Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Stażystka
Stażystka
Stażystka
Ebook398 pages4 hours

Stażystka

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Zakazany układ i seria tajemniczych zbrodni.

Wciągający thriller psychologiczny Alicji Sinickiej.

Marek Skalski szuka stażystki. Pomaga mu w tym Ewa Skalska, która bardzo dobrze zna swojego męża. Wie, która kandydatka go zaintryguje. Wie, jakie będzie miała włosy i kolor oczu. Wie, że Marek ponownie ją zdradzi.

Klaudia Neter nie ma wątpliwości, że ten staż jest jej szansą na lepszą przyszłość. Z czasem odczuwa jednak coraz większy niepokój. Zostaje uwikłana w niebezpieczny trójkąt, lecz zamierza się z niego wycofać.

W Oławie zostaje znalezione ciało jednej z dwóch zaginionych młodych kobiet. Każda z nich wcześniej odbywała staż u Skalskiego. Klaudia zaczyna obawiać się o własne życie. Nie wie jednak, z której strony może nadejść niebezpieczeństwo.

__

O autorce:

Alicja Sinicka – pisarka z Oławy, znana czytelnikom z powieści "Oczy wilka", "Winna" i "W jego oczach". Z zawodu jest inżynierem i ekonomistką, a każdą wolną chwilę poświęca pisaniu, które jest jej wielką pasją. Jej książki charakteryzują się wyjątkowym stylem opowiadania i wyrazistymi bohaterami.

LanguageJęzyk polski
Release dateDec 1, 2021
ISBN9788366520073
Stażystka

Read more from Alicja Sinicka

Related to Stażystka

Related ebooks

Related categories

Reviews for Stażystka

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Stażystka - Alicja Sinicka

    KLAUDIA

    Muszę znaleźć normalną pracę, choć ta wizja nie wygląda zachęcająco. Nie jestem typem karierowiczki, nigdy nie marzyłam o sukcesie w korporacji jak moje koleżanki ze studiów. Owszem, chciałabym mieć pieniądze, jednak uważam, że droga do nich nie musi prowadzić przez psychiczną męczarnię, przesiadywanie nocami w biurze, pracę w weekendy, stawianie czoła wyzwaniom, efektywne dostarczanie rozwiązań, gotowość do odpowiedzi na pytania w każdej chwili, kreatywność, motywację, pasję, entuzjazm i tak dalej. Mam wrażenie, że przez te wszystkie złote zasady ludzie stają się do siebie coraz bardziej podobni, zacierają się różnice. Od rana do wieczora praca, później sport: squash, wspinaczka, jogging. Kolacja w drogiej restauracji lub zdrowe gotowanie w domu, serial na Netflixie i sen. W sobotę zakupy, w niedzielę rodzinny obiad. Czasem wpadnie jakaś wycieczka rowerowa lub wyjazd w góry, urodziny koleżanki bądź wesele. Standard, który nigdy mi nie odpowiadał, a do którego teraz będę musiała się zbliżyć.

    Podchodzę do lustra i delikatnie wklepuję maść kitową we wciąż bolącą rankę na czole. Znajduje się pod linią włosów, po prawej stronie. Jest okrągła, różowa z nieco jaśniejszą obwódką. Choć minęły już dwa tygodnie, wciąż nie mogę zrozumieć, jak on mógł mi to zrobić. Do tamtego feralnego wieczoru nie zdawałam sobie sprawy, że przeszłam na mroczniejszą stronę świata, że tam nie jest tak bezpiecznie, jak w krainie odbiorców platformy Netflix. Myślałam, że jestem sprytniejsza od szarej masy, że znalazłam idealne rozwiązanie, dzięki któremu mam pieniądze i czas dla siebie. Że żyję na własnych zasadach. Nie mogłam być bardziej naiwna.

    Patrząc na bolące miejsce pod złocistymi lokami, wracam myślami do samego początku. Od czego to wszystko się zaczęło? Każdy psychoterapeuta zadałby mi teraz standardowe pytanie: „Może opowiesz mi o swoim dzieciństwie?. „Z miłą chęcią – odpowiedziałabym. „Było szczęśliwe, choć dorastałam bez ojca. Nigdy go nie poznałam". I tu z pewnością mój powiernik zapisałby dyskretnie w notatniku pierwsze hasło, podkreślając je grubą linią.

