Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Misjonarze z Dywanowa. Tom 4: HIENA szeregowy Lenczyk na misji w Iraku. Autor Władysław Zdanowicz
Misjonarze z Dywanowa. Tom 4: HIENA szeregowy Lenczyk na misji w Iraku. Autor Władysław Zdanowicz
Misjonarze z Dywanowa. Tom 4: HIENA szeregowy Lenczyk na misji w Iraku. Autor Władysław Zdanowicz
Ebook815 pages12 hours

Misjonarze z Dywanowa. Tom 4: HIENA szeregowy Lenczyk na misji w Iraku. Autor Władysław Zdanowicz

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Patrząc na Polski Kontyngent Wojskowy w Iraku, można dojść do wniosku, że jego obraz w zbiorowej pamięci wygląda podobnie, jak wyglądał obraz pierwszej wojny światowej pod koniec drugiej. Tak naprawdę nikt, poza uczestnikami już o niej nie pamiętał. O służbie w kontyngencie wydano kilka wspomnień.
W tym kontekście należy docenić wysiłek włożony w popularyzowanie tematyki misji irackiej przez autora, Władysława Zdanowicza, który stworzył postać szeregowego Leńczyka, głównego bohatera cyklu „Misjonarze z Dywanowa”. Sądzę, że ta powieść ma największe szanse dotarcia do masowego odbiorcy. Autor skorzystał ze ścieżki wytyczonej wcześniej przez „Przygody dobrego wojaka Szwejka” Haszka, „08/15” Kirsta czy „Paragraf 22” Hellera. W polskiej literaturze wojennej jedynie „kapral Szczapa”, czyli Kazik Mondralski, postać stworzona przez Karola Lilienfelda-Krzewskiego w książce „Kaprala I Brygady Piłsudskiego Szczapy poglądy na rzeczy rozmaite”, może się uważać za, w jakiejś mierze, prekursora Leńczyka. Oczywiście, szer. Leńczyk różni się od Szwejka, kaprala Szczapy, bombardiera Kowalskiego czy kapitana Yossariana. Z czystym sumieniem można go jednak postawić z nimi w jednym szeregu. Tak jak oni, on również „odstaje” w jakiś sposób od otoczenia.
Główną zaletą „Misjonarzy z Dywanowa” i efektem mrówczej pracy autora są opisy sytuacji i charakterystyki bohaterów (w różnych stopniach wojskowych) opracowane na podstawie relacji zebranych od wielu uczestników misji. Dzięki temu książka jest chętnie czytana przez weteranów, którzy odnajdują w niej zarówno „klimat” panujący w bazie, jak i anegdoty z codziennego życia. Z kolei czytelnicy, którzy mają, jak mówiono, „przerwę w życiorysie” w postaci odbywania zasadniczej służby wojskowej, również odnajdą się w opisach życia koszarowego oraz nieformalnych zależności wewnątrz wojska. Co prawda, niektórzy mogą kręcić nosem na sposób przedstawienia przez autora części kadry oficerskiej, ale należy pamiętać, że książka została napisana na podstawie relacji, które z założenia nie są obiektywne, a po drugie, ta książka nie jest dokumentem ale ma bawić i zaciekawiać. Teraz otrzymamy nowy tom kolejnych przygód członków plutonu rotacyjno-dyspozycyjnego i nic więcej nie zdradzą, ale zapewniam, że warto po nią sięgnąć. Jedno powiem, że zabawa jest przednia...

LanguageJęzyk polski
Release dateSep 25, 2018
ISBN9780463661437
Misjonarze z Dywanowa. Tom 4: HIENA szeregowy Lenczyk na misji w Iraku. Autor Władysław Zdanowicz
Author

Władysław Zdanowicz

Władysław Zdanowicz 30/06/1954 r. Autor, księgarz, wydawca jednego autora czyli siebie samego, bo nie chcę odpowiadać za oczekiwania i marzenia innych pisarzy. Jeśli coś zrobię źle będę mógł mieć pretensje wyłącznie do siebie samego. Mąż jednej żony i dwójki dorosłych dziec, dziadek. Nie zainteresowany zmianami. Autor książek o służbach mundurowych z dużą dawką humoru, bo to służy dobrze w walce ze stresem wojennym. Dotychczasowe książki: -cykl - Misjonarze z Dywanowa: 1. PINKY 2. JONASZ 3. HONKEY 4. HIENA cykl - Afganistan - Relacja BORowika - współautor Jan Jagoda - Dowódca plutonu - współautor Rafał Stachowski mjr.US Army

Read more from Władysław Zdanowicz

Related to Misjonarze z Dywanowa. Tom 4

Related ebooks

Reviews for Misjonarze z Dywanowa. Tom 4

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Misjonarze z Dywanowa. Tom 4 - Władysław Zdanowicz

    Zdanowicz Władysław

    Misjonarze z Dywanowa

    ISBN: 978-83-63850-12-8

    Kwidzyn 2017

    Projekt okładki:

    Witold Klapper - Duncan McLain

    www.facebook.com/issucartworks

    Korekta i redakcja:

    Skład; własny

    © Copyright by Księgarnia Zdanowicz Kwidzyn

    82-500 Kwidzyn ul. Łąkowa 21 Polska

    Poland

    Wydanie pierwsze

    © Wszelkie prawa zastrzeżone

    TOM CZWARTY

    HIENA

    Rozdział I

    Plutonowy Zalew siedział w szoferce obok kierowcy i z uwagą obserwował monotonne krajobrazy po obu stronach drogi. Nie za bardzo było co oglądać, bo w końcu był już tutaj prawie trzy miesiące, przejeżdżał tę trasę po raz enty, więc nawet gdyby nie zmuszał się do koncentracji, mógłby z zamkniętymi powiekami opowiadać, co jest za oknami.

    Okna to oczywiście określenie umowne, bo już dawno w swoim służbowym honkerze pozbyli się drzwi, aby umożliwić błyskawiczną ewakuację z pojazdu i zajęcie stanowisk bojowych w przypadku kontaktu bojowego. Z początku niezłomny w przestrzeganiu regulaminów i rozkazów, P_E chodził za nimi i straszył konsekwencjami służbowymi, ale w końcu dał się przekonać, że konkretnie w tym przypadku ważniejsze jest błyskawiczne opuszczenie kabiny, niż tracenie czasu na zmaganie się z otwarciem drzwi, gdy pojazd jest atakowany. Tajemnicą poliszynela był fakt, że P_E odpuścił im dopiero wtedy, gdy jeden z poprzednich konwojów wpadł w zasadzkę i podmuch wystrzelonego przez napastników granatu z RPG-7 skutecznie zablokował drzwi, deformując ich powierzchnię, przez co dowódca pojazdu musiał opuszczać go przez wyjście dla kierowcy, powodując dodatkowe zamieszanie. Na szczęście obeszło się bez ofiar, choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że tak naprawdę mieli farta, który kiedyś musi się skończyć. Jak mówi stare polskie przysłowie: gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. A oni w końcu byli na misji wojskowej, choć oficjalnie władze państwowe z uporem utrzymywały, iż wysłane oddziały są na misji stabilizacyjnej, która nie jest wojną. Nie trzeba było zbyt dużo myśleć, aby się zorientować, że takie postępowanie jest podyktowane wyłącznie sprawami merytorycznymi – udział w misjach stabilizacyjnych nie zapewniał wysokiego dodatku finansowego za działania bojowe oraz praw kombatanta wojskowego wraz ze wszystkimi przywilejami, jakie z tego powodu przysługiwały.

    Sprawa z drzwiami do pojazdów została ustalona w ten sposób, że te zdjęte musieli odpowiednio zabezpieczyć, aby w przypadku przekazania sprzętu kolejnej zmianie mogli bez żadnych problemów zamontować je z powrotem. Pojazd musiał być zgodny ze specyfikacją techniczną. Jeden z podwładnych Zalewa, szeregowy Baryła, zaproponował, aby wykorzystać mocowania drzwi do zamontowania jarzma dla lekkiego karabinu maszynowego, ale nie mieli odpowiednio dużo czasu, żeby dokończyć i dopracować zaplanowane prace konstrukcyjne.

    – Kurwa… – zaklął pod nosem. O dziwo, nikt z jadących żołnierzy nie zareagował na jego odzywkę. Większość z nich zdawała sobie sprawę, że dowódca jest w złym humorze, a nabyte doświadczenie mówiło, że w takiej sytuacji lepiej siedzieć cicho i nie wychodzić przed szereg, niż narazić się na jego komentarz.

    Niby nie miał oficjalnego powodu, aby okazywać swoje niezadowolenie. Wracali z patrolu, który spokojnie mogli uznać za udany i przede wszystkim szczęśliwy. W końcu nie tylko uczestniczyli w wymianie ognia z przeciwnikiem bez żadnych strat własnych, ale także poprzez swoje działanie uratowali tyłki kolegom z innego plutonu, i to w sytuacji, gdy było zagrożone ich życie. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby wcześniej nie udało się namówić porucznika Rutkowskiego, aby pozwolił mu wyjechać naprzeciw oczekiwanego patrolu, mimo iż otrzymane rozkazy kazały im czekać na ich przebycie na drodze, a nie wjeżdżać na teren pustynny. Gdyby nie zaufał swojej intuicji i nie uparł się przerwać statyczne oczekiwanie, sprawy mogły się potoczyć zupełnie inaczej. Nie mieliby żadnych szans, aby pojawić się niespodziewanie na tyłach przeciwników, gdy tamci całą swoją uwagę skupili na wycofującym się oddziale, wchodzącym prosto w przygotowaną na nich zasadzkę. To był ten element, który często decyduje o czyimś życiu lub śmierci, przebłysk instynktu, powodujący, że ktoś mógł zwyciężyć, a ktoś niestety… musiał przegrać. Tym razem oni byli wygrani, bo nikt nie spodziewał się, że niespodziewanie pojawią się za plecami napastników i rozwalą im przygotowaną zasadzkę. Był nawet zdziwiony, gdy później okazało się, że swoim manewrem wybawił z kłopotów akurat dawnych podwładnych. Zresztą obojętne, kto tam by był, zrobiłby dokładnie tak samo. Przejmował się tylko faktem, że właściwie nie postąpił zgodnie z rozporządzeniem wymyślonym przez któregoś z wyższych oficerów sztabowych, które zabraniało otwarcia ognia do uzbrojonych przeciwników, jeśli tamci nie zaczęli pierwsi strzelać.

