie musicie zdawać żadnych egzaminów.

    Czuję, jak odpływam. Zatapiam się w wygodnym fotelu, a moje powieki zsuwają się na zmęczone oczy i szczelnie je opatulają. Głowa co rusz opada mi na pierś, chociaż z całych sił staram się utrzymać ją pionowo. Pierwsze przebłyski snu zaczynają bawić się ze mną w kotka i myszkę. Na kilka sekund znikam z pokoju i trafiam do miejsca wykreowanego przez umęczony umysł, żeby po chwili znów znaleźć się w ulubionym siedzisku. Otwieram oczy, ale nie mogę złapać ostrości, więc zaraz znowu je zamykam. Gdyby nie ten bliżej nieokreślony niepokój, który wdarł mi się głęboko pod skórę, już dawno bym zasnęła.

    Słyszę chrapnięcie, a moim ciałem wstrząsa dreszcz. Rozbudzam się gwałtownie i łypię na boki, szukając źródła tego nieoczekiwanego dźwięku. Próbuję skupić wzrok i stwierdzam, że w pomieszczeniu nie ma nikogo. Odgłos musiało wyprodukować moje wyschnięte na wiór gardło. Ziewam przeciągle i chcę, jak na dobrze wychowaną kobietę przystało, zasłonić usta dłonią. Nie mogę jednak ruszyć ręką – jest cała zdrętwiała. Instynktownie szarpię ramieniem, żeby pobudzić układ krwionośny i przywrócić kończynę do życia. Guzik mi z tego wychodzi, ponieważ przygniata ją coś ciężkiego.

    I w tym momencie w mojej głowie rozbrzmiewa głośne kliknięcie. Półmrok, fotel, zmęczenie, niepokój – wszystko nabiera sensu, gdy myśli przeskakują na zawiniątko leżące na moich kolanach.

    Ożeż, ja cię pierdzielę! Zasnęłam z niemowlakiem na rękach!

    Wyrzut adrenaliny, tak gwałtowny, że niemal go słyszę, stawia mnie na nogi. No, nie tak dosłownie. Chwała mi za tę resztkę opanowania, którą nie wiadomo skąd wyczarowałam, bo gdybym w panice zerwała się z fotela, moja niewinna drzemka z pewnością miałaby finał na SOR-ze.

    Nie muszę upewniać się, że Boluś żyje. Parę sekund po tym, jak mój organizm wszedł na wyższe obroty, synek zaczyna kwilić. Odetchnęłabym z ulgą, ale nie zdążam, bo ciche chlipanie niezwłocznie przechodzi w skowyt. Płacz dziecka wypełnia ciszę pokoju, a ja jak to durne cielę wpatruję się z rozdziawionymi ustami w małego i nie mam pojęcia, co powinnam zrobić.

    Chwilę później do głosu wreszcie dochodzi instynkt macierzyński. Lewą ręką, która na całe szczęście spoczywała nie pod Bolusiem, lecz na nim, chwytam synka, uwalniając drugą kończynę. Macham nią kilkukrotnie, pozbywając się nieprzyjemnego mrowienia, i prędko udaje mi się doprowadzić ją do jakiej takiej sprawności.

    Rzucam okiem na zegar ścienny. Jest trzecia trzydzieści, czyli musiałam spać przeszło dwie godziny. Ponad sto dwadzieścia minut, a w każdej z nich synek mógł się ze mnie zsunąć i spaść na podłogę. Nie jestem przekonana, czy miękki dywan zmniejszyłby wystarczająco siłę uderzenia. Przed oczy wskakuje mi obraz pękniętej delikatnej czaszki maluszka i sączącej się wśród jego krótkich ciemnych włosków krwi.

    Odganiam nieprzyjemne myśli i zmuszam się do działania. Boluś ryczy już niemal jak syrena pożarowa. Nie dziwię się – przespałam jego porę karmienia. Łapię go i podnoszę się z fotela. Coś chrupie mi w plecach, a w boku odzywa się pulsujący ból. Zaciskam zęby i niczym zombie drepczę do kuchni.

    Dziękuję Bogu, że byłam na tyle przewidująca, aby poprzednim razem wszystko sobie przygotować. Ciężko mi idzie jedną ręką, szczególnie że rozprasza mnie wycie synka, ale udaje mi się wyciągnąć z mikrofalówki sterylizator. Otwieram go i chwytam smoczek. Trochę walczę z trzęsącym się i wrzeszczącym maleństwem, ale w końcu się uspokaja, a najlepszy przyjaciel wszystkich młodych matek trafia do celu. Wiem, że Boluś biegiem odkryje, że został oszukany, dlatego mobilizuję się, żeby każdą następną czynność wykonać błyskawicznie. Uruchamiam nastawiony na trzydzieści siedem stopni podgrzewacz wody. Wsypuję do butelki odmierzoną wcześniej porcję mleka w proszku i zalewam ją sekundę po tym, jak urządzenie informuje mnie piknięciem o zakończeniu pracy. Mieszam pokarm kilkoma energicznymi ruchami niczym barman robiący jakiegoś fikuśnego drinka w szejkerze. Kończę przygotowanie posiłku dokładnie wtedy, gdy synek wypluwa smoczek i odpala ponownie swój ryk.