    Mama była piękną kobietą. Jej jasne loki opadały na ramiona niczym błyszczące serpentyny. Odziedziczyłam je po niej. Gęste i kręcone włosy, przeciwwaga dla drobnej sylwetki. Błogosławieństwo i utrapienie w jednym. Nauczyła mnie o nie dbać. Wyrobiła mi praktyczne nawyki. Mycie raz w tygodniu, później czesanie grubym grzebieniem w towarzystwie pianki do włosów. Robiłyśmy to razem przed naszym szerokim łazienkowym lustrem. Mama pokazywała mi na sobie, jak mam to robić, a ja naśladowałam jej ruchy. Zawsze powtarzała mi, że włosy to mój największy atut i że wiele razy w życiu dzięki nim będę miała łatwiej. Dokładnie tak jak ona. Zdecydowanie stawiała w życiu na urodę. Codziennie po przebudzeniu delikatnie się malowała, później otwierała szafę i wybierała kreację. Zakładała ją rano i zostawała w niej do wieczora. Nawet w sobotę potrafiła od rana paradować w dwuczęściowej garsonce. Wszystko zależało od planu dnia, który z pewnością odbiegał od standardu.

    Parę razy w tygodniu odwiedzali ją mężczyźni. Przychodzili rano, gdy większość mieszkańców naszego wieżowca przebywała w pracy lub w szkole. Kiedy byłam mała, myślałam, że słuchają razem muzyki, że mama jest artystką. Wyobrażałam ją sobie w słuchawkach na uszach, uśmiechającą się do towarzyszącego jej pana, który robi to samo co ona. Opowiadają sobie o muzyce, wspólnie dyskutują na dorosłe tematy. Gdy wracam myślami do tej dziecięcej wizji, wyobrażam sobie siebie stojącą w oparach mgły.

    Nigdy nie potępiałam mojej matki. Nigdy nie próbowałam nakłonić jej do zmiany „zawodu". Dała mi bardzo dużo miłości. Dbała o mnie. Zaspokajała wszystkie moje potrzeby. Choć robiła to, co robiła, myślę, że była lepszą matką niż niejedna karierowiczka, która rozdrażnionym tonem prosi córkę, aby zeszła z jej kolan, bo musi odpisać na ważny e-mail, która nawet nie udaje, że słucha, kiedy dziecko próbuje jej opowiedzieć, co się działo dzisiaj w szkole, albo wyżywa się na dzieciach, bo szef wyżył się na niej. U nas nigdy nie dochodziło do takich sytuacji. Mama była szczęśliwa albo bardzo dobrze udawała. Moje dzieciństwo pachniało jej uśmiechem. Panowie byli tylko dodatkiem. Cichym skrzypieniem rozbujanej huśtawki, na której bawiłam się od rana do wieczora.

    Mieszkałyśmy w wieżowcu w Warszawie. Miałam koleżanki z podwórka, znajomych ze szkoły. Nikt nie wiedział o profesji mamy. W czasie spotkań pogłaśniała muzykę, mieszkałyśmy na ostatnim piętrze, a lokal obok nas od lat stał pusty. Sypialniana intymność nie miała świadków. Media pokazują takie sytuacje życiowe w dziwny, obcy mi sposób. Dzieci takich kobiet są w medialnych obrazach wyśmiewane, wytykane palcami przez rówieśników i ich rodziców. Brakuje tylko spalenia niegodziwej czarownicy na stosie. W naszym przypadku nikt o niczym nie wiedział. Mama miała świetny gust, dbała o wygląd, nigdy przesadnie się nie malowała. Kupowała mi firmowe ubrania, miałyśmy samochód. W dużych miastach ludziom to wystarczy do zbudowania sobie neutralnego obrazu drugiego człowieka. Liczy się zachowanie pozorów. Oto elegancka kobieta i jej mała córeczka. Nikt nie żąda szczegółowych informacji na spotkaniach rodziców i ich pociech. A nawet gdy padnie oklepane pytanie: „Gdzie pracujesz?", ludziom wystarczy pierwsza lepsza odpowiedź, której później i tak nie pamiętają. Dorastałam po millenium, kiedy Polska całkowicie otworzyła się na świat pełen blasku i łakoci, w którym ludzie uwielbiają mówić, ale niekoniecznie słuchać. Jest to świat, gdzie osobom takim jak my żyje się łatwiej.

    Niestety, mama zmarła na raka szyjki macicy, gdy miałam dwanaście lat. Wykryli jej go bardzo późno i nie było już szans na ratunek. Mam wrażenie, że tamtego wieczoru, kiedy odeszła na hospicyjnym łóżku, coś się we mnie zmieniło. Straciłam zaufanie do życia. Do dziś go nie odzyskałam. Uważam, że nawet za najbardziej obiecującym doświadczeniem może kryć się mrok, zło. Oczywiście wszystkiego próbuję, ale podchodzę do świata z dystansem.