    No cóż, dla niego i jego podwładnych sprawa była prosta i czysta. Otworzyli ogień, aby ratować swoich kolegów, a kwestia, czy napastnicy najpierw zaczęli ostrzeliwać wycofujący się oddział, czy to oni otworzyli ogień do nich, była bez znaczenia. Zareagowali po pierwszych strzałach przeciwników i każdy z żołnierzy wiedział, że tak brzmi oficjalna wersja, której muszą się trzymać. Zresztą naprawdę nie było czasu, aby oddawać strzały ostrzegawcze i wzywać zaczajonych przeciwników, żeby się poddali. Ważne, że zdążyli w ostatniej chwili włączyć się do walki i przeważyli szalę zwycięstwa na swoją stronę. Trochę się martwił faktem, że wycofujący się patrol miał dwóch rannych, w tym jednego ciężko, ale i tak należało się cieszyć, że wszyscy żyli, co nie byłoby takie pewne, gdyby nie włączyli się do akcji.

    Nie znał co prawda powodu, dla którego Drwal ze swymi podwładnymi spędzili noc na niegościnnym pustynnym pustkowiu, ale w końcu był tylko podoficerem i nie musiał posiadać operacyjnej wiedzy, kto, kiedy i dlaczego był tam, a nie gdzie indziej. Podejrzewał zresztą, że i jego dowódca, porucznik Rutkowski, nie był z tym zaznajomiony, bo i niby z jakiego powodu wyżsi oficerowie sztabowi mieli się dzielić swoją wiedzą z żołnierzami operacyjnymi. Jak większość przebywających w Iraku żołnierzy, byli tutaj, aby wykonywać ich rozkazy, a w tak zwanym łańcuchu dowodzenia akurat oni byli na samym jego końcu. Nie mieli nic do gadania i służyli wyłącznie do wykonywania rozkazów wyższych stopniem, nawet jeśli wydawały się niezrozumiałe. Od rozumienia i sensu był ktoś wyżej i nie miało żadnego znaczenia, że akurat owi wyżej zainstalowani oficerowie zazwyczaj nie opuszczali terenu bazy i przebywali przez większość czasu w klimatyzowanym pomieszczeniu, nie mając pojęcia, jak jest naprawdę w terenie.

    Honker zachybotał. Zalew zaklął pod nosem i rozejrzał się wkoło, przyglądając się swoim podwładnym. Właściwie nie powinien się dziwić temu, co zobaczył. Prawda była taka, że nikt nie był w stanie przez cały czas zachowywać najwyższego stopnia koncentracji. Tylko w podręcznikach wojskowości, zazwyczaj napisanych przez fachowców, którzy już dawno temu zapomnieli, jak jest naprawdę na poligonie, wszystko wyglądało inaczej, a opisani w nich żołnierze przez cały czas umieli pozostać skoncentrowani na zadaniu i nie było po nich widać żadnego zmęczenia czy frustracji przebiegiem misji. W rzeczywistości nikt nie potrafił wytrzymać w pełnym skupieniu całego okresu pobytu poza murami obozu, więc tym bardziej on nie wymagał tego od podwładnych i stosownie do okoliczności sam stymulował sytuacje, aby choć na chwilę zapomnieli o stresie, jaki im towarzyszył. W takich momentach zawierzał po prostu swojej intuicji i nie czepiał się bez powodu nieregulaminowych odzywek pomiędzy nimi czy wzajemnych uszczypliwości, pod warunkiem, że nikt nie przekraczał pewnych granic, mogących spowodować niesnaski w plutonie. Z drugiej strony, wszyscy wiedzieli, że takie nieregulaminowe postępowanie mogą tolerować wyłącznie w swoim gronie i gdy nie było wśród nich kogoś obcego, w tym konkretnym przypadku chodziło o oficera lub jakiegoś zafiksowanego połamanego kaprala, który ma w sobie zupackie zasady i ani krztyny humoru. To, co się działo między nimi, było ich tajemnicą i nie należało tego wynosić na zewnątrz, gdzie nadal obowiązywał regulamin, który często nie miał nic wspólnego z życiem na misji.

    Dlatego też Zalew skupił się na obserwowaniu mijanego krajobrazu, czekając na dogodny moment, aby przypomnieć wszystkim, że pora odpoczynku i żartów się skończyła i trzeba wrócić do swoich obowiązków. Z doświadczenia oraz obserwacji wiedział, że najgorsze chwile w trakcie patrolu są wtedy, gdy postawione zadanie zostało już wykonane i oddział wracał do bazy lub tak zwanego miejsca postoju. Choćby mówił to sto razy, to i tak kilka minut później większość z podwładnych traciła koncentrację i już bez dotychczasowego skupienia oraz przenikliwości sprawdzali wyznaczone rejony bezpieczeństwa i próbowali wypatrzeć jakiekolwiek oznaki zagrożenia. Zawsze pierwszym sygnałem spadku koncentracji były natężone rozmowy, jakie prowadzili szeptem między sobą, bo jak długo można było w milczeniu wpatrywać się w mijany szary i nudnawy krajobraz? Można to było osiągnąć w pierwszej fazie wyjazdu, gdy każdy zdawał sobie sprawę z zagrażającego im niebezpieczeństwa, wtedy nawet nikomu nie chciało się rozmawiać i wszyscy wytężali wzrok, aby jako pierwsi wypatrzyć potencjalne niebezpieczeństwo. Poza tym w początkowym okresie nie byli jeszcze zmęczeni, więc prościej im było zachować gotowość do działania, tym bardziej że zgodnie z zasadą, przyjętą od przyjazdu do Iraku, to właśnie oni jechali jako pierwsi w konwoju, bo plutonowy Zalew nie wyobrażał sobie wdychania kurzu wznieconego kołami poprzedzających ich pojazdów. Poniekąd stało się tradycją, że w przypadku wyjazdu ich plutonu poza teren bazy zawsze pierwszy jechał Zalew ze swoją grupą, a reszta plutonu robiła dokładnie to samo co on, naśladowała ich postępowanie. Gdy konwojowi towarzyszyli iraccy policjanci, Zalew jechał za nimi, jako pierwszy pojazd polskiej grupy. Obserwował wówczas nie tylko otoczenie, ale także zachowanie Irakijczyków, którym, podobnie jak inni polscy żołnierze, nie do końca ufał. Gdy trzeba było, zwiększali szybkość przejazdu. Gdy niespodziewanie się zatrzymywali, cała długa kolumna starała się naśladować dokładnie zachowanie pojazdu, którym jechał Zalew. Porucznik Rutkowski, ich dowódca, starał się trzymać połowy stawki w kolumnie i jedynie utrzymywał łączność z pierwszym pojazdem, zazwyczaj nic im nie narzucając.

    Przez kilka minut ignorował dochodzące go odgłosy podwładnych, którzy próbowali sprowokować swoich dawnych kolegów z plutonów, szeregowych Zdanka i Leńczyka, aby powiedzieli, z jakiego powodu narażali swoje tyłki na odstrzał na niegościnnej irackiej pustyni. Uśmiechnął się do swoich myśli, widząc jak zbywają kolejne pytania, starając się wyciągnąć choć na chwilę nogi w ciasnym honkerze, aby w ten sposób dać im odpocząć po niedawnym marszu po piaskownicy – tak między sobą nazywali teren, na którym przyszło im działać. Jeśli chodzi o próby odpoczynku, były to raczej marzenia niemożliwe do spełnienia. Dwie dodatkowe osoby w pojeździe dość skutecznie to uniemożliwiały, tym bardziej że i tak z trudem udało im się pomieścić, a jeszcze Zdanek miał ze sobą swój dodatkowy sprzęt, którego nie wypuszczał z rąk i nie miał zamiaru umieszczać go na burcie pojazdu, aby w środku było im wygodniej. O ile plecaki bez problemu wisiały na zewnątrz, to już broni żaden z nich nie odważyłby się tam przymocować.

    Jego zły humor miał dwie przyczyny, choć na pewno poważniejszą był fakt, że po raz kolejny dostrzegł w zachowaniu swoich podwładnych dekoncentrację, gdy oficjalnie rozpoczęli powrót do bazy. Widać było po ich zachowaniu, że schodzą z nich emocje, jakie towarzyszyły im na początku wyjazdu i pozwalają sobie teraz na pewien luz, jakby nic im już nie groziło. Oczywiście sam także odczuwał, że teraz pozostał tylko powrót do bazy i kolejna misja zostanie odhaczona w raportach wyższych szarż, ale wiedział, że właśnie w takich chwilach ktoś musi być podwójnie skoncentrowany, bo naprawdę nie trzeba wiele do nieszczęścia. Dlatego zawsze im co jakiś czas przypominał, że mają wziąć się w garść i pilnować swojej dupy, bo odetchnąć będą mogli dopiero w domu…

    I miał na myśli prawdziwy dom, a nie namioty ustawione za umocnieniami hesco w Camp Echo. Wiedział, że teraz musi nimi wstrząsnąć, aby się szybko otrząsnęli.

    – Kurwa, kurwa, kurwa!!!… – zaklął głośno i dla lepszego efektu uderzył dłonią w obudowę kabiny. Rozmowy i zaczepki od razu umilkły, a podwładni wrócili do wzmożonej obserwacji, choć tak naprawdę ani na moment jej nie przerwali, ale robili to niejako automatycznie i bez przekonania, że warto skupiać jeszcze swoją uwagę.

    – Stało się coś, panie plutonowy? – wydusił z siebie zaniepokojony jego zachowaniem kierowca, bo do tej pory jakoś nie widział, aby przełożony wyżywał się na kabinie. Zdziwiłby się, gdyby Zalew co jakiś czas nie zaklął, ale bezsensowne uderzanie w obudowę nie miało sensu.