    Dziesięć sekund później siedzę już z powrotem w fotelu.

    – Spokojnie, misiu – szepczę prosto w małe, kochane uszko.

    Synek na zmianę wierci się i pręży jak struna. Staram się jakoś nad tym zapanować i ułożyć go w odpowiedniej do karmienia pozycji.

    – Mamusia już podaje mleczko.

    Sięgam po butelkę, wypuszczam parę kropelek na nadgarstek i stwierdziwszy, że temperatura jest odpowiednia, przykładam do rozdziawionej, czerwonej od płaczu gębki. Boluś początkowo zupełnie nie reaguje i dalej drze się wniebogłosy, ale gdy trącam mu parę razy górną wargę smoczkiem, w końcu orientuje się, że oto przyszła wyżerka, i gwałtownym chapsnięciem przysysa się do tej imitacji kobiecego sutka.

    Poziom decybeli w pokoju spada z okolic miliona do raptem kilkunastu. Ciszę zakłócają jedynie łapczywe przełykanie i świszczący oddech malucha.

    – Nie tak zachłannie – przemawiam mu do rozsądku. – Nałykasz się powietrza i będzie cię bolał brzuszek.

    Oczywiście czterotygodniowy niemowlak nie może mnie rozumieć. Mlaszcze i ciumka, jakby od tego zależało jego życie. Cóż, poniekąd tak właśnie jest.

    Po pięciu minutach jedzenia znika połowa zawartości flaszeczki. Zaspokoiwszy pierwszy głód, synek nieco zwalnia tempo, a ze mnie schodzi napięcie. Wyhaczam moment, w którym Boluś przestaje ssać, i odstawiam butelkę na nocny stolik. Zgarniam z niego tetrową pieluchę i delikatnie wycieram ubrudzoną resztkami mleka bródkę maleństwa. Nie ma już bombardującego bębenki wrzasku. Na jego miejsce wchodzą chrapliwe wdechy i wydechy, przywodzące na myśl gremliny – tytułowych bohaterów tego starego filmu, który babcia puszczała nam w dzieciństwie. Jest to dla mnie jasny sygnał, że małego trzeba odbić.

    Nasłuchałam się i naczytałam wiele o tym, jak to robić: można przerzucać szkraba przez plecy, można układać go na swoim brzuchu i podtrzymywać za pupkę, można również kłaść go twarzą do dołu na kolanie. Stosuję na zmianę wszystkie trzy sposoby, ponieważ nie za każdym razem działa jeden z nich. Nie mam z góry określonej kolejności, której się trzymam. Teraz, z racji zmęczenia, wybieram na start najprostszy manewr, czyli usadzenie synka pionowo, z głową na mojej piersi.

    Jak się okazuje po chwili, wybór pozycji za specjalnie mi nie wyszedł. Boluś zamiast ładnie odbeknąć, ulewa ponad ćwierć tego, co zjadł. Czuję, jak zmarnowany pokarm przenika przez włókna mojej cieniutkiej koszuli nocnej i spływa drobnymi strużkami po ciele. Wzdycham, łapię za pieluchę i osuszam miejsce kataklizmu. Tyle dobrego, że maluch się nie rozryczał, tylko tymczasowo wyciszył.

    W głowie przeliczam, czy to, co zostało wciąż w butelce, wystarczy na rundę numer dwa, zaplanowaną na po zmianie pieluchy. Według informacji zamieszczonej na puszce synek powinien zjadać od dziewięćdziesięciu do stu trzydziestu mililitrów na każde karmienie. Przygotowuję mu zawsze górną granicę. Wlałam w niego około połowy. Ulał ćwierć z tego, czyli sześćdziesiąt pięć na cztery.

    Powtórkę z podstaw matematyki przerywa mi znajomy dźwięk syreny. Zostawiam wyliczenia na później i układam dziecko z powrotem na pleckach. Zżyma się i macha rączkami, co nie pomaga we wcelowaniu mu smoczkiem do buzi. Gdy już w końcu się udaje, bierze dwa gwałtowne łyki, po czym wydaje z siebie odgłos, jakby się krztusił. Odstawiam butelkę i obracam go nieco na bok, żeby się nie zadławił.

