Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Ścierwo
Ścierwo
Ścierwo
Ebook253 pages2 hours

Ścierwo

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Sensacyjny debiut DJ-a Trakmajstra stał się faktem. Sensacyjny przynajmniej dwóch powodów. Po pierwsze, obecny na muzycznej scenie od 2000 roku jako DJ, do tej pory wydawał kultowe w hiphopowych kręgach płyty i mixtape’y takie jak „Manewry Ciętegodźwięku” oraz „Majstersztyk”, nagrywał hity „Gdzie jest Zbyszek?” i „Moc, Energia” grane w klubach całego kraju, teraz jednak postanowił spróbować swoich sił jako pisarz.

Trakmajster opisał w swojej książce wieloletnie obserwacje wyniesione z niezliczonych spotkań towarzyskich, eventów i melanży. Jego debiutancka powieść „Ścierwo” to hiphopowy kryminał z osiedlowymi porachunkami i brudną miłością, rozgrywający się na tle beztroskiej atmosfery małego miasteczka na Podkarpaciu. Sensacja sama w sobie.

„Upalny czerwiec 2004 roku. Na tarnowskim osiedlu Westerplatte Sławek wpada w sidła lokalnego gangu i staje się dilerem. Po nieudanej transakcji ucieka jednak z miasta i w małej miejscowości na Podkarpaciu wprowadza grupę młodych ludzi w świat zakazanych używek. Tam gdzie dotąd mistyczny dym palonej gandzi spowijał melanż, pojawia się nowy specyfik w stanie sypkim. Od tego momentu luźna i sielska atmosfera komplikuję się, a do gry wkraczają kolejni gracze, którzy tylko spotęgują niedzielnego kaca”.

Dodatkowej atrakcyjności dodają książce ilustracje autorstwa nowosądeckiego writera – Lesera. Każdy rozdział został opatrzony także odpowiednim, hiphopowym tłem muzycznym i mnóstwem rapowych cytatów, dzięki czemu „Ścierwo” nie tylko się czyta, ale niemal dosłownie czuje.

Redakcja: Mateo Moczulski

Projekt okładki i ilustracje: Artur Stec | behance.net/arturstec

Korekta: Elżbieta Sokołowska | korektelka.pl

Skład i łamanie: Artur Stec

ISBN 978-83-961142-0-4

Wydawca: „Znienacka” Jarosław Sterkowicz

Rok wydania: 2021
220 stron
Miękka okładka

Format 15x23 cm

LanguageJęzyk polski
Release dateDec 7, 2021
ISBN9788396114204
Ścierwo

Related to Ścierwo

Related ebooks

Related categories

Reviews for Ścierwo

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Ścierwo - Jarosław Sterkowicz

    Włączona po nocy nokia 3310 zasygnalizowała nowe wiadomości. Na zegarze ściennym wskazówki zdecydowanie pokonały już dwunastą. „Która?!" – krzyknął w myślach. Zmięty nocnymi wojażami, momentalnie wyrwał się ze snu.

    I CO? SŁAWEK, OGARNIESZ? HALO…?

    To przyjaciel Bart, który był raperem, dobijał się w sprawie zakupów. Za chwilę Bart miał ruszyć w swoją pierwszą minitrasę koncertową. I zabrać trawę, którą Sławek mu załatwi. To miała być jego przepustka do kariery. Pół poprzedniej nocy o tym rozmawiali i początkujący raper wiązał z tym ogromne nadzieje. Pół nocy.

    Wybrał numer do przyjaciela.

    Sygnał. Jeszcze jeden.

    – Halo.

    – No, kurwa, halo…! – Bart był wyraźnie zirytowany.

    – O której jedziesz na koncert?

    – O piętnastej ruszamy. Wyrobisz się?

    – A jesteś u siebie?

    – No.

    – Podejdę po sos, tylko zjem coś.

    – Dawaj!