    – I tak, i nie – odburknął niezbyt grzecznie Zalew, po czym dodał, aby się wytłumaczyć: – Szlag mnie trafia, jak na was patrzę i widzę wasze zachowanie! Zachowujecie się jak panienka na imprezie, która myśli, że jak zatańczyła kilka tańców, to wszystkie chłopy zlecą się teraz do niej i będę jej prawić komplementy. A tu nie chodzi o taniec, tylko o to, że każdy chce ją wydymać i zaliczyć. Więc zamiast myśleć o niebieskich migdałach, trzeba się panowie, kurwa, wziąć do roboty, bo nikt jej za nas nie zrobi, a podejrzewam, że mamy jej jeszcze od chuja przed sobą. Przypominam, że nie jesteśmy jeszcze w domu, i szuszwole mogą nam jeszcze nieźle dokopać, jak będziemy się teraz zajmować dupą Maryny, a nie tym, do czego zostaliśmy tu wysłani.

    – Przecież robimy… – zapewnił niemrawo jeden z nich, posłusznie obserwując wcześniej wyznaczony rewir. – Aż oczy od tego bolą… – poskarżył się, przecierając je kciukiem. – Czego jak czego, ale kurzu i piasku to tutaj mają w bród.

    – Trzeba było założyć gogle, to teraz byś nie marudził – żachnął się Zalew, lekko podenerwowany słowami podwładnego. – Mówiłem, żeby każdy je sobie zorganizował, a jak nie umie, to niech sobie kupi – zakończył znacząco. – A jak wcześniej nie pomyślałeś, to cierp i patrz.

    – Patrz, patrz, bo jak coś przeoczysz, to możesz więcej swoich jaj nie oglądać – zabrzmiał rechot z góry pojazdu, z miejsca zajmowanego przez szeregowego Baryłę, strzelca karabinu maszynowego. – Choć nie wiem, czy żona zauważy jakąś różnicę… – rechotał głośno.

    – Baryła, martw się o swoje… – upomniał go natychmiast Zalew, choć ogólnie nie miał nic przeciwko temu, aby jadący w pojeździe kumple w trakcie jazdy wymieniali się podobnymi uwagami. Pod warunkiem, że nie były złośliwe i prowokujące konflikty, bo wtedy wkraczał natychmiast i pokazywał każdemu, gdzie jest jego miejsce w plutonie. Zwykłe przekomarzanie i prawione sobie złośliwości pomagały według niego zapomnieć o stresie, który im non stop towarzyszył. Oczywiście nie można było przekroczyć pewnej granicy, a on powinien tego dopilnować.

    – Pilnować drogi i wypatrywać wszelkich anomalii… – przypomniał wszystkim, jakie mają przed sobą zadania. – Pamiętajcie, że szuszwole także myślą i już dawno mogli coś śmierdzącego podłożyć na drodze, bo spodziewają się, że nie będziemy podczas powrotu odpowiednio czujni, tym bardziej że kilka godzin wcześniej już tędy jechaliśmy. Dlatego, choćbyś sto razy jechał tą samą drogą, wypatruj każdego gówna, którego tam wcześniej nie było.

    – Za to nam płacą… – wtrącił swoje trzy grosze kierowca, zerkając w jego stronę. Jego mina świadczyła, że nie rozumie, dlaczego właśnie teraz przypomina im zasady, które każdy stosuje. No, prawie zawsze… i prawie każdy.

    – Nawet gdyby nie płacili albo płacili za to przysłowiowe grosze, stosuj to, bo w ten sposób najlepiej pilnujesz swego tyłka – odburknął mu Zalew, po czym stwierdził, że chyba nie zabrzmiało to właściwie, bo dodał pojednawczo: – Nie tylko swego, ale także innych kumpli, którzy jadą z nami.

    – Klasyka, powtarzasz się, Zalew – stwierdził z góry Baryła, pewny, że wszystkie te uwagi nie są skierowane do niego, bo przecież kto jak kto, ale on zawsze jest profesjonalistą i nie trzeba mu przypominać o jego obowiązkach. I jakby dla podkreślenia swojej postawy z uwagą obserwował najbliższą okolicę, choć tak naprawdę nie za bardzo miał co obserwować. Droga, po której można było dostrzec upływ czasu, wiodła akurat przez szary niegościnny płaskowyż, gdzie naprawdę ciężko oko na czymś zawiesić lub dostrzec coś, co mogłoby wzbudzić ich zainteresowanie czy niepokój. W pobliżu nie było nie tylko żadnych zabudowań, ale także pól, na których lokalni mieszkańcy mogliby pracować i ściągnąć na siebie zainteresowanie przejeżdżającego w pobliżu konwoju. Takie miejsca nie dawały zbyt dużych możliwości dokonania zamachu, bo wszelkie prace przy biegnącej drodze od razu byłyby zauważone, a już szczególnie przez osoby, które wiedzą na co należy zwracać uwagę i czego wypatrywać.

    – Nie strzęp jęzora po próżnicy, tylko pilnuj – upomniał go natychmiast plutonowy.

    – Spoko, szefo… - zabrzmiał z góry uspokajająco Baryła, nie przejmując się zbytnio przestrzeganiem wojskowego regulaminu. – Sami swoi i nawet żadnego gówna na poboczu nie widać. Jest dobrze… i można popuścić zwieracze do odgazowania – zaśmiał się ochryple, ale nie odważył się spełnić swej propozycji.

    – Baryła, nawet nie próbuj! – ostrzegł go Zalew. – Bo będziesz zapierdalał na piechotę za honkiem. Już raz jechałem w twoich smrodach bez maski i nie chcę powtórki.

    – To dziwne, bo kobietki zawsze mnie proszę o powtórkę – zapewnił ze swego miejsca Baryła, nie przejmując się słowami przełożonego.

    Zalew zaklął pod nosem i pokręcił z irytacją głową, choć na chwilę na jego twarzy zagościł niedostrzegalny dla innych uśmiech. To był właśnie ten drugi problem, który skutecznie psuł mu humor od kilku tygodni, a już na pewno od kilku dni. Od początku wiedział, że prędzej czy później będzie musiał ratować tyłek Baryły, jeśli oczywiście dostanie taką szansę oraz możliwość. Próbował nawet kilka razy zwrócić mu uwagę na jego niestosowne zachowanie wobec wyższych stopniem zwierzchników, ale tak jakby nic do niego nie docierało. Owszem, w trakcie bezpośredniej rozmowy przyznawał mu rację, że niepotrzebnie miele jęzorem, ale także od razu zastrzegał, że z drugiej strony nie powiedział nic, co nie byłoby prawdą.

    Starszy szeregowy Baryła, choć trudno w to było uwierzyć, nie za bardzo przejmował się obawami plutonowego Zalewa. Od dawna był przeświadczony, że w wojsku liczy się przede wszystkim profesjonalizm, fachowość i rzetelność, a to, że czasami poniesie go nerw i powie kilka słów za dużo w obecności wyższego stopniem, nie powinno jego zdaniem znacząco wpłynąć na ocenę służby. W końcu zawsze wykonywał swoją pracę z pełnym poświęceniem i rzetelnością, co powodowało, że co jak co, ale przełożeni musieli przyznać, że nie mają lepszych i sprawniejszych podwładnych, więc strata tak dobrze wyszkolonego żołnierza obniżyłyby poziom wyszkolenia całej kompanii. Fakt, że podwładny nie umiał trzymać języka za zębami i co jakiś czas mówił za dużo, powodował wybuchy złości u zwierzchników, ale to pozwalało także bez większych trudów znaleźć podpadniętego ochotnika na niechciany przez nikogo dyżur świąteczny czy ponadnormatywny wyjazd na poligon, tak jak to się często kończyło w kraju. Zawsze był pierwszy na liście do wyjazdu…

    Baryła miał jeszcze jedną tajemnicę, z której nikomu się nie zwierzył. Otóż wcale nie był starszym szeregowym w swojej jednostce, lecz służył w niej w stopniu plutonowego, już kilka razy przymierzanego do awansu na sierżanta. Zawsze na drodze stał jego nieposkromiony język, który powodował, że kilkakrotnie był skreślany z listy przewidzianych do awansu. Gdyby miał niższy stopień, nikt by mu nie przekazał jako osobie odpowiedzialnej czołgu wartego …naście milionów. To, że wyjechał na misję z najniższym możliwym stopniem, było efektem jednej z wymian poglądów z dowódcą kompanii, jaką przeprowadził, gdy po raz kolejny jego wniosek o zgodę na wyjazd na misję został przez tamtego odrzucony. Słowo do słowa i po chwili obaj wiedzieli, że sprawa zaszła za daleko i obu należy się odpoczynek od siebie. A ponieważ zawsze uważał, że jeśli dałeś się za psa, to rób to, co należy do jego obowiązków i nie wracaj do przeszłości, w nowym plutonie nie wspominał o swoim poprzednim zajęciu oraz zajmowanym stanowisku – a w każdym razie nie mówił o tym zbyt dokładnie. Teraz był starszym szeregowym i tak się każdemu przedstawiał, bo nie widział powodu, aby tłumaczyć kolejnym słuchaczom, dlaczego plutonowy zgodził się na stanowisko zwykłego szeregowca.

    Jego koledzy z dawnej jednostki mówili, że jest wręcz wzorcowym przykładem „dekla – jak określano złośliwie czołgistów. Oni sami mieli gdzieś złośliwe przycinki innych służb żołnierskich, twierdzących, że są niewytłumaczalnym wybrykiem natury, bo stanowią połączenie domorosłego, ciągle upaćkanego smarami amatora mechanika i poganiacza muła, który jakimś cudem musi dotrzeć do miejsca przeznaczenia, bez względu na drogę, jaką należy pokonać. Coś rzeczywiście w tym było, bo nie pamiętał osobiście żadnego przypadku, aby nie udało mu się nie wykonać postawionego jego załodze zadania, choć czasami musiał ostro rzucać „kurwami, jak i innymi wulgaryzmami, aby wszyscy zrozumieli, czego od nich wymaga. Z drugiej strony, nie opieprzał się i nie wykorzystywał swego stanowiska, ale osobiście dawał przykład, że nie po to zdecydował się na służbę w wojsku i to u „pancerniaków, aby pozorować pracę. Jak było coś do zrobienia, to robił to raz, za to porządnie, a jak nie podobały mu się efekty, to poprawiał tyle razy, ile było potrzeba, aby wreszcie mógł spokojnie stwierdzić, że jest zadowolony z uzyskanych efektów. To oznaczało, że jego „wózek – bo tak określał swój czołg – zawsze był przygotowany do działania i wszystkie jego podzespoły działały bez zarzutu, a jeśli coś szwankowało, było z miejsca naprawiane przez samą załogę, bo nie dowierzał żadnym smoluchom z warsztatów, którzy zbijali tam bąki, markując pracę. Jeżeli już dopuszczał owych smoluchów do swego „wózka", to wyłącznie pod bacznym okiem podwładnych lub własnym.