    Po śmierci mamy zamieszkałam z babcią. Tych czasów już tak kolorowo nie wspominam. Zaczęły się obowiązki, zwykłe szare życie za skromną emeryturę babci. I tak do osiemnastki, kiedy babcia zachorowała. Rok później i ona odeszła, a ja zostałam zupełnie sama, praktycznie bez środków do życia. Mogłam pójść do pracy. Do fabryki, do sklepu, ale tego nie zrobiłam. Chciałam studiować. Miałam przyjaciółkę z bogatego domu, która marzyła o studiach na prestiżowej brytyjskiej uczelni. Namówiła mnie, żebym ja spróbowała gdzieś w Polsce. I spróbowałam. Dostałam się na Uniwersytet Ekonomiczny we Wrocławiu. Przeprowadziłam się tam, wciąż zastanawiając się, jak zdobędę środki do życia. Państwo wprawdzie co miesiąc wspomagało mnie niewielką kwotą, jednak nie była ona wystarczająca. Zostały mi też jakieś grosze po babci, ale to zaledwie dwa tysiące złotych. Niestety dom, w którym mieszkała, należał do mojego dalekiego wujka. Mimo wszystko rozpoczęłam studia.

    Pewnego wieczoru poszłam na imprezę z koleżankami z roku. Upiłyśmy się i skończyłyśmy w wyłożonym drewnem klubie, w którym z głośników sączyła się muzyka jazzowa, a serwowane przy barze drinki dekorowano kawałkami tropikalnych owoców. Tam poznałam Krzysztofa. Miał czterdzieści siedem lat. Był przystojny. Miał zadbane włosy, skórzaną marynarkę. Rozmawiając ze mną, obracał w dłoni grubą szklankę z whisky. Pachniał drogimi perfumami, które skojarzyły mi się z dzieciństwem spędzonym w wieżowcu. Nie próbował mnie uwieść, nie zależało mu na kontakcie fizycznym, o co z reguły chodzi w takich okolicznościach. Na koniec stwierdził, że chciałby mnie lepiej poznać. Wręczył mi swoją wizytówkę. Nazajutrz zadzwoniłam do niego i umówiliśmy się na spotkanie. Okazało się, że jest właścicielem dużej agencji reklamowej. Wzbudził moje zaufanie. Opowiedziałam mu o swoich problemach. Zaproponował mi pomoc finansową, na co przystałam. Spotykałam się z nim rok. W tym czasie, dzięki jego wsparciu, odłożyłam sporo pieniędzy i mogłam się z nich utrzymać przez kolejne dwa lata. Nie był wymagającym partnerem. Oczekiwał lojalności i gotowości, kiedy zadzwoni. Czasem prosił, żebym dojechała do niego do hotelu w jakimś obcym mieście, gdy podróżował służbowo po Polsce. Ja też czerpałam sporo satysfakcji z naszej znajomości, choć w sypialni był typem odbiorcy. Tak naprawdę nie dawał z siebie nic poza comiesięcznymi przelewami.

    Jakiś czas temu moje oszczędności się skończyły. Spróbowałam tego znowu. Tym razem jednak nie poszło tak gładko. Odpowiedziałam na kilka ofert z internetu. Musiałam długo wybierać spośród kandydatów. W każdym coś mi się nie podobało. Coś wzbudzało moje podejrzenia. W końcu zdecydowałam się na Wojciecha. Nie był tak hojny jak Krzysztof, ale początkowo czułam się przy nim bezpiecznie. Niestety z czasem odkryłam jego drugie, mroczne ja. Lubił różne sypialniane gry, które po kilku spotkaniach zaczęły sprawiać mi dyskomfort. Poniżały mnie. Był też uzależniony od kokainy. Dwa tygodnie temu postanowiłam zakończyć nasz związek, a on w odpowiedzi naznaczył mnie do końca życia. Skrępował mi dłonie i zrobił to po raz ostatni. Mocniej, boleśniej. Później wciągnął kolejną dawkę swojego białego antidotum na problemy, odpalił papierosa i dotknął nim mojego czoła, miejsca, na które teraz patrzę, stojąc przed lustrem i drżącą dłonią unosząc loki. Miejsca, które błyszczy od nadmiaru maści kitowej, jakby dzięki temu rana mogła zagoić się szybciej.

    „Zostanie ślad – tak powiedział mi dermatolog, którego odwiedziłam w zeszłym tygodniu. „Jak pani to zrobiła? – zadał mi pytanie. „Kolega przypalił mnie przypadkowo, machając ręką" – powiedziałam to, co mówiłam wszystkim. Nigdy nie byłabym w stanie nikomu wyznać prawdy. Jestem elegancką, zadbaną kobietą, która kryje się w blasku obojętnego na nią świata. Choć teraz w kącikach moich oczu perlą się łzy, nikt ich nie zobaczy. Przez ostatnie dwa tygodnie częściej myślałam o mamie. Zastanawiałam się, czy ona też czasem miała takie doświadczenia i czy tak jak ja ukrywała się z nimi. Chowała je za kobiecym uśmiechem i wzbudzającym zaufanie spojrzeniem intensywnie niebieskich oczu.