    Sławek miał dwie i pół godziny, żeby odebrać kasę, kupić trawę, dostarczyć ją Bartowi. W tym zostawała mu jeszcze godzina rezerwy. Wszystkie punkty planu oddalone były od siebie o kilkanaście minut szybkiego spaceru po tarnowskich Falklandach. To musiało się udać.

    Po rozmowie telefonicznej miał jeszcze chwilę do wyjścia, więc przeczołgał się na drugi koniec łóżka i otworzył szufladę w biurku. Przy tylnej ściance leżało podłużne opakowanie tabletek musujących z magnezem. Wysypał trzy, które maskowały zawartość tubki. Za nimi kryły się osmolona lufka i zrolowany worek strunowy z trawą.

    Wyszedł na balkon.

    Osiedle Westerplatte żyło miarowym czerwcowym tempem. Z boku górowała imponująca wieża ciśnień, gdzieś krzyczały dzieciaki, ktoś parkował pod blokiem, ktoś odjeżdżał.

    Zrobił sobie miejsce, przesuwając pranie na sznurkach rozciągniętych wzdłuż balkonu. Wychylił się przez balustradę, żeby zerknąć, czy któryś z sąsiadów nie czyha wyżej lub niżej. Nic podejrzanego nie zauważył, więc ubitą lufkę przyłożył do ust. Odpalił ogień, zaczekał, aż zawartość zaskwierczy, i zaciągnął się mocno.

    Sławek miał taką teorię, że trawy nie można palić z nudów. Najlepiej ją palić w trakcie procesu twórczego albo wykonywania kreatywnych czynności. Wtedy zapewnia szerszą perspektywę, a jednocześnie pozwala skupić się na jednym detalu. Dlatego tak lubił ten widok z balkonu. Przed nim znajdowały się garaże, a później już tylko rozległe Błonia. Ta przestrzeń zawsze go inspirowała. Tak było również teraz. Delikatny letni wiatr dodawał wyobraźni skrzydeł.

    Wrócił do środka.

    W drodze do kuchni sięgnął po pilot od telewizora. Przez ekran przeleciała migawka z placu Świętego Piotra w Watykanie. Reporter stojący przed bazyliką informował o zbliżającej się pielgrzymce papieża Polaka do Szwajcarii.

    Przełączył.

    Pojawił się widok kłócących się polityków.

    Znów kliknął.

    W tle lektor zdradzał tajemnicę polowań drapieżników na sawannie. Zostawił.

    W kuchni znalazł kartkę od mamy: Śniadanie na talerzu, rozwieś pranie, po pracy jedziemy do Kołaczyc.

    Zerknął na talerz.

    Na dwóch kromkach chleba leżały liście sałaty, na nich rozsmarowana była czerwonawa pasta, a na paście leżały plastry pomidora.

    Powąchał.

    Zapach go nie przekonał.

    Ponownie nakrył talerz drugim talerzem i otworzył lodówkę.

    Wyciągnął karton mleka. Z jednej szafki wyjął głęboki talerz, a z kolejnej płatki czekoladowe. Nasypał płatków i zalał mlekiem. Usiadł przy stoliku w kuchni.

    Zimne mleko ze słodkimi płatkami pasowało na pierwszy posiłek tego upalnego dnia.

    Pięć łyżek później wpadł na genialny pomysł, z niedowierzania aż na chwilę przestał jeść. Przecież gdyby zacząć produkować takie trochę napoje, ale gęste… W środku zmiksowane owoce, napój na bazie mleka albo jakiegoś przetworu mlecznego. I podawać zmrożone. Dumny z siebie, uznał, że właśnie wymyślił gastronomiczny hit wszech czasów. Dokończył płatki.

    Otworzył lodówkę, aby schować mleko. Zobaczył kubeczek jogurtu owocowego. Wielki napis informował o kawałkach truskawek w środku.

    – Kurwa…! – syknął.