    Podwładni Baryły nie mieli o nim tak dobrego zdania, jak sam był o tym przekonany. Zawsze postępował wobec nich fair, co oznaczało ni mniej, ni więcej, że opierniczał ich tylko wtedy, gdy na to naprawdę zasłużyli. Jednak aby czasami nie odwaliła im tak zwana palma, chwalił ich zdawkowo i bez zauważalnego entuzjazmu, gdy po raz kolejny okazywali się najlepsi w jednostce. Kłopot polegał na tym, że w swojej załodze cały czas miał kogoś nowego, podesłanego do przeszkolenia, bo zawsze, gdy już zgrał dotychczasowych podwładnych, któryś z jego przełożonych dokonywał w niej rotacji, tłumacząc to potrzebą podniesienia poziomu w innej załodze. Poza tym nikt za bardzo nie chciał z nim służyć, bo z zasady podejmował się najtrudniejszych zadań oraz nie odpuszczał żadnego wyjazdu na poligon, gdzie mógł poćwiczyć „walenie z grzyba, czyli strzelanie do ruchomego celu z armaty czołgowej za pomocą nożnego spustu. Sam efekt takiego strzelania dawał sporo osobistej satysfakcji, szczególnie jak się osiągało celność w granicach osiemdziesięciu procent, co było rekordem w brygadzie, ale jednocześnie oznaczało także sporo dodatkowej pracy, aby później doprowadzić „wózek do stanu sprzed strzelania, a czego jak czego, ale wszyscy mogli być pewni, że Baryła nie puści ich wolno, dopóki wszystko nie będzie zrobione na tzw. tip-top. Owszem, przez cały czas pracował na równi z nimi, wiedzieli jednak dobrze, że przy jego charakterze szybciej mogą się spodziewać następnego równie ciężkiego zadania niż jakiejś nagrody ze strony dowództwa, bo akurat to nie interesowało Baryły.

    Zresztą, sam fakt, że cały czas był nadal plutonowym, podczas gdy jego koledzy, którzy zaczynali służbę w tym samym okresie, otrzymali już promocję na sierżantów, był wielce wymowny. Tak po prawdzie był jedynym plutonowym, który nie tylko dowodził czołgiem, ale także miał duży wpływ na działanie całego plutonu, jeśli nie kompanii, a nawet pułku. Zapewne gdyby nie jego niepohamowany język, już dawno uzyskałby nie tylko awans na wyższy stopień, ale także mógłby być spokojny o swoją karierę w wojsku. Niestety, w odróżnieniu od swoich kolegów nie uznawał półprawd lub przyjmowania za dobrą monetę głupot, jakie mówili przełożeni, a co gorsza, nie miał żadnych oporów, aby poinformować o tym swego rozmówcę, choć wiedział, że nie będzie to dobrze przyjęte. Efekt był taki, że w jego papierach pochwały przeplatały się ze skargami, i trzeba przyznać, że tych drugich było więcej niż pierwszych.

    Gdyby nie jego profesjonalizm, zapewne MON już dawno by zrezygnowało z jego usług, a tak po kolejnej aferze z jego udziałem – gdy powiedział dowódcy kompanii, że tamten absolutnie nie wie, co się dzieje w jego stajni, co stawia jego możliwości dowodzenia pod dużym znakiem zapytania – jego kolejny wniosek o zgodę na wyjazd na misję został ekspresowo pozytywnie zaopiniowany i pozbyto się go na kilka miesięcy. Baryła miał nadzieję, że przez ten czas jednostka przekona się, że bez niego kompania wiele straci ze swoich zdolności bojowych, a pozbywać się ze swego stanu tak zaangażowanego pracownika to naprawdę głupi pomysł. Nie miał tylko pojęcia, że dowodzący również mieli swoje nadzieje, że na misji przejrzy na oczy i zrozumie, że wojsko nie polega na mówieniu prawdy komukolwiek, a już szczególnie wyższemu dowództwu i oficerom. Mówiąc inaczej, liczyli, że po misji w Iraku wróci do jednostki i zajmie się służbą oraz trzymaniem języka za zębami.

    Już na misji okazało się, że nie ma tu do dyspozycji żadnych czołgów, którymi Baryła mógłby się zająć, a kompania wsparcia nie miała zamiaru korzystać z doświadczenia jakiegoś tam plutonowego z Braniewa, bo jak twierdzili, mają lepszych fachowców o wyższych stopniach. Efekt był taki, że plutonowy Baryła przeistoczył się w starszego szeregowego. A że zawsze miał słabość do wielkokalibrowej broni, to zaopiekował się karabinem maszynowym i dbał, aby „pszczółka" nie sprawiła zawodu, gdy była potrzebna. Z kolei plutonowy Zalew dbał, aby nie zostawiać go zbyt długo samego z porucznikiem Rutkowskim, a wszelkie dyskusje pomiędzy swoimi podwładnymi kończył zdecydowanym stwierdzeniem, które w większości znali już wszyscy w plutonie:

    – Tu jest wojsko, kurwa, a nie Sejm Rzeczypospolitej. Jak się komuś chce gadać pierdoły bez sensu i składu, to niech wypierdala na Wiejską, tam znajdziecie godnych siebie idiotów. A teraz, Baryła, zbieraj dupę w troki i spierdalaj do swoich zadań! Jak ktoś ich nie ma, to mogę mu wymyślić, ale żeby tego później nie żałował, kutas jeden z drugim! – kończył wymownie. Z trudem zachowując powagę obserwował, jak na wszelki wypadek także inni jego podwładni starają się szybko zniknąć mu z pola widzenia, mając pełną świadomość, że nigdy nie mówi tego ot tak sobie, aby tylko gadać.

    – No… i to lubię – zaznaczał cicho do siebie, gdy już nikogo nie można było dostrzec bez zajęcia. – To jest wojsko…

    Wiedziony przeczuciem spojrzał ponownie w kierunku Baryły, który nieodmiennie na każdym wyjeździe robił za gunnera i tkwił przez całą drogę za swoim karabinem maszynowym, starając się odpowiednio wcześnie dostrzec wszelkie mogące na nich czyhać niebezpieczeństwa. Właściwie lubił tego upierdliwego i pyskatego starszego szeregowego, choć starał się często pokazać mu, że nie jest zadowolony z jego zachowania. Akurat spotkali się wzrokiem i Baryła uśmiechnął się do niego szeroko, po czym uniósł kciuk ku górze, aby pokazać, że wszystko jest u niego w jak najlepszym porządku.

    – I co się tak ślipi na mnie? – rzucił głośno za siebie z udawaną nerwowością, odwracając się w kierunku jazdy. – Jeszcze mi się jakaś mara przyśni.

    – Ja tam bym na niego bardziej uważał – skomentował od razu kierowca, pokazując w uśmiechu zęby. – Niby duży chłop, trzydziestka na karku, a cały czas kawaler i do tego bez szans na awans. Jak nic ma w sobie jakiś męski feler… – znacząco przeciągnął ostatnie słowa, aby było wiadomo, o jakim felerze myśli.

    – A jebnął cię ktoś kiedyś z buta? – zainteresował się Baryła, pochylając się w jego stronę i demonstracyjnie machając nogą, aby pokazać, że nie zwykł żartować w takich sprawach, szczególnie gdy uwaga dotyczy jego osoby. Na szczęście się uśmiechał, więc wszyscy zdawali sobie sprawę, że to tylko żarty z jego strony. – Ty się o mój męski feler nie martw. Zanim pieprzniesz coś bez sensu, lepiej spytaj się wcześniej swojej starej, bo na pewno nie raz już go sprawdzała, skoro w domu nie ma odpowiedniego.

    – Ale się uśmiałem… – odpyskował kierowca, ale po minie można było poznać, że nie przyjął tego lekko. – Pomyślałby ktoś, że miałbyś czym…

    – Po pierwsze rozmiarem, po drugie doświadczeniem – Baryła nie pozwolił mu przejąć inicjatywy. – A po trzecie, samo bycie chujem nie oznacza, że ktoś ma takie duże jaja, żeby zadowolił kobietę i że wyjdą z tego jakieś porządne ludzie, a nie kijanki, których później nikt nie przyjmie do wojska, bo to ani nie ma rozumu, ani tym bardziej wyglądu. Spójrz najpierw w lusterko, siermięgo, i przejrzyj na oczy.

    – A kim ty, kurwa, jesteś, że tak się na mnie drzesz?! – zdenerwował się kierowca podnosząc głos. Poniekąd było to normą w sytuacjach zagrożenia, ale teraz świadczyło o tym, że już są swoim towarzystwem zmęczeni i dlatego na byle co reagują agresją. Niby każdy z nich wiedział, że gdy znajdą się w bazie chwila odpoczynku spowoduje, że zapomną o wzajemnych pretensjach. Do bazy jednak mieli jeszcze kawał drogi, więc i napięcie między nimi wzrosło, bo głupio pakować się w kłopoty, jak było już tak blisko bezpiecznego miejsca. – Mam już dość twoich przytyków!

    – Nie trzeba było, kurwa, ze mną zaczynać – odparował z góry szeregowy Baryła. – A teraz wypierdalaj, oszołomie, i nie przeszkadzaj w robocie. Paniał? Czy mam ci to wytłumaczyć organologicznie, czyli z piąchy?

    – Spokój, kurwa! – zadysponował Zalew, który nie miał zamiaru pozwolić, aby zwykłe przekomarzanie się pomiędzy kolegami w trakcie nudnej jazdy przerodziło się w coś więcej. – To, że jesteśmy ze sobą non stop od kilku miesięcy i działamy na siebie jak czerwona płachta na byka, nie oznacza, że warto sobie dogryzać i gadać, co ślina na język przyniesie.

    – On zaczął… – stwierdził z góry Baryła, posyłając mu krzywy uśmiech.

    – Obaj jesteście siebie warci – wtrącił swoje trzy grosze szeregowy Leńczyk, który zupełnie nie rozumiał, skąd ta niespodziewana agresja w dyskusji. – On nie miał nic złego na myśli, żartował przecież – dodał, gdy starszy szeregowy Baryła obrzucił go ironicznym spojrzeniem, zdziwiony tym, że Leńczyk nie tylko się wtrącił, ale jeszcze stanął po stronie kierowcy, a nie jego.