    Muszę wreszcie znaleźć normalną pracę. Te słowa uderzają we mnie po raz kolejny. Nie wejdę więcej do tej zimnej, brudnej rzeki, w której obok siebie płyną pieniądze i kobieca godność. Nie po tym, co mnie spotkało. Wczoraj obroniłam licencjat. Muszę to wykorzystać. To jedyne, co mam.

    Odchodzę od łazienkowego lustra ponaglana przez dziewczynę z sąsiedniego pokoju w akademiku, która chce skorzystać z toalety. Siadam przy biurku i włączam laptop.

    – Co myślisz o tym fitnessie? – zagaja moja współlokatorka.

    Marta chce otworzyć mały klub fitness w okolicach Świdnickiej. To świetna lokalizacja. Obydwie regularnie chodzimy na siłownię, ale nie mamy jednego ulubionego miejsca. Dwa miesiące tu, później trzy gdzie indziej. Najbardziej podobało się nam w małych siłowniach, nienależących do żadnej sieci. Często dyskutowałyśmy jednak, co można by jeszcze poprawić, usprawnić. W końcu zaczęłyśmy myśleć o własnej malutkiej siłowni dla kobiet. Marta policzyła, że potrzebowałybyśmy około czterdziestu tysięcy złotych na start. Może tanio wynająć lokal od kuzynki, ale trzeba go wyremontować. To oznacza, że musimy zainwestować po dwadzieścia tysięcy złotych. Marta dostanie środki od rodziców. Ale ja…

    – Nie mam pieniędzy na remont – odpowiadam.

    – A jakaś pożyczka?

    – Nie chcę pożyczać. Musiałabym je odłożyć, a na to potrzebuję czasu.

    – Lokal na Świdnickiej będzie wolny za pół roku – oznajmia, po czym wsuwa na stopy japonki i wychodzi z pokoju.

    Nie wiem, co ma oznaczać ta odpowiedź. Rzuciła nią we mnie i zniknęła, jakbym ją czymś rozdrażniła. Często tak robi. Ma to po matce. Obydwie są zimne i konkretne. Mimo wszystko jakoś się z nią dogaduję.

    Tak czy inaczej na pewno nie uda mi się zebrać dwudziestu tysięcy w ciągu paru miesięcy. Musiałabym zdobyć porządną biurową pracę, a bez doświadczenia będzie o to bardzo trudno. Słyszałam co prawda o szczęśliwcach, którym udało się tuż po studiach znaleźć konkretne stanowisko, ale to miało miejsce w branży IT, nie w ekonomii. Ja wiem po trochu o wszystkim, czyli nie wiem nic. Ogólna wiedza w dzisiejszych czasach nikomu nie służy. Mimo wszystko zaczynam szukać ofert w internecie. Lokalizacja: Wrocław i okolice. Po dwóch godzinach dochodzę do wniosku, że nie ma dla mnie miejsca w polskiej gospodarce. Wszędzie oczekują doświadczenia. Minimum rok – i to tylko w kilku ogłoszeniach. Najczęstsze wymagania to dwa lata, biegły angielski i wysokie zdolności komunikacyjne.

    Do pokoju wraca Marta. Na jej widok aż podskakuję na krześle.

    – Znalazłaś coś? – pyta, wyciągając papierosa z paczki.

    – Nie – odpowiadam i odświeżam stronę.

    Moim oczom ukazuje się ogłoszenie, którego wcześniej nie widziałam. Płatny staż w firmie Skalski Sp. z o.o. w miejscowości Oława. W wymaganiach nie ma nic o doświadczeniu. Oczekują tylko otwartości na nowe doświadczenia, sumienności, swobody w nawiązywaniu kontaktów, wieku do dwudziestu pięciu lat oraz aktualnego CV z kolorowym zdjęciem. Jest też informacja o proponowanym miesięcznym wynagrodzeniu. Przybliżam się do monitora, bo mam wrażenie, że widzę piątkę z przodu, a to przecież niemożliwe… Jednak dochodzę do wniosku, że wzrok mnie nie zawodzi. Serce bije mi szybciej. Jeżeli to nie jest żaden fortel, jeśli jakimś cudem uda mi się zdobyć tę posadę, będę w stanie odłożyć pieniądze na siłownię. Oława nie jest położona tak daleko od Wrocławia. Miałam koleżankę z grupy, która tam mieszkała. Z tego, co pamiętam, codziennie dojeżdżała na uczelnię samochodem. Bez chwili wahania klikam „Zgłoś się teraz".