    Trzasnął drzwiczkami i poszedł do dużego pokoju.

    Grupa gepardów dopadła właśnie młodą antylopę. Po kolei zanurzały pyski w jej tuszy, barwiąc swoje cętkowane futra na czerwono. Lektor informował, że muszą się bardzo spieszyć, bo w ich stronę zmierza zdeterminowana banda hien, gotowych walczyć o każdy kęs, każdą kość kopytnej. Z telewizyjnej podróży po dzikiej Afryce wyrwał go dzwonek nokii. Dzwonił Bart.

    – Stary, ruchy, bo ja to muszę jeszcze podzielić przed koncertem…

    – Co podzielić? O fuck, już lecę!

    – Kurwa, jeszcze nie wyszedłeś?

    – Spoko, wszystko dograne…!

    Sławek poderwał się z kanapy i ruszył do swojego pokoju. Przerzucił stertę rzeczy, aby znaleźć koszulkę, portfel i klucze.

    Dwie minuty później biegł już w stronę osiedla Legionów, pod blok Barta.

    Zdyszany, dobił do domofonu i wybrał czwórkę.

    Zszedł Bart.

    – Kurwa, szybciej to bym sam wyhodował.

    – Spoko, przed trzecią zdążymy!

    – Na pewno? Jakbyś był wcześniej, to podjechalibyśmy, ale muszę bity wypalić.

    – Dwie dyszki chcesz?

    – Mówiłem: dwadzieścia gram. Tylko niech takie uczciwe da.

    – Serio chcesz tyle jarania rozdać?

    – To jest pojebane, ale tak działa ten biznes. Wszystko rozgrywa się na backstage’u, a ten, kto kręci jointy, ten rozdaje karty. Zobaczysz, że to najlepsza przepustka do wydania płyty.

    – Następnym razem mnie zabierzesz?

    – Kurwa, ziomek, całą ekipą jebanym autobusem podjedziemy pod klub!

    Sławek wziął pieniądze i biegiem ruszył w powrotną trasę na swoje osiedle. Po drodze zadzwonił do Kaktusa.

    – Jesteś?

    – No gdzieś, kurwa, jestem.

    – No ale na osiedlu?

    – Pod siłownią.

    – To czekaj!

    Pięć minut później, cały mokry i ledwo stojący na nogach, resztką sił zbił piątkę z wielkim Kaktusem, który ksywkę dostał na cześć faktu, że z każdego mięśnia wystawały mu igły od anabolików.

    – Że ci się chce biegać w takim słońcu…

    – Mam… hajs – wystękał. – Dwie dyszki potrzebuję, tak jak gadaliśmy.

    – Na siłkę idę. Miałeś być rano.

    – Ale ogarnąłem. Mam hajs. – Sławek trzymał się za kolana, skulony, próbując złapać powietrze.

    Nagle w zatoczkę wpadł rozpędzony golf i wyhamował tuż przed nim.

    Od strony kierowcy wysiadł Młody Pio. Srebrny łańcuch o tęgich koluchach migotał na słońcu. Po właścicielu widać było, że zarobił na niego w nielegalny sposób, dzięki takim jak Sławek.

    – No siema, Sławuś! Podobno chcesz mi kasę oddać…?

    – No pewnie, znaczy tak, ale uzgodniłem z Kaktusem, że wezmę teraz dwie dyszki. – Sławek był totalnie zaskoczony widokiem herszta osiedlowego gangu.

    – Sławuś, proszę cię, chyba nie chcesz, żebym pomyślał, że zamiast oddać stary dług, chciałeś się z Kaktusem dogadać i za gotówkę kupić…? – Młody Pio zbliżył twarz do oczu Sławka.

    – Nie, no to nie tak, bo wczoraj…

    – Tyś jest cały jak wczoraj.

    – No oddam jutro…!