    – Ja także... – wtrącił Baryła, nie spuszczając z niego spojrzenia, jakby oczekiwał okazji do dalszej rozmowy.

    – Co się tak gapisz? – zaniepokoił się Leńczyk, zerkając na swoje umundurowanie, jakby chciał sprawdzić, czy wszystko jest zgodne z regulaminem. – Coś nie pasi? Bo jakby co, to nie jestem zainteresowany, mam dziewczynę…

    – Pasi, pasi, ale z tą twoją dziewczyną to jakaś ściema, bo tylko ty o niej gadasz, a jakoś nikt cię z żadną nie widział – zapewnił Baryła przenosząc wzrok na Zdanka, który swoim zwyczajem wcisnął się w kąt pojazdu i troskliwie trzymał opakowany w futerał sprzęt. Zauważył, jak tamten kręci przecząco głową, więc postanowił zmienić temat rozmowy, aby załagodzić sprawę. – Tak się, kurde, zastanawiam, czy będą wam pasowały te medale za uratowanie tyłków tym dwóm ZUS-om, cośmy ich widzieli, zanim zapakowali ich w markietankę i wywieźli w siną dal.

    – Jakie zusy? – zdziwił się szeregowy Leńczyk, z otwartymi ustami i zmarszczonym czołem próbując zrozumieć, co ma na myśli jego rozmówca. – Co brałeś, że gadasz jak nawalony i nic z tego nie rozumiem?

    – To mnie nie zaskoczyłeś – roześmiał się wesoło Baryła, obrzucając uważnym spojrzeniem okolicę, po czym ponownie skupił się na nim. – Zawsze miałeś kłopoty, aby zrozumieć, jak to wszystko działa.

    – Pieprz się… – zdenerwował się Leńczyk. – Gadasz, byle gadać.

    – Ja pieprzę? Ja?! – zdziwił się nerwowo Baryła, przestając na chwilę obserwować uważnie pobocza. – Chyba tylko taki gamoń jak ty nie wie, kto to jest ZUS w wojsku!

    – A niby kto według ciebie? – zaperzył się Leńczyk.

    – Zawsze uśmiechnięty skurwysyn… z... u… s… Czyli w skrócie zus… – rzucił ze swego miejsca Zdanek. Powiedział to na tyle cicho, że wszyscy w pojeździe najpierw zamilkli, jakby nie byli pewni, czy dobrze słyszą, i dopiero po chwili prawie jednocześnie ryknęli głośnym śmiechem, zastanawiając się, czy aby na pewno nie są robieni w bambuko.

    – Pierdzielisz? – upewnił się ktoś.

    – Choć jeden mądry, od razu poznać, że to dobry materiał na zawodowego, nie jak cała reszta… – ocenił ze swego podwyższenia Baryła i po raz kolejny skupił się na sprawdzeniu, czy nic nie wydaje mu się podejrzane.

    – Mieliśmy w naszej jednostce takiego zastępcę szefa sztabu… – dodał Zdanek, klepiąc w ramię szeregowego Leńczyka, aby sobie odpuścił minorową minę. – Uśmiechał się do wszystkich bez wyjątku, nie patrzył przy tym, jaki kto miał stopień, każdemu coś doradzał, obiecywał swoją bezinteresowną pomoc, a przy okazji wpierdalał wszędzie swój nos, o wszystkim chciał wiedzieć pierwszy i obiecywał, że wszystko zostanie w rodzinie, po czym zapierdalał do dowódcy jednostki, aby wykazać się przed nim czujnością i wiedzą na temat tego, co się dzieje w jednostce. Wszystko, kurwa, wiedział, tylko nie miał pojęcia, że jego stara wali się z każdym chętnym, bo na tyle to już mu instynktu zabrakło. ZUS pierdolony…

    – Jeśli myślimy o tym samym gwiezdnym kapralu, Zdanek, to wcale nie jestem taki pewny, że nie wiedział o swoich rogach – dodał głośno starszy szeregowy Baryła, starając się przekrzyczeć odgłos silnika. – Dziwnym trafem jego stara zawsze wiedziała, od kogo zależy awans męża i nie miała oporów, aby pomóc mu w karierze, a jak wiadomo, tego nie miała z mydła, więc nie miało się co wymydlić.

    – Spokój, dzieciaki – zwrócił im uwagę plutonowy Zalew. – Nie zapominajcie, kurwa, że mówicie o wyższych szarżą, którym należy się szacunek – zaznaczył przeciągle, z trudem maskując uśmiech na twarzy. – Możecie o nich myśleć, co sobie chcecie, to wasza prywatna sprawa, ale tylko głupi powie im to w oczy.

    – A mnie to zwisa i powiewa – darł się ze swego miejsca Baryła. – Żaden kutas i tak nie podskoczy wyżej swoich jajek, jeśli jeszcze je posiada.

    – A ty, Baryła, uważaj na swój jęzor, bo już mało co nie trafiłeś do Rovera na służbę – zakomunikował z powagą w głosie Zalew, a widząc zdziwione spojrzenie Zdanka, poczuł się zobowiązany do wyjaśnienia: – Wasz kolega, starszy szeregowy Baryła, w przypływie szczerości powiedział naszemu porucznikowi, że jeśli trafi na jakiegoś kutasa oficera, który będzie się go czepiał bez powodu, albo bez sensu narażał na niebezpieczeństwo swoich podwładnych, to bez żadnych skrupułów wypierdoli w niego część swego magazynka, gdy tylko ten nieopatrznie podczas jakiejś akcji wyjdzie przed pluton.

    – To nie tak było – zaprzeczył zmieszany Baryła ze swego miejsca, wzruszając ramionami i uśmiechając się do swoich kolegów, którzy patrzyli na niego z niedowierzaniem. – Powiedziałem mu tylko, że za dawnych czasów sprawa z oficerami oraz podofikami, którym odbiła palma, była prostsza niż teraz. Bo jeśli oficer dowodzący okazywał się chujem, który dba wyłącznie o swoją karierę i nie obchodzą go jego podwładni, to czekało się tylko chwili, gdy podczas ataku nieopatrznie wyszedł przed szereg i sprawa była załatwiana od ręki. Kończył z kulą w plecach i krzyżem na piersi.

    – Przecież mówiłem… – Zalew próbował mu przerwać.

    – Aby nie było, że go straszyłem... – ciągnął dalej Baryła. – Powiedziałem mu także, że wtedy oficerowie mieli takie same możliwości. Podczas bitwy lub odwrotu mogli zastrzelić nielubianych przez siebie podwładnych, oskarżając ich o próbę dezercji z pola walki. W takiej sytuacji nikt nie był w stanie skazać oficera za bezpodstawne użycie broni.

    – Kurwa! Rzeczywiście powiedziałeś to porucznikowi Rutkowskiemu? – nie dowierzał Leńczyk, kręcąc głową. I nie był całkiem pewny, czy na pewno go podziwiał, czy raczej uważał za idiotę, bo nawet on nie zrobiłby czegoś takiego. – To trzeba mieć nie po kolei w głowie, przecież wiadomo, że porucznik to typowy pistolet, który zrobi wszystko, aby się wykazać. Nawet ja bym czegoś takiego nie zrobił! – zapewnił.

    – To jeszcze nie wszystko, co uczynił wasz kolega – plutonowy Zalew wykorzystał chwilę, gdy Baryła skupił się na obserwacji otoczenia i milczał. – Poprosił także porucznika, aby ten na wszelki wypadek nigdy nie kierował wylotu swojej broni w jego kierunku, bo jakby co, to on na pewno będzie szybszy. A po drugie, jego karabin jest zasilany taśmą, która na pewno zawiera więcej amunicji niż magazynek porucznika.

    – To był tylko żart z mojej strony – zapewnił z góry speszony Baryła. – Wiedziałem, że wcześniej za dużo powiedziałem i chciałem jakoś rozładować niezręczną sytuację. Tak jakoś, kurwa, wyszło nie tak, ale nie miałem złych intencji.

    – Ty i rozładować sytuację, chyba zaognić… – zaśmiał się ironicznie Zalew, krzywiąc się przy tym, jakby chciał przekazać także wizualnie, że nie ocenia zbyt wysoko zdolności podwładnego w tej specjalności. – Raczej zachowujesz się jak słoń w składzie porcelany. Tak było także wtedy, nie skończyłeś jeszcze mówić, gdy porucznik pognał do P_E złożyć na ciebie meldunek wraz z propozycją, aby wysłać cię ciupasem do mamusi.

    – I jeszcze tu jesteś? – zdziwił się Zdanek, obserwując niepewną teraz minę Baryły i zastanawiając się nad tym, co usłyszał. – Nie wsadzili cię do pierwszego odlatującego samolotu do kraju? Jakby na to nie patrzeć, to każdy służbista weźmie to za groźby wobec starszego stopniem.

    – Jak widać nie… Zalew to jakoś załatwił… Jak to on mówi, ma swoje sposoby… – przyznał niechętnie Baryła, choć było widać po minie, że nie jest jakoś specjalnie z siebie zadowolony. – Właściwie to szykowałem się, aby zdać broń i iść po kwity, bo jakoś nie liczyłem, że tak samo jak ty spadnę na cztery łapy i trafię do waszego plutonu na okres przejściowy…

    – Aby trafić do nas, trzeba sobie zasłużyć… – skomentował Zdanek, ale nikt nie zwrócił na to żadnej uwagi.

    Baryła jak gdyby nic się nie stało, mówił dalej:

    – Nim zdążyłem to zrobić, okazało się, że pluton musi jechać na patrol, aby ratować dupę jakimś narwańcom, którzy wolą nocą szwendać się po pustkowiu, bo spanie w bezpiecznym obozie nie jest dla nich wystarczająco ekscytujące. Od razu pomyślałem, że to możecie być tylko wy, bo nie znam w Iraku innych takich idiotów… – przerwał na chwilę, aby roześmiać się nerwowo, obserwując, jaki efekt zyskał swoim komentarzem i zapewne nie był nim zachwycony, bo dodał: – A ponieważ ogólnie wiadomo, że w całej naszej dywizji nie ma lepszego operatora dla mojej maszynki… – poklepał z zadowoleniem komorę broni, aby było wiadomo, o czym mówi – więc wybrałem się jeszcze z wami, aby swoim profesjonalizmem zapewnić bezpieczeństwo waszym tyłkom – zakończył ze śmiechem, który miał rozładować napięcie.