    EWA

    W środę było pięć, w czwartek i piątek po cztery, a dziś są trzy. Siedzą w recepcji na białej skórzanej kanapie. Zawsze, gdy widzę kandydatki na stażystkę, zastanawiam się nad ich samopoczuciem. Czy dostrzegają podobieństwo między sobą? Dla mnie jest oczywiste. Szczupłe blondynki, ładne twarze, jasne oczy, choć nie… dziś jedna, zajmująca miejsce w środku, nie jest zbyt atrakcyjna. Jej twarz tłoczy trądzik przykryty grubą warstwą fluidu, a na osłoniętych kusą spódnicą udach kłębi się pomarańczowa skórka. Mroźne halogenowe światła recepcji natychmiast obnażają tego typu mankamenty. Żeby wygrać z recepcyjnym oświetleniem, trzeba mieć zadbane ciało i gładką cerę, a ta biedna dziewczyna tym poszczycić się nie może. Pewnie lubi upiększać swoje zdjęcia. Przez to dziś zmarnuje czas. Marek natychmiast ją odrzuci. Skróci rozmowę do kilku obojętnych pytań i podziękuje. Dobrze znam swojego męża. Uroda stażystki może nie jest najważniejszym kryterium, ale z pewnością stanowi dla niego istotny punkt wyjścia.

    Siedzę w stróżówce i obserwuję je na jednym z szesnastu monitorów. Mogę to robić długo i bezwstydnie. Kuba z ochrony właśnie stawia obok mojej dłoni spoczywającej na blacie biurka świeżą kawę w tekturowym kubku. Uśmiecham się, nie odrywając wzroku od ekranu, i mówię:

    – Dziękuję.

    – Proszę, szefowo.

    Czuć od niego sfermentowaną woń wódki. Ewidentnie jest wczorajszy. W poniedziałkowe poranki w stróżówce zawsze pachnie alkoholem. Często odwiedzam po weekendzie chłopaków. Przynoszę im sernik albo szarlotkę, która została mi po niedzielnym obiedzie. Zawsze piekę dużą blaszkę, bo nigdy nie wiem, czy po południu nie będę miała gości. Marek ma wielu znajomych, partnerów biznesowych. Czasem w drodze powrotnej z rozmaitych weekendowych wyjazdów telefonują do niego i pytają, czy mogą wpaść na kawę. Mieszkamy w Oławie niedaleko zjazdu z autostrady łączącej Kraków, Katowice, Opole i Wrocław. Lubię być przygotowana na różne sytuacje.

    W recepcji pojawia się Marek. Dziewczyny natychmiast się ożywiają, prostują, odruchowo poprawiają włosy i spódnice. Zabawne, dziś wszystkie występują w spódnicach. W piątek dwie miały spodnie. Mój mąż wyciąga ręce z kieszeni, podchodzi do każdej, podaje dłoń, kiwając przy tym głową. Dwie dziewczyny nie wstają przy powitaniu, co już działa na ich niekorzyść. Podnosi się tylko ta pośrodku, ale ona i tak jest na straconej pozycji. Joanna zawsze umawia wszystkie na tę samą godzinę. Marek schodzi po schodach ze swojego biura na górze i wybiera sobie tę, od której zacznie. Później kolejną i kolejną. Mam wrażenie, że od początku lubi pokazać, kto tu rządzi, i przetestować cierpliwość kandydatek.

    Wybiera nimfę o długich prostych włosach i gładkiej szarej sukience za kolano. Najskromniejszą i najszczuplejszą. Byłam pewna, że od niej zacznie. Puszcza ją przodem po schodach, sprawdza, jak się porusza, chyba mu się podoba, bo przeczesuje dłonią swoje ciemne włosy. Zawsze tak robi, kiedy czuje się odrobinę zakłopotany. Znikają z zasięgu kamery. Wracam wzrokiem do oczekujących dziewczyn. Jedna krzyżuje ręce na piersi, druga wyciąga telefon. Gdy zostają tylko we dwie, czują większe skrępowanie. Jezu, jakie to wszystko jest powtarzalne.

    Trzecia rekrutacja, która wygląda tak samo jak dwie poprzednie. Nic się nie zmienia. Wszystkie te dziewczyny są do siebie podobne, nie tylko z wyglądu, ale i z zachowania. W dniach rekrutacji większość mężczyzn pracujących w firmie zdaje się ożywiona, podekscytowana. Kiedy kandydatki przesiadują na tej białej kanapie, w recepcji panuje niebywały ruch. Pracownicy co chwilę przechodzą i z dwuznacznymi uśmieszkami zerkają na nieświadome niczego blondynki. Za każdym razem kandydatek jest około piętnastu–dwudziestu. Ofert na to stanowisko spływa kilka razy więcej. Nic dziwnego, spore wynagrodzenie kusi młode, niedoświadczone kobiety.

    Słyszałam, że pracownicy robią nawet zakłady, która tym razem zostanie wybrana. Numerują je od lewej do prawej. Podsłuchałam kiedyś rozmowę ochroniarzy: „Jedynka z piątku to mój typ. „Ja stawiam na trójkę z czwartku. Do wygrania pięćdziesiąt złotych. To spora stawka jak na nich.

    Ja niestety też za każdym razem robię to samo. Podglądam. Od początku do końca.