    – Tyś jest cały jak wczoraj i jutro. A dziś jest dziś, nie? Masz sześć paczek, tak?

    – Tak.

    – No to super, bo mi właśnie oddałeś. A jutro masz tauzen czterysta, tak? Czy przypomnieć ci, jak to skończyło się w garażu?

    – Nie… To znaczy tak… To znaczy chcę oddać, ale muszę mieć…

    – Jutro czekam na hajs! – Młody Pio szorstko przerwał mu w pół zdania. – Spłacisz stary towar, weźmiesz nowy. Tak to, Sławuś, działa…

    Srebrny opel astra w ostatniej chwili zjechał na stację benzynową i ostro zahamował przed samym wejściem. Ułamek sekundy później kierowca wbiegł do środka, prawie wyłamując przy tym przeszklone drzwi otwierane z opóźnieniem fotokomórką. Jednym susem pokonał korytarz i zniknął w ubikacji. Był zły na żonę. Naczytała się babskich pism i z dnia na dzień zmieniła mu dietę, zastępując pszenny, powszedni chleb jakimś czarnym wynalazkiem z nasionami. A to on był odpowiedzialny za innowacje w tej rodzinie! Zamiast ulubionej szyneczki królewskiej z osiedlowego sklepiku mięsnego znowu dostał na śniadanie tę okropną pastę z soczewicy. Do tego pomidory ze skórkami, których jego organizm nie tolerował. Już od szpitala wojewódzkiego czuł, że praca jego jelit została rozregulowana. Kurczowo trzymając się kierownicy, upewniał się w myślach: „Zrobiła to celowo! Znowu to zrobiła…!". W Ładnej wiedział, że będzie musiał gdzieś się zatrzymać.

    Oczywiście, że reszty rodziny to nie interesowało. Syn już dawno przestał być kompanem. Gdyby nawet ojciec podzielił się z nim swoją gastryczną niedolą, nie mógłby liczyć na nic więcej niż lekkie wzruszenie ramion.

    Proces wyrzutów wobec rodziny został przerwany przez brzęczący śmiech wielkiej muchy, która latała nad kabinami ubikacji. Zaglądała po kolei do każdej – robiła kilka okrążeń, jakby była tu dozorcą, który pilnuje, czy każdy ma papier toaletowy i spuszcza po sobie wodę.

    Na żonę też nie miał co liczyć. Po pierwsze sama mu ten przesrany los zgotowała, po drugie jej kolejny wykład o prawidłowej perystaltyce jelit, której sprzyjają rośliny strączkowe, mógłby już całkiem zdezorganizować mu żołądek.

    Oczywiście, że była to jej wina! Powinna trzymać się ustalonych procedur i sprawdzonych rozwiązań gastronomicznych! Ale nie, ona zawsze musi pokazać, jaka jest ważna! Zawsze odstawia takie numery, gdy mają odwiedzić jego mamę. Nie dość, że odwiedzali ją bardzo rzadko, to za każdym razem żona zapewniała atrakcje towarzyszące – rujnowała spotkanie albo stawała się bohaterką, tworząc sztuczny problem, który tylko ona mogła rozwiązać. Byle pokazać teściowej, że lepiej dba o jej syna i ma nad nim kontrolę. Teściowa zresztą nie pozostawała jej dłużna – i tu chyba należy szukać przyczyny ich sporadycznych wizyt w jego rodzinnym domu.

    Dobrze, że przed Pilznem był ten cepeen z restauracją. Żona z synem zostali w samochodzie. Mimo że auto było zaparkowane pod zadaszeniem, pasażerowie odruchowo otworzyli drzwi. Jakby to miało jakoś bardziej umilić oczekiwanie niż całkowicie uchylone okna.

    Nadpływające od pól ciepłe i świeże powietrze wleciało do środka. Taki urok popołudniowej pory dnia u progu wakacji.