    – Powiedzmy, że to ty pilnujesz naszych tyłków, a nie my twojego dupska – zaznaczył z ironią Zalew, machając z rezygnacją dłonią. – Aby wszystko było jasne, wożę nasz wrzód na dupie, w twojej osobie, w swoim wozie i dbam, abyś nie wchodził w oczy porucznika, bo prędzej czy później wypieprzy cię do domu. Pamiętaj, kurwa, że ręczyłem za ciebie słowem i nie możesz ponownie nawalić, bo obaj dostaniemy po tyłku. Porucznik nie daruje nam żadnej wpadki…

    – I nie bez powodu pan porucznik od tamtej rozmowy nigdy nie jedzie przed nami w kolumnie, ale daleko z tyłu – zaśmiał się kierowca, spoglądając we wsteczne lusterko, aby sprawdzić, czy ci z tyłu skojarzyli, o kim mówi. – Z drugiej strony wcale mu się nie dziwię, bo nigdy nie wiadomo, co się ulęgnie w głowie tego wiecznego szeregowego – znacząco ruchem głowy wskazał na Baryłę.

    – Spokój! – rozkazał mu szybko Zalew, znacząco unosząc palec ku górze, co oznaczało, że od tej pory nie będzie już taryfy ulgowej, więc nie warto ryzykować, bo różnie się to może skończyć. – Trzeba wiedzieć, kiedy zbastować.

    – Ta je! – potwierdził kierowca i skupił uwagę na poprzedzającym go policyjnym irackim pojeździe, aby to wszystko, co się wydarzyło, przegryźć w sobie. – Przecież to tylko żarty, a prywatnie nawet Baryłę lubię.

    – Ja tam wolę twoją starą… – skomentował krótko Baryła i wrócił do obserwacji terenu, po czym znacząco dodał: – Jest chociaż konkretna, nie tak jak jej stary…

    Zalew westchnął ciężko i odwrócił się w stronę swoich dawnych kolegów – szeregowych Leńczyka i Zdanka. Przez chwilę przyglądał się im z powagą, po czym zadał pytanie, które od pewnego czasu wydało się nieuniknione.

    – A tak między nami, to na jaki metal liczycie?

    – Metal? – zdziwił się szeregowy Leńczyk, patrząc na niego z namysłem i zmarszczonym czołem, co zapewne miało oznaczać, że myśli lub chociaż się stara.

    – Zalew pyta, na jaki medal liczymy – wyjaśnił Zdanek, marszcząc brwi i kręcąc z niechęcią głową, unikając spojrzenia kolegi. – Pyta o medal, nie metal... To takie, kurwa, branżowe określenie odznaczenia… Inni mówią na to także blacha…

    – O jaki znowu medal? Jaka blacha? – zdenerwował się szeregowy Leńczyk, patrząc ze zdziwieniem po twarzach otaczających go kolegów. – I niby, kurwa, za co?

    – Jak to za co? – tym razem zdziwił się starszy szeregowy Baryła, schylając się niżej, jakby nie dowierzał, że dobrze słyszał słowa kolegi. – Wszyscy w obozie gadali, że tydzień temu dowódca bazy świsnął wam iracki medal sprzed nosa, za te uratowane skarby kultury, bo się wam należał jak psu kości… – dodał, wyczuwając na sobie jego pytające spojrzenie. – Ale teraz za uratowanie tych dwóch ZUS-ów nikt już wam nie zrobi obok tyłka i macie duże szanse załapać się na medal i wpis w akta. W końcu to wy wyciągnęliście ich z tarapatów, nadstawiając własne karki, i nikt tego już nie zmieni…

    – Pieprzę ich medale… – zacietrzewił się niespodziewanie dla wszystkich szeregowy Leńczyk, przełykając ślinę. – Niech je sobie wsadzą w dupę, nie chcę… – Przerwał niespodziewanie, lekko kopnięty przez Zdanka, który w ten sposób ściągnął na siebie jego uwagę. Gdy ich spojrzenia się spotkały, Zdanek pokręcił lekko głową, dając mu do zrozumienia, że nie powinien za dużo mówić, bo to nie są informacje, którymi można było się dzielić.

    – Co jest? – spytał z niepokojem plutonowy Zalew, który zauważył ich nietypowe zachowanie. – Czy powinienem o czymś…

    – Nie. To sprawa między nami… – błyskawicznie wszedł mu w słowo Zdanek, nie pozwalając skończyć zdania i dodatkowo kopnął Leńczyka w buty, aby przekazać mu, że znowu to wszystko przez niego. – Rover jak zwykle za dużo chlapie dziobem, a dopiero później myśli.

    – A właśnie, że nie chlapię jęzorem bez sensu – niespodziewanie dla wszystkich zaprzeczył szeregowy Leńczyk. – Przecież nic nie powiedziałem i nie mam takiego zamiaru. Powiedziałem tylko, że pieprzę ich medale, bo nie uważam, abym teraz na nie zasłużył.

    – Rover… – próbował powstrzymać jego słowa Zdanek, ale tylko sprowokował go do dłuższej tyrady.

    – Bo co ja teraz, kurwa, zrobiłem, aby zasłużyć na medal? No co?! Jeszcze brakuje, aby za lizanie dupy przełożonemu dawali medal zasłużonych dla obronności! Jebać takie medale i nimi odznaczonych. Pieprzę to…

    – Coś jednak zrobiłeś... – zaznaczył polubownie Zalew, przyglądając mu się z zastanowieniem. Znał go już na tyle, a w każdym razie tak mu się wydawało, aby wiedzieć, że jego wybuch nie był bez powodu. Z drugiej strony nie chciał, aby powiedział o tym przy wszystkich, bo co innego prywatna rozmowa, a co innego wywalenie wszystkiego w większym gronie, bo wtedy zawsze coś może wyciec na zewnątrz. Niestety, reakcja Leńczyka była dokładnie taka sama, jak przy próbach Zdanka, czyli kolejny wypływ słów.

    – Niańczyłem dwóch niedorozwiniętych przydupasów, którzy nie powinni wstawać zza biurka, bo jak już wstaną, zawsze coś spieprzą i trzeba ich wyciągać z szamba… Kurwa, każdy z nas powinien wiedzieć, do czego się nadaje, a nie wpierdalać się w sprawy, o których nie ma zielonego pojęcia! Czy ja się, kurwa, wpierdalam w jakieś tam prace sztabowe, planowanie wyjazdów, które i tak do niczego się nie nadają?! Ale nie... Jeden z drugim chce zarobić kilka złotych więcej i wpisuje się na wyjazd, po czym trzeba mu ratować dupę, bo sam nie trafi do sracza bez wskazówek… – wybuchnął złością, po czym zamilkł, jakby zastanowił się nad tym, co przed chwilą powiedział i niespodziewanie dla wszystkich uśmiechnął się szeroko. – No, a wszyscy mówią, że tylko ja zawsze rozrabiam – zaznaczył z zadowoleniem w głosie, spoglądając na swoich kumpli pełen satysfakcji, że odkrył tak oczywistą rzecz.

    – Bo pieprzysz bez sensu i dobrze o tym wiesz – stwierdził ironicznie Zalew, pokazując mu wyciągnięty ku górze środkowy palec, aby podkreślić co o takim gadaniu myśli. – I, kurwa, zapominasz, że jesteś w wojsku, gdzie nikogo nie interesuje, co myślisz…

    – Jeśli w ogóle myślisz… – wtrącił z góry Baryła, wykorzystując chwilę, w której Zalew brał oddech.

    – Jak ci, kurwa, przyznają medal, to i tak go weźmiesz, bo masz gówno do gadania – kontynuował plutonowy Zalew, nie zwracając uwagi na jego próby włączenia się do rozmowy. – I nikogo nie będzie obchodziło, jakie masz odczucia i czy według ciebie ktoś na niego zasłużył bardziej. Jak załapiesz się na rozdzielnik, to medal dostaniesz, choćbyś przez całą służbę nic nie robił, tylko pierdział w spodnie za biurkiem. Wystarczy, że przez ten okres choć raz zrobiłeś dobrze jakiemuś dupkowi z gwiazdką i on to sobie akurat przypomniał. Tak to działa i nic na to nie poradzisz, bo w wojsku nic nie zależy od ciebie, twoich zasług i pracy, jaką włożyłeś w to, aby ktoś zauważył twoje zaangażowanie, ale od tego, co wydaje się komuś, kto jest wyżej na drabinie decyzyjnej. Więc przestań pieprzyć, że czegoś nie weźmiesz, bo na naszym szczeblu, w tej drabince, nie mamy nic do gadania.

    – Pieprzę ich medale – zapewnił z uporem szeregowy Leńczyk, ale jego głos nie był już tak zdecydowany, jak chwilę wcześniej.

    – Twoja sprawa i nic mi do tego, ale jeśli chcesz służyć dalej w firmie po misji, to morda na kłódkę i nie wyskakuj nigdy z niczym więcej niż „tak jest" i strzelaniem obcasami. Jedynie to się sprawdza w każdej sytuacji, bo inaczej będziesz pierwszy do odstrzału, a powinieneś wiedzieć, że jakimś pojebom u góry marzy się zawodowe wojsko, choć absolutnie nie są do tego przygotowani, ale to będzie doskonała sytuacja, aby wywalić wszystkich niewygodnych i konfliktowych podwładnych.

    – To chyba dobrze… – wtrącił niespodziewanie kierowca, odrywając na chwilę wzrok od drogi przed sobą. – Nareszcie będzie można zadbać o należyty sprzęt i nasze wyszkolenie.