    Upijam łyk kawy i wracam myślami do Darii. Pamiętam, jak i ona siedziała na tej kanapie. Od razu przyciągnęła moją uwagę. Kojarzyła mi się z kruchą, porcelanową lalką, choć miała mocny makijaż. To jednak nie zniechęciło Marka. Gdy później zamieniłam z nią kilka zdań, natychmiast dotarło do mnie, że ją wybierze. Wydawała się czarująco niewinna i kulturalna. Są to cechy, którym mój mąż nie potrafi się oprzeć. Pamiętam, że nie miała żadnej bliskiej rodziny w Polsce. Ojciec chyba był Niemcem i nie pozostawali w dobrych stosunkach, a matka zmarła w zeszłym roku. Rodzeństwa brak. Nic dziwnego. Marek lubi wynajdywać sobie takie zagubione owieczki.

    Po dwudziestu minutach schodzi po schodach z „jedynką. Gdy znika z „trójką z kucykiem, na recepcji pojawia się Joanna, a za nią kroczy jeszcze jedna kandydatka. Oburzona zerkam na zegarek, dochodzi wpół do dziewiątej. To chyba jakaś kpina. Jestem przekonana, że wszystkie kandydatki były umówione na ósmą – również ta drobna istota o bujnych jasnych lokach. Joanna jednak wskazuje jej kanapę. Ona siada na niej niepewnie i upina włosy w luźnego koka, zostawiając sobie z przodu po jednym paśmie. Przyglądam się jej. Nie ma oryginalnej urody, ale z pewnością jest efektowna. Ma koci kształt oczu, który podkreśliła muśnięciem ciemnego cienia roztartego w zewnętrznych kącikach. Do tego naturalne pełne usta. Do jej cery też nie można się przyczepić. Ubrana jest w chabrowy damski garnitur z dużymi srebrnymi guzikami. Od razu widać, że jest drogi, ale podejrzewam, że nabyła go w jednym z modnych ostatnio vintage shopów. Ten strój do niej nie pasuje. Jest zbyt elegancki, dwudziestolatka zdaje się za młoda na taką kreację. Taki zestaw pasowałby mnie, ale nie jej. Czuję znajome ukłucie w klatce piersiowej. To samo, które poczułam, gdy zobaczyłam Darię i Weronikę. Jest naprawdę niezła… Delikatny makijaż, zmysłowe upięcie i ten idealnie dopasowany, nietypowy strój już w jakiś sposób o niej świadczą. Pokazują mi, że będzie inna. Na stopach białe espadryle ze złotymi chwostami, a na prawej piersi srebrna broszka w kształcie serca, która niestety w uroczy sposób odstaje od całej kompozycji. Ta kandydatka jest wyjątkowa. Wyróżnia się spośród dziewczyn, którym przyglądałam się w minionych dniach.

    Gdy Marek po trzydziestu minutach wraca z „trójką z kucykiem, przystaje przy schodach i wpatruje się w spóźnioną kandydatkę. Ona na jego widok natychmiast wstaje, przejeżdża dłonią po paśmie włosów okalającym jej policzek i nieśmiało zerka na niego spod rzęs, delikatnie się uśmiechając. Jest w tej reakcji bardzo dużo dziewczęcości, czegoś pociągającego. Marek podchodzi do niej. Podaje jej dłoń i przechyla głowę z zaciekawieniem. Oczywiście nie odwzajemnia uśmiechu. To spóźnienie z pewnością mu się nie spodobało. Wskazuje jej kanapę, choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, że chętnie zabrałby teraz ją na górę. Po chwili szarmancko pomaga wstać „dwójce. Nie zrobił tego ani z „trójką, ani z „jedynką. Chce zabłysnąć przed spóźnioną niewiastą. Dobrze go znam. Niestety nie będzie mi dane zobaczyć, jak ruszają razem do jego biura. Muszę opuścić firmę i zabrać Mateuszka do lekarza. Właśnie dostałam telefon z przedszkola. Nasz synek ma lekką gorączkę.

    KLAUDIA

    Od rozmowy kwalifikacyjnej w Skalskim minęło kilka dni, a ja wciąż wracam do niej myślami. Do niej i do niego. Wspomnienia tego, o czym rozmawialiśmy i jak rozmawialiśmy, nachodzą mnie w najmniej oczekiwanych momentach. Czy po tym, jak się zaprezentowałam, mam choćby cień szansy na ten staż? Marek Skalski zdaje się bardzo wymagającym pracodawcą. Jego niezachwiana pewność siebie zrobiła na mnie elektryzujące wrażenie…

    – Może ci pomóc? – pytam Marty, która właśnie owija kablem czarną lampkę biurkową.

    – Nie, dzięki.