    Kolejne ulanie nie następuje, ale Boluś ze swym płaczem wchodzi na jeszcze wyższe rejestry. Ponadto coraz mocniej spina się i wyrywa z mojego delikatnego uścisku. Próbuję go uspokoić, szumiąc mu do ucha i głaszcząc główkę, ale moje starania spełzają na niczym. Odczuwam pierwszy przebłysk irytacji. Od razu jednak się kajam, bo przecież wiem, że maleństwo nie robi mi niczego na złość. Tłumaczę sobie, że wrzask to jego jedyne narzędzie walki z całym złem tego świata. Teraz za czarny charakter robi najprawdopodobniej jakiś żołądkowy problem. Albo głód. Albo jedno i drugie.

    Po dłuższej chwili następuje nieoczekiwany zwrot akcji. Boluś puszcza krótką serię donośnych bąków, po czym milknie i przestaje wić się jak piskorz. Upatruję w tym swoją szansę i czym prędzej chwytam flaszkę z pokarmem. Synek ma uchylone usta, więc po prostu wtykam w nie smoka. Wiem, że to niezgodne ze sztuką, a każdy pediatra pogroziłby mi na ten widok palcem i wygłosił długą tyradę o tym, jaką krzywdę mogę robić dziecku takim postępowaniem, ale w pokoju jesteśmy tylko ja i Boluś, więc nie mam najmniejszych skrupułów. Czekam sekundę, dwie, pięć, dziesięć, a maleństwo nawet odrobinę nie porusza wargami.

    I nagle następuje armagedon. Dzieckiem wstrząsa spazm, jakby je ktoś podpiął do prądu. Zaskoczona i przerażona wypuszczam z ręki butelkę, a ta ląduje na podłodze. Momentalnie dociera do mnie, że właśnie zmarnowała się połowa mleka i pośród tych wszystkich krzyków i wrzasków będę musiała niebawem wracać do kuchni i dorabiać nową porcję. Mam ochotę się rozpłakać, ale nie ma na to czasu. Kochane ciałko Bolusia wygina się we wszystkie możliwe strony, jego twarzyczka purpurowieje, a z ust wydobywa się łamiące serce ciche kwilenie. Wygląda i brzmi to, jakby…

    Jezu Chryste! On się dusi!

    Zalewa mnie fala paniki. Trzymam przed sobą niemogącego złapać tchu synka i nie mam pojęcia, co powinnam zrobić. Wstrząsnąć nim? Wykonać sztuczne oddychanie? Obrócić do góry nogami?

    Wałkowaliśmy to w szkole rodzenia! Gośka, skup się!

    Zmuszam się, by zamknąć oczy i wykonać dwa głębokie wdechy i wydechy. Ćwiczenie pomaga i już po chwili przypominam sobie położną układającą lalkę niemowlę na swoim przedramieniu buźką do dołu i klepiącą je pięciokrotnie między łopatkami dłonią ułożoną w łódeczkę.

    Otwieram oczy i już zbieram się do wykonania podobnego manewru, ale okazuje się, że z dzieckiem jest wszystko w porządku. Wije się, stęka, drżą mu usteczka, ale oddycha. Wybucham płaczem i przytulam Bolusia mocno do piersi. Łzy ciekną mi po policzkach i skapują na jego śliczną małą główkę.

    Łkałabym i tuliła go dłużej, ale instynkt macierzyński każe mi wziąć się w garść. Synkiem aż telepie z głodu. Spuszczam wzrok i szukam butelki. Nie wierzę w to, co widzę – flaszka stoi centralnie między moimi stopami. Nie przewróciła się, smoczek nie oblepił się kurzem z podłogi, a mleczko czeka, by je spożytkować. Dziękując w duchu bogom wszystkich możliwych religii, schylam się i z namaszczeniem, jakby chodziło o Świętego Graala, podnoszę butelczynę. Sekundę później siedzi już w usteczkach Bolusia.

    Maleństwo kończy picie dokładnie w chwili, w której słyszę, że zaczęło zasysać powietrze zamiast pokarmu. Oddycham z ulgą, ponieważ oznacza to, że najprawdopodobniej nie będę zmuszona dorabiać kolejnej porcji. Oczywiście musi mu się jeszcze odbić, nie może ulać, trzeba mu zmienić pieluszkę i ululać go do snu, ale postanawiam być dobrej myśli. Przecieram mu buźkę tetrą i powolnym, delikatnym ruchem kładę go brzuszkiem w stronę mojego ciała, tak aby główka i rączki zwieszały się mu luźno na moich plecach.

    Trzy minuty później synek beka donośnie, a ja cieszę się jak głupia. Macierzyństwo to naprawdę śmieszna sprawa – potrafisz czerpać radość z

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1