    – Gówno, a nie dobrze – poinformował go ironicznie Zalew. – Wam się wydaje, że jak będzie mniej ludzi w wojsku, to coś się zmieni? Wierchuszka, która siedzi od dawna na swoich stołkach blisko koryta, już dobrze nad tym pomyśli, aby pozbyć się z wojska ludzi, którzy im zagrażają, bo są po prostu lepsi… bo znają języki obce… bo mają szkolenia natowskie… bo… bo… – zawiesił się, nie wiedząc, co powinien dalej wymienić, więc dokończył z pasją: – Bo zawsze się znajdzie jakieś sensowne wytłumaczenie, dlaczego rezygnuje się z tych, co cały czas mają jakieś zastrzeżenia lub uwagi do pracy ministerstwa. Poza tym zmieni się liczba ludzi, ale wyłącznie na dole, czyli żołnierzy, bo wyższych oficerów nikt nie ruszy, jeśli tylko będą trzymali odpowiednio wyprostowany palec…

    Wzmianka o palcu wzbudziła wesołość wśród jadących z tyłu, bo wszyscy wiedzieli aż za dobrze, że plutonowy jak zwykle ma rację. No, może poza jednym wyjątkiem. Gdy nie ma racji…

    – Jaki palec? – zainteresował się Leńczyk, przyglądając im się podejrzliwie.

    – Ten w dupie… – prawie jednocześnie odpowiedzieli mu Baryła i kierowca pojazdu, wybuchając śmiechem.

    – Że co? – po raz kolejny zdziwił się Leńczyk. – Jak to w dupie? – dociekał, nie widząc powodu do wesołości pozostałych.

    – Tak się mówi, głąbie jeden – poinformował z góry Baryła z niedowierzaniem obrzucając go wzrokiem, bo nie wiedział, czy się z nich czasami nie nabija. Przecież każdy wiedział od samego początku, o co chodzi. I po raz kolejny zaczął się poważnie zastanawiać, czy aby na pewno jego kolega nie zrozumiał prawdziwego wydźwięku, czy swoim zwyczajem udaje tylko głupiego, aby odwalić im jakiś numer. Co gorsza, z jego miny nigdy nie można było wyczuć, czy rzeczywiście żartuje, czy robi to na poważnie.

    – Co się mówi? – drążył dalej Leńczyk.

    – Że jakiegoś idiotę przez pomyłkę przyjęli do wojska i jeszcze wysłali do Iraku – z powagą wyjaśnił mu Baryła, odrywając się na chwilę od obserwacji najbliższej okolicy, co nie spodobało się plutonowemu Zalewowi, który znacząco zakaszlał.

    – I co gorsza, wsadzili go do naszego pojazdu – dodał od siebie kierowca.

    – Że niby co? Że niby… mnie? – zdziwił się szeregowy Leńczyk i bynajmniej nie ukrywał, że wcale mu się nie podobało to, co słyszał. – Ja tam się, kurwa, tutej nie prosiłem!

    – Tutaj… – wszedł mu w słowo Zdanek, próbując go jednocześnie uciszyć, robiąc dziwne miny, aby przekazać mu, że lepiej, aby się pilnował i za dużo nie mówił.

    – Pieprzę te wasze „tutaj"! – zdenerwował się szeregowy Leńczyk, próbując wstać podczas jazdy, co wcale nie było takie proste, jak mu się wydawało w pierwszej chwili. – Jak mnie nie chcecie, to mogę sobie wysiąść, nie prosiłem, abyście mnie zabierali do swego pojazdu. Trzeba było od razu powiedzieć, że nie jestem tu mile widziany.

    – Siadaj, Rover, i nie wydziwiaj – próbował go uspokoić Baryła. – Gdybyśmy ciebie nie chcieli, to byśmy cię nie wzięli. Gadamy byle co, aby czas szybciej minął, więc nie kozakuj, bo to bez sensu. Każdy z nas bez chwili wahania nadstawiłby za ciebie kark.

    – Sorry, Rover… – poparł go niespodziewanie kierowca. – Baryła, choć rzadko, ale tym razem ma rację. Może to tak zabrzmiało, ale nic złego nie miałem na myśli.

    – Pieprzenie… – odburknął szeregowy Leńczyk, jakimś cudem łapiąc dłonią za wzmocnioną blachą burtę i podciągając się do góry, czym bynajmniej nie wzbudził wielkiego entuzjazmu wśród pozostałych. – Gdzie jesteśmy, daleko jeszcze do bazy? Bo według mnie już dawno powinniśmy być w domu…

    – Dojeżdżamy do dzielnicy Ad-Dzumhuri – poinformował plutonowy Zalew, rozglądając się wkoło. – Jeszcze jakieś dwadzieścia pięć minut i będziemy w domu… czyli w obozie – poprawił się od razu, bo jakoś głupio mu było określić obóz jako dom, choć kilka razy zrobił to już podświadomie.

    Szeregowy Leńczyk wysunął głowę ponad stalowe zabezpieczenie i z uwagą rozejrzał się wkoło. Tak jak mówił Zalew, mijali właśnie ostatnie tereny pustynne i powoli wjeżdżali w niską i z lekka zniszczoną zabudowę przedmieścia Diwanijji. Odruchowo spojrzał w lewo, aby sprawdzić, czy na pewno po jego lewej stronie widać niewielki nawadniający kanał, po czym przeniósł wzrok na drugą stronę drogi, gdzie zazwyczaj na niewielkim udeptanym placu okoliczne dzieciaki kopały szmacianą piłkę, korzystając z faktu, że wcześniej ktoś uprzątnął zalegający ten teren gruz. Pamiętał to miejsce dobrze, bo zawsze, gdy tylko przejeżdżali w pobliżu, dzieciaki przestawały grać i rzucały w ich kierunku kamieniami. Tym razem nie dostrzegł tam żadnych dzieci, więc zdziwiony spojrzał przed siebie i dopiero po chwili zauważył ich przed sobą na kolejnym placu, który na pewno nie nadawał się do grania w piłkę. Zresztą akurat nikt z nich nie szykował się do gry, a wszyscy bardziej byli zainteresowani obserwacją, co dalej będzie się działo na drodze.

    Poprzedzające ich dwa pickupy, obsadzone przez irackich policjantów, oddalały się szybko. Minęły połowę długości owego placu, wyprzedzając ich o około sześćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów, choć wcześniej przestrzegali, aby pomiędzy nimi nie było wolnej przestrzeni, w którą mógłby wjechać jakiś inny pojazd. Obserwował ich uważnie, zastanawiając się, dlaczego pozwolili sobie na odjazd, gdy poczuł wzrost napięcia i szybsze bicie serca. Spojrzał jeszcze z wahaniem na Zalewa, ale wiedział, że nie może dłużej czekać.

    – Stać! – Krzyknęli prawie jednocześnie, bo nie tylko on miał wątpliwości co do całej obserwowanej sytuacji.

    – Do tyłu! Kolumna stać! – rozkazał Zalew, krzycząc do radiostacji, z trudem utrzymując się na siedzeniu, bo kierowca zgodnie z jego rozkazem najpierw ostro zahamował, po czym od razu wrzucił tylny bieg i ze zgrzytem dobiegającym ze skrzyni biegów zaczął się wycofywać. Aby nie upaść, szeregowy Leńczyk musiał się złapać siedzącego obok kolegi, który sam z trudem walczył o zachowanie równowagi, więc klął głośno na niego, bo uniemożliwiał mu jakąkolwiek interwencję.

    – Kurwa, co się dzieje? – denerwował się Baryła na swoim stanowisku, wodząc wkoło lufą swego karabinu, gotowy w każdej chwili do otwarcia ognia. Starał się przy tym zachować równowagę, bo z powodu nagłego zahamowania pojazdu nie było prosto połączyć obie te czynności w jedno.

    Honker zgodnie z rozkazem Zalewa po gwałtownym zatrzymaniu cofnął się o jakieś dziesięć metrów, po czym stanął przed tarasującymi mu drogę innymi pojazdami konwoju, które zaskoczone ich nieoczekiwaną reakcją zareagowały zbyt późno, aby umożliwić im dalsze cofanie. Co gorsza, dwa z nich szczepiły się ze sobą i w ten sposób zablokowały jakikolwiek ruch.

    – Kurwa, dalej nie mogę! Stoimy na amen! – zameldował kierowca. Nie czekając na rozkazy, złapał leżący obok AKM i wyskoczył z kabiny, naśladując swego dowódcę, który – gdy tylko pojazd zwolnił – zrobił dokładnie to samo, ale z drugiej strony. Obaj wiedzieli, że jedyne co mogą teraz zrobić to opuścić pojazd, aby mieć swobodę ruchów.

    Widać było, że obsada pojazdu wie, co robić w takich sytuacjach i nie potrzebuje dodatkowych instrukcji. Po chwili tylko starszy szeregowy Baryła tkwił na swoim stanowisku za karabinem maszynowym, a wszyscy pozostali opuścili honkera i chronili się przy nim, gotowi w każdej chwili do otwarcia ognia i odparcia przeciwnika. Nikt nie odbiegł od samochodu, który w tej chwili dawał najlepsze zabezpieczenie, bo wokół nie było żadnej innej naturalnej przeszkody, która pozwalałaby się schronić. Kierowca klęczał na wysokości swego fotela, gotowy w każdej chwili wsiąść i ruszyć dalej w razie rozkazu przełożonego.

    Szeregowy Leńczyk miał chęć sprawdzenia, jak zareagowały inne obsady, ale zamiast tego obserwował z napięciem dwa policyjne pickupy jadące drogą. Spodziewał się, że lada moment nastąpi wybuch pod którymś z nich i wszystko zakryje chmura kurzu, ale nic takiego nie nastąpiło. Oba samochodu policyjne jechały dalej, jakby nikt w nich nie zauważył, że pozostałe pojazdy w kolumnie stanęły i nie jadą za nimi. Oba jednak zatrzymały się na wysokości parterowych domów, gdzie policjanci zeskoczyli na drogę, uważnie ich obserwując, a po chwili dołączyły do nich dzieci. Co było dziwne, nigdzie nie było widać dorosłych… a to oznaczało, że coś tu jest nie w porządku.

    – Co jest grane? – doleciało do nich pytanie Baryły, który nie za bardzo wiedział, czego się spodziewać. Gdyby ktoś do nich strzelał, sprawa byłaby prosta, odpowiedzieć ogniem chroniąc swoich kolegów.

    – Coś tu śmierdzi… – stwierdził lakonicznie plutonowy Zalew, nie przestając obserwować odcinek drogi, który powinni przejechać, oraz jej najbliższe okolice.

    – Zgadzam się – poparł go szeregowy Leńczyk, nie spuszczając oczu z policyjnych pojazdów. – Z tego, co pamiętam, w takich sytuacjach powinni do nas zawrócić.