    Periodyk, który czytała, służył jej teraz za wachlarz. Rozmyślała na temat artykułu ze zdrowymi poradami kulinarnymi. Uwielbiała te magazyny za to, że są pisane przez kobiety, o kobietach i dla kobiet. Szczególnie listy zdradzonych żon, które użalały się nad sobą, oraz porady, jak ćwiczyć, aby podobać się facetowi, i jak nowocześnie gotować dla męża. Esencja manifestu siły kobiet. Jej uwagę przykuł akapit o zawartości witaminy C w pietruszce. To ciekawe, wszyscy powtarzają, że witamina C to cytryna i inne cytrusy, a tu proszę bardzo, nasza poczciwa pietruszka... A to zaskoczenie…! Może i chciałaby podzielić się z kimś tą wiedzą, ale przyzwyczaiła się, że do syna nie ma sensu się odzywać.

    Syn bawił się wyłączoną nokią, obracając ją w palcach. Rodzice już od kilku lat pytali go raz na tydzień, co u niego słychać, tylko po to, żeby usłyszeć tę samą odpowiedź: „Wszystko OK". Czy zastanawiali się, dlaczego telefon dwudziestojednolatka milczy przez kilkadziesiąt minut podróży?

    Lepiej nie definiować problemów, których nie można rozwiązać.

    Sławek popatrzył na martwy ekran telefonu. „A ta nokia lepiej, żeby nie była włączona" – tak sobie myślał. Może dzięki temu, że wyłączył telefon, jego prześladowcy będą myśleli, że go nie ma, że zniknął, że nie żyje. Bez pieniędzy i tak nie mógł pokazać się na osiedlu, więc lepsza taka wycieczka niż siedzenie w nagrzanym mieszkaniu na trzecim piętrze. Bez piwa, bez zapasu zioła. Albo nie, wróć, poprawna kolejność to: bez zioła, bez piwa i bez playstation, które rzekomo oddał do naprawy, a w rzeczywistości zastawił w lombardzie.

    Sławek popchnął drzwi auta i wyłożył nogi poza pojazd. Spojrzał na okolicę i ruchem głowy zanegował rzeczywistość.

    Rozległe pola. Jak nie hektary zboża, to drzewa. Miał dziwne uczucie, normalnie déjà vu. Że już tu kiedyś był albo będzie. Nie rozkminiał tego, wystarczający poziom abstrakcji wprowadzały ta okolica i cała sytuacja. To nie było jego naturalne środowisko. Nie było tu blokowiska z wielkiej płyty. Z każdą minutą w tym miejscu kolejne wersy w słuchawkach wydawały się coraz bardziej odrealnione.

    Słuchał Tym razem PIH-a, który nijak nie pasował do celu rodzinnego wypadu, czyli familijnego zjazdu w Kołaczycach. Realia Podkarpacia bardzo kontrastowały z tekstem tego kawałka. Nie będzie wchodził ostro w zakręty, nie ma szans na aferę w hotelu ani większą ilość gotówki i spalone domówki. Będzie, podobnie jak tu, szum owadów latających nad polami. I ćwierkot żerujących ptaszyn. I hałas przejeżdżających samochodów, zlewający się z dźwiękami pracy dystrybutorów. Choć nie miał już czego szukać na swoim osiedlu, to kolejne minuty w jednym aucie z rodzicami uświadamiały mu, że jeśli już uciekać od problemów, to nie w takich okolicznościach.

    – A tobie smakowało śniadanie? – Mama na chwilę przestała wachlować się gazetą.

    – Co…? – odburknął, wyjmując z ucha jedną słuchawkę.

    – Śniadanie! Smakowało?

    – No, smakowało – wymamrotał.