    Moja współlokatorka wyprowadza się dziś z akademika. Przed chwilą przyjechała jej mama. Pakują wszystkie rzeczy do kartonów, niektóre, w ich pojęciu zbędne, zostawiają mnie. Otrzymuję starą prostownicę, dwie całkiem niezłe marynarki i odtwarzacz mp3. Mój się ostatnio zepsuł, więc najchętniej przyjmuję właśnie ostatni podarunek.

    – A ty co będziesz robić w wakacje? – pyta mama współlokatorki, nawet nie spoglądając w moją stronę.

    – Jeszcze nie wiem, właśnie szukam pracy.

    – Pytam, czy wyjeżdżasz z Wrocławia. Z tego, co pamiętam, pochodzisz z Warszawy.

    – Nic mnie tam nie trzyma. Raczej zostanę we Wrocławiu, w akademiku.

    – Na wakacje wprowadzają się tu dziwni ludzie – wtrąca Marta. – Poza tym zniżkę na wynajem będziesz miała tylko do września.

    – Pamiętam.

    – Marta mówiła, że byłaś na jakiejś rozmowie kwalifikacyjnej w Oławie. To niedaleko od nas – stwierdza pani Witczak.

    – Nie poszło mi najlepiej – odpowiadam wymijająco, znowu wracając myślami do poniedziałku.

    – Dlaczego? – dopytuje.

    – Spóźniłam się, co chyba nie spodobało się właścicielowi.

    – Trzeba było wyjechać wcześniej – kwituje, po czym zadaje mi jeszcze kilka pytań o rozmowę. Odpowiadam na nie zdawkowo. Nie chcę nikogo wtajemniczać w jej nietypowy przebieg.

    Później pani Witczak pyta, czy odbyłam jeszcze jakieś rozmowy w tym tygodniu. Mam wrażenie, że Marta powiedziała jej o moim zamiarze uzbierania pieniędzy na remont klubu w ciągu pół roku. Odpowiadam, że tak. Odbyłam jeszcze dwie. Na nie stawiłam się punktualnie i poszło mi lepiej. Dotyczyły stanowisk w dużych centrach finansowo-księgowych, które mnożą się ostatnio we Wrocławiu podobnie jak galerie handlowe. Nie mówię jej jednak, że tam zarobiłabym dużo mniej aniżeli w oławskiej firmie. Nie uzbierałabym na remont klubu.

    Mama Marty wraca do pakowania, a ja znowu myślę o rozmowie w Skalskim. Przypominam sobie pierwsze słowa, jakie usłyszałam po przekroczeniu progu biura właściciela.

    – W Skalskim nikt się nie spóźnia, pani Klaudio.

    Powiedział to z lekkim uśmiechem, ale i tak poczułam, że jest rozczarowany. Później przez dłuższą chwilę milczał, bacznie mi się przyglądając. Chyba zastanawiał się, czy spóźnienia wpisują się w mój styl bycia. Był dość młody jak na właściciela tak dużej fabryki. Chyba nawet nie miał czterdziestu lat. Szczupły, raczej szeroki w ramionach opiętych przez szary, prążkowany garnitur, spod którego wystawała czarna koszula. Jego firma wielkością przypominała potężne centrum handlowe, coś w stylu Alei Bielany. Nowoczesna hala położona na przedmieściach Oławy, w Wałbrzyskiej Strefie Ekonomicznej, miała stalowoszary kolor. Z dwóch stron gmachu wyrastały wielkie kominy dmuchające dymem. Budynek przepasany był cienką błękitną linią chowającą się za kolejnymi oknami, a kończącą się pod napisem „SKALSKI" widniejącym nad białymi drzwiami biurowca. Zdaje się, że hala powstała niedawno. Nie przeczytałam zbyt wiele o historii firmy, co zresztą w dalszej części rozmowy Marek Skalski odkrył i wytknął mi, dając upust kolejnemu rozczarowaniu.

    – Przepraszam – odpowiedziałam na komentarz dotyczący spóźnienia. Próbowałam przy tym nie brzmieć arogancko. – Z reguły jestem punktualna, ale miałam problemy z dotarciem do państwa firmy. Jest na uboczu. Nawigacja zawiodła.

    Kiwnął głową, pokazując mi, że spodziewał się tego typu wytłumaczenia, po czym zaczął zadawać pytania. Nie mam doświadczenia w rekrutacji, ale sądzę, że to nie była standardowa rozmowa kwalifikacyjna. Z pewnością swoim charakterem odbiegała od wszystkich wzorców opisanych na portalach internetowych. Zadał mi wiele osobistych pytań, przy których nie byłam w stanie utrzymywać z nim kontaktu wzrokowego. Krępowały mnie.

    Za każdym razem, gdy wahałam się przy odpowiedzi, unosił ciemną brew, a jego czekoladowe oczy mętniały, mówiąc mi: „Lepiej nie kombinuj". Od razu wyczułam, że jest inteligentny i spostrzegawczy, wyczulony na każde, nawet najdrobniejsze załamanie w głosie rozmówcy.