    – Baryła, daj im znak ręką, aby do nas podjechali – rozkazał Zalew.

    Pół minuty później byli pewni, że nie ma komunikacji pomiędzy nimi, bo choć Baryła gestykulował żwawo, to żaden z policjantów nie wydawał się tym zainteresowany. Kilku z nich machało w ich stronę dłońmi, zapraszając do siebie. Wyglądało na to, że sytuacja jest patowa, ale bynajmniej nie jasna.

    – Idzie „Dzieciak". Mogę się założyć, że zaraz nas opierdoli, bo to mu najlepiej wychodzi… – zauważył ściszonym głosem jeden z żołnierzy z obsady honkera, który klęczał przy jego przednim kole i uważnie sprawdzał teren po swojej prawej stronie, dzięki czemu kątem oka dostrzegł, co się dzieje za nimi.

    – Jaki dzieciak? – zaciekawił się szeregowy Leńczyk odwracając głowę, ale nim jeszcze to uczynił, usłyszał zdenerwowany głos porucznika Rutkowskiego:

    – Zalew, co się znowu u was dzieje?! Dlaczego, kurwa, zatrzymaliście konwój?! Już dawno powinniśmy być w bazie! Porąbało was aby się bez powodu zatrzymywać?!

    – Ma nową ksywkę? – upewnił się Leńczyk, spoglądając ku Baryle, który w skupieniu wodził lufą swego karabinu maszynowego po terenie przed sobą, gotowy w każdej chwili do otwarcia ognia, gdyż często takie sytuacje były wykorzystywane do atakowania wojsk sprzymierzonych. – Aleście mu wymyślili… „Dzieciak"… – zaśmiał się, szczerząc zęby, ale skarcony wzrokiem Zalewa, od razu zaczął maskować to kaszlem.

    – Jak się o tym dowie, to wam chyba jaja z tyłków powyrywa...

    – Młody jest… prosto po szkole… to i wszystkiego trzeba go uczyć… jak dzieciaka – rzucił w przestrzeń Baryła, uśmiechając się do swoich myśli.

    – Stulić pyski, bo pożałujecie – skarcił ich plutonowy Zalew, nawet nie odwracając głowy za siebie, aby sprawdzić, jak daleko jest od nich dowódca i nie przestając obserwować terenu przed sobą. – Każdy ma swoją robotę i niech się na niej skupi.

    – Ta jest, Zalew – zapewnili jednocześnie Leńczyk z Baryłą, znacząco kaszląc.

    Chwilę później dołączył do nich Zdanek z przygotowanym do strzału karabinem. Przemknął skulony przed pojazdem i przyklęknął przy Zalewie, aby zdać meldunek.

    – Z lewej strony jest czysto… – zameldował, wskazując ruchem głowy kierunek, który miał na myśli. – Odkryty teren, gdzie nie ma jak się schować… Najbliższe zabudowania są dwieście metrów za kanałem, więc jeśli ktoś tu się zaczaił, to po tej stronie i stwierdziłem, że tu będę bardziej przydatny. Niech Baryła w razie czego powodzi w tamtą stronę lufą swojej armaty, to może kogoś zniechęci, aby nas zaczepił.

    – Też tak myślę – zgodził się z nim Zalew. – Zerknij przez swoją lunetę, może zauważysz coś podejrzanego.

    – Co tu się, kurwa, dzieje?! W ten sposób do wieczora nie dojedziemy do bazy! – przerwał im porucznik Rutkowski, stając tuż za nimi. – Dlaczego zatrzymaliście konwój, do kurwy nędzy?! Czy ktoś mi to wyjaśni?! Przecież mówiłem, że takie rzeczy należy wcześniej ustalać ze mną! – denerwował się głośno, tym bardziej że towarzyszący mu kapitan Kwidzyński przez całą drogę informował go, jakie ma zdanie o całym plutonie rotacyjnym, który według niego należałoby jak najszybciej odesłać do kraju i postawić przed sądem wojskowym. Pamiętając swoje bezpośrednie kontakty z członkami tego plutonu oraz mając na uwadze wyszkolenie swoich byłych podwładnych, którzy do niego trafili, nie mógł mieć innego zdania w tej materii. Dlatego też chciał pokazać, że on panuje nad swoimi podwładnymi i teraz trafiła mu się odpowiednia okazja, aby wykazać się przed oficerem ze sztabu.

    – Długo będę jeszcze czekał na odpowiedź?! – pieklił się, rozglądając się wkoło i nie dostrzegając niczego, co mogłoby uzasadnić postój. Sto metrów dalej stały na poboczu oba irackie pojazdy policyjne, których obsada wysiadła z nich i z uwagą obserwowała polskich żołnierzy, zdziwiona nagłym zatrzymaniem się. Gestykulacją zachęcali ich do dalszej jazdy.

    – Dzieci… – odezwali się jednocześnie Zalew i szeregowy Leńczyk, po czym spojrzeli na siebie i przerwali, licząc, że dokończy ten drugi i to on będzie musiał wszystko tłumaczyć.

    – Jakie znowu, kurwa, dzieci? – denerwował się porucznik, sprawdzając wzrokiem, gdzie są owe dzieci. Odetchnął z ulgą, nie dostrzegając żadnego w pobliżu, a tym bardziej pod kołami ich pojazdu. Dostrzegł je sto metrów dalej, stojące niedaleko policyjnych samochodów. – Przecież tam stoją! – wskazał dłonią przed siebie. – Więc o co chodzi?

    Zalew wymienił znaczące spojrzenie z Leńczykiem i nie potrafił opanować grymasu na twarzy, bo wiedział, że będzie musiał wszystko tłumaczyć… jak dziecku. Wolałby nawet to od wtrącenia się do rozmowy szeregowego Leńczyka, czego poniekąd obawiał się bardziej, niż konieczności tłumaczenia swojej decyzji. Tylko że potrzebował chwili, aby ułożyć to sobie wszystko w myślach, i...

    – No właśnie, panie poruczniku – usłyszał głos swego dawnego podwładnego. – Tam stoją, a boisko do gry w nogę mają najlepsze tutej… – Zalew nie musiał nawet patrzeć, aby widzieć, jak szeregowy wskazuje kciukiem w miarę płaski teren po prawej stronie miejsca na którego wysokości stali.

    – Chyba tutaj – wtrącił swoje trzy grosze kapitan Kwidzyński, nie mogąc się powstrzymać, aby nie udowodnić szeregowemu swojej wyższości. – Mówi się tutaj, a nie tutej… – wyjaśnił z wyższością, dostrzegając jego pytający wzrok.

    – Jak go zwał, tak go zwał – zgodził się z nim szeregowy, nie przejmując się drobiazgami. – Mnie tam w szkołach nie uczyli wyższej kultury wysławiania… Ważne jest, że zamiast kopać w nogę tam, gdzie jest najlepsze miejsce, stoją sto metrów dalej, gdzie jest sam gruz i szybciej można sobie guza nabić niż trafić porządnie w gałę. Zawsze tu haratali… – zaznaczył, jakby to miało wszystko wytłumaczyć.

    – No i co z tego, że kopią gdzieś indziej – denerwował się porucznik, obserwując wskazany teren. – Ich sprawa, gdzie kopią, nie?

    – I z tego powodu ktoś zatrzymał konwój?– wtrącił się zdziwiony kapitan Kwidzyński. – Kto był taki mądry? – spytał retorycznie, bo spojrzenie od dawna miał utkwione w Leńczyku oraz Zalewie. – Zresztą chyba nie muszę pytać?

    – Ja… – jednocześnie odpowiedzieli razem Zalew z szeregowym Leńczykiem.

    – To w końcu który był taki mądry? – porucznik Rutkowski próbował przejąć inicjatywę, aby kapitan widział, że nie jest malowanym dowódcą, ale kimś, kto zna się na swojej robocie. – I przy okazji wyjaśni mi, skąd taka, a nie inna decyzja? I przestańcie z tym graniem w nogę, bo to śmieszne – zaznaczył złowrogo.

    – Przepraszam, że się wtrącam w nie swoje sprawy – odezwał się milczący do tej pory Zdanek, który obrzucił obu wyprostowanych oficerów uważnym spojrzeniem. – Ale nawet jeśli zatrzymanie konwoju było nieuzasadnione, to jednak radziłbym schylić się ku Matce Ziemi, bo w tej chwili z daleka widać, kto tu dowodzi i jest oficerem, przez co poniekąd sam się prosi o kulkę. A ta decyzja o zatrzymaniu się wcale nie jest śmieszna… – dodał ciszej.

    – Panie poruczniku, to moja decyzja – zameldował służbowo plutonowy Zalew, nie czekając, aż oficerowie ochłoną po słowach Zdanka. – Stwierdziłem, że sytuacja jest co najmniej dziwna… Postanowiłem działać zgodnie ze swoją intuicją i dlatego zatrzymałem konwój.

    – Plutonowy Zalew miał całkowitą rację – poparł go szeregowy Leńczyk, obserwując z satysfakcją, jak obaj oficerowie na wszelki wypadek przyklękli, szukając ochrony za honkerem, choć starali się pokazać, że niezbyt przejmują się słowami swoich podwładnych. – Sytuacja różniła się od normalnej i trzeba było zareagować, aby nie doszło do nieszczęścia.

    – A czym niby się różniła, szeregowy? – denerwował się porucznik, nie kryjąc sarkazmu w głosie. – Tym, że nie grali w piłkę?

    – Dodatkowo nie rzucali w nas kamieniami… – wtrącił z góry Baryła, ale od razu przerwał skarcony spojrzeniem.

    – Zawsze, gdy przyjeżdżamy to miejsce, dzieciaki przestawały grać w piłkę i obrzucały każdy konwój kamieniami – próbował wyjaśnić wątpliwości swego dowódcy plutonowy Zalew. – Tak jakby to był ich nowy sport narodowy, a poza tym wiedzieli, że nikt z tego powodu nie będzie do nich strzelał.

    – A dzisiaj stali sto metrów dalej i obserwowali, co będzie się działo. Jakby wiedzieli o czymś, o czym my nie mieliśmy pojęcia – wszedł mu w słowo szeregowy Leńczyk. – Nie wiem, jak i kto panów oficerów szkolił, ale mnie nauczono, że

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1