    – Nie wiem, co ten ojciec wymyśla… – chciała zrzucić z siebie uzasadnione podejrzenie sabotażu tej podróży. – Pewnie zjadł coś w pracy…

    Kontemplując widok pól, Sławek zastanawiał się nad tym, że wystarczy przejechać około pięćdziesięciu kilometrów, żeby znaleźć się w innej Polsce. Tam, gdzie czas się zatrzymał. Gdzie jest, jak było rok, dwa czy trzy lata temu. W jego świecie raperzy z metropolii z łatwością nawijali o bluntach, ale realia mieściny, do której zmierzał, położonej w południowo-wschodniej części kraju, są takie, że nie ma tam nawet bibułek. Tym bardziej bibułek typu king size lub slim premium. Pewnie tak jak w zeszłe wakacje w supersamie mają tylko gilzy i szklane, łatwo tłukące się lufki w kiosku Ruchu. Ale nie będzie tych cienkich papierków. A nawet gdyby były, to i tak nikt, jak miasteczko długie i szerokie, nie będzie miał pojęcia, jak skręcić jointa, którego tak wysławiali mc’s w jego słuchawkach. A nawet gdyby ktoś już potrafił skręcić i nawet gdyby potrafił skręcić na lewej stronie, odrywając nadmiar bibułki, co jest wyższą szkołą kręcenia i na każdym robiło wrażenie, to i tak nie będzie z czego skręcić.

    A to w sumie to dziwne… Przecież pojawiły się inspiracje w postaci teledysków hiphopowych emitowanych w polskiej Vivie. Pojawiały się już regularne, nieśmiałe imprezy z kombinowanym alkoholem. Niby tuż obok było Jasło, gdzie podobno ktoś... Gdzie podobno ktoś miał coś, gdzie może to coś można by od tego kogoś… Ale tych około pięćdziesięciu kilometrów robiło różnicę mentalną… Nikt tam pewnie nawet nie znał nazwy „konopie indyjskie".

    Czyżby młodym brakowało tu determinacji? Dojścia? Odwagi? Niestety – dla tutejszych dzieciaków wychowywanych w katolickim duchu przez poczciwych, porządnych rodziców, którzy chcieli, aby ich pociechy tak jak oni skończyły studia wyższe i zdobyły jakąś edukację, świat blokersów był niedostępny. I niedostępne były zakazane owoce betonowej dżungli. Z jednej strony nastolatkowie w takiej mieścinie mają spokój dorastania. Bez prześladowań za to, że żyją na wrogim osiedlu, za to, że noszą glany lub wręcz przeciwnie – za to, że ich nie noszą. Z drugiej nieuchronnie zmierzają do konfrontacji ze światem, który takich jak oni pożerał.

    Na szczęście w samarce ukrytej w skarpetce czekały dwa ostatnie topy. Malutkie, ale jakże piękne, lśniły na nich kryształki osadzone na ciemnozielonych listkach i pomarańczowych włoskach. Jeden zostanie wysmażony w szklanej lufce – jeszcze dzisiaj wieczorem. Pod warunkiem że wreszcie stąd odjadą. Ojciec pewnie wypluwa tyłkiem dwunastnicę. Ciekawe, jak on w ogóle konstruował te wszystkie maszyny, skoro tyle czasu zajmuje mu sranie… Raczej kible powinien projektować. A matka powinna robić kursy z gotowania. Po degustacji, gdy klientki dostałyby biegunki, ojciec mógłby się wyłaniać z tymi swoimi wykresami i sprzedawać mechanizmy do spłukiwania. Wreszcie by się odnaleźli w życiu.

    Może zajarać za stodołą dziadka? Może nad rzeką? Na pewno gdzieś, gdzie będą cisza i spokój…

    Kurwa, nie może na nich patrzeć…! Jak można być takimi życiowymi przegrywami…?!

    Drugi topik poczeka do jutra. Wykorzysta zamieszanie po obiedzie i ucieknie od tego małolata Marcina, stresujących pytań o przyszłość i plany na życie. Ten Marcin zawsze jest taki upierdliwy. Tak to jest

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1