    Od czasu do czasu uciekałam wzrokiem na wielkie przeszklone ściany wypełniające przestrzeń za jego białym biurkiem. Cały gabinet skąpany był w bieli przełamanej nowoczesnymi drewnianymi dodatkami w odcieniu sosny i kilkoma kulistymi drzewkami rosnącymi w donicach przy oknach. Niby lekko, a jednak z rozmysłem. Taki wystrój kojarzył mi się ze zdjęciami nowoczesnych, ekskluzywnych wnętrz oglądanych w gazetach dla kobiet. Minimalizm. Jakże modny w wyższych sferach.

    Podczas męczącej rozmowy dowiedział się ode mnie, że nie mam rodziny, bliskich przyjaciół ani partnera. Przy ostatnim pytaniu zatrzymał się na dłużej. Zapytał dlaczego. Odpowiedziałam, że skupiałam się na nauce. Jego twarz spowił tajemniczy uśmiech. Miałam irracjonalne wrażenie, że domyślił się, jakiej natury związki wpisane są w mój życiorys. Krzysztof, Wojciech – mężczyźni zapewne starsi od niego. Tylko to było poważniejsze. Nie zapytał, dlaczego chcę pracować w jego firmie, ale chciał, żebym powiedziała mu, co o niej wiem.

    – Produkujecie kaski? – odrzekłam z nutą pytania w głosie.

    Wyszło żałośnie, nieprofesjonalnie.

    – Hełmy ochronne. Nie lubimy określenia „kask", pani Klaudio. Nigdzie na stronie firmy go pani nie znajdzie – odrzekł z naganą w głosie.

    Szybko pojęłam, że przedmiot działalności firmy Skalski to jego oczko w głowie i że nie popisałam się tą odpowiedzią. Nie wiedziałam też, kiedy firma została założona ani ilu zatrudnia pracowników.

    – Jak ważne jest dla pani bezpieczeństwo? – zapytał nagle.

    – Bardzo ważne – odpowiedziałam natychmiast, a przed oczami ujrzałam kokainowe ognie w źrenicach Wojciecha. Wrócił do mnie odór przypalonej skóry, a rana przy linii włosów nieoczekiwanie zaczęła piec.

    Uciekłam wzrokiem na pola pszenicy ciągnące się w oddali, za szybą.

    – Wszystko w porządku, pani Klaudio?

    Tym razem w tonie jego głosu pojawiła się troska. Przechylił też głowę, jakby chciał złapać ze mną kontakt wzrokowy.

    – Tak – odrzekłam po chwili.

    – To dobrze. – Odchrząknął.

    – Czy lubi pani podejmować ryzyko?

    Zamknęłam oczy. Znowu ożyło we mnie wspomnienie wieczoru spędzonego w hotelowym łóżku w centrum Wrocławia, ostatniego spotkania z Wojciechem.

    – Dlaczego pan zadaje mi takie pytania? – zapytałam słabo. – Z tego, co widziałam w ogłoszeniu, osoba zatrudniona na tym stanowisku będzie pracować na recepcji. Tam jest potrzebna skłonność do ryzyka?

    Zaczął miętosić w dłoni małą piankową piłkę, która leżała na jego biurku.

    – Raczej otwartość na drugiego człowieka. Będzie pani musiała rozmawiać z ludźmi, których nie będzie pani znała. Będzie pani zaczynać z nimi rozmowę, aby w jakiś sposób wypełnić im czas. Oni nie zawsze będą przyjemni. Rozmowa z obcą osobą zawsze wiąże się z ryzykiem. Chodzi tu o ryzyko emocjonalne. Czasem będzie pani musiała poinformować kogoś, że się z nim nie spotkam. Reakcje mogą być różne. Zastanawiam się, czy jest pani gotowa na takie sytuacje. Recepcja to wizytówka firmy. Osoba tam zatrudniona musi wyznawać zasady, które tu panują. Punktualność, sumienność, odwaga w podejmowaniu wyzwań, otwartość na nowe doświadczenia. Takiej postawy oczekuję.

    – Jestem gotowa na podjęcie ryzyka.

    To zdanie samo wypłynęło z moich ust. Do teraz nie wiem, czy w tamtej chwili w istocie tak czułam, czy chciałam spełnić jego oczekiwania.

    Na koniec powiedział, że ja też mogę go o coś zapytać. Nie była to jednak standardowa formułka wskazywana przez portale internetowe jako ostatnia podczas rozmowy kwalifikacyjnej: „Czy ma pani jakieś pytania?". Nie. Zerknął na zegarek i powiedział, że mogę mu zadać jedno pytanie. Jedno, które według mnie jest najważniejsze. Poczułam się tak, jakbym brała udział w quizie. Jak gdyby